2.15
Star City, 4 stycznia 2027
W pierwszej chwili, Ross pomyślał o tym, aby nadać paczkę. Ale brak adresu bardzo komplikował sprawę. Ostrożnie obrócił pakunek w rękach, szukając jakiejś wskazówki. Nic. Przysunął ją do ucha i potrząsnął. W środku było coś ciężkiego. Znowu spojrzał na nazwisko.
John Constantine.
Pomyślał, że połączenie najbardziej pospolitego imienia z tak niezwykłym nazwiskiem jest jakąś ironią. Jedyne co przychodziło mu do głowy to Konstantyn, ten rzymski cesarz. A tak to nic, pustka. Przygryzł wargę. Korciło go, żeby otworzyć paczkę. Jednak postanowił sobie, że najpierw spróbuje ustalić kim jest odbiorca. Położył przesyłkę na blacie i wstał. Powoli wyjrzał z gabinetu na korytarz. Spojrzał na panią Dinkley. Nie zwróciła na niego uwagi. Odchrząknął.
- Pani Dinley?
- Słucham, pana, panie Queen. - odpowiedziała mu, nie przerywając swojej pracy.
Zastanowił się nad tym, o co właściwie chciał ją spytać.
- Czy mój ojciec... miał może jakąś książkę z adresami?
Na chwilę przestała stukać w klawiaturę. Niespiesznie, jakby celowo starała się zbudować napięcie, obróciła się w jego stronę. Spojrzała na niego ponad okularami.
- Coś powinien mieć. - odparła powoli – A potrzebuje pan jakiegoś konkretnego?
Zawahał się, ale szybko podjął decyzję. To pewnie był jakiś znajomy ojca. Znajomy Olivera Queena. Ktoś z kręgów jego oficjalnej pracy. Przecież nie trzymałby na biurku paczki z nazwiskiem kogoś z Ligii. Nie zabierałby domu do pracy.
- Um... Potrzebuję adresu osoby o nazwisku John Constantine. - odpowiedział z uprzejmym uśmiechem.
Obrzuciła go badawczym spojrzeniem.
- Chwileczkę. - obróciła się znów przodem do komputera i otworzyła jakieś nowe okno. Zastukała w klawiaturę. Chwila przerwy. I znowu – W bazie wspólników i kontrahentów nie mam takiego nazwiska.
- Dobrze pani wpisała? C. O. N. S. T. -
- Zapewniam, że tak, panie Queen. - przerwała mu szybko i oschle. Zerknęła na niego przez ramię – Mogę wiedzieć, po co jest to panu potrzebne? Ma pan w ogóle pozwolenie pana Harpera na domaganie się takich informacji?
O rany. Cóż za sympatyczna kobieta! Znów jej posłał swój słodki uśmiech i schował się w gabinecie. Oparł się plecami o ścianę i w zamyśleniu zaczął skubać dolną wargę. W porządku. Może ten cały John nie został wprowadzony do tej całej bazy wspólników. To jest możliwe. A może to jednak jakiś znajomy niezwiązany z pracą. Ani z jedną, ani z drugą. Znów zasiadł na fotelu i wyciągnął z kieszeni komórkę. Czas się odwołać do starych sposobów szukania ludzi.
Odpalił Google i wpisał w wyszukiwarkę nazwisko. Bingo. Miał kilka trafień. Wszedł w pierwszy odnośnik do LinkedIn. Brzmiało nie najgorzej. Na zdjęciu zobaczył blondyna koło czterdziestki. Wyglądał na nieco styranego życiem. Podpis głosił, że jest egzorcystą, demonologiem i mistrzem mrocznych sztuk.
Ross otworzył szerzej oczy. Cóż... Jest szansa, że to jakiś inny John Constantine, prawda?
Zjechał niżej. Jako lokalizację podano Atlantę, ale strona wyglądała też na dawno nieaktualizowaną. Im dłużej czytał, tym bardziej przerażało go to, co widzi. Jako doświadczenie została wymieniona nijaka grupa Newcastle Crew. Od dwa tysiące drugiego do „obecnie". W latach dwa tysiące dwa – dwa tysiące sześć był liderem i głównym wokalem w londyńskiej kapeli Mucous Membrane. Błona Śluzowa? Serio? Kto to klepnął?
Była też notka o pobycie w psychiatryku. Da się to w ogóle wpisać? Z drugiej strony, szacunek za szczerość. Jak Ross będzie potrzebował egzorcysty, na pewno się do niego nie zgłosi.
Jako wykształcenie podano szkołę podstawową w Liverpoolu, którą ukończył oraz liceum, z którego został wyrzucony. Zachęcające.
Jako specjalne osiągnięcia wpisał „Gdyby była nagroda za wypicie bezbożnej ilości kufli piwa, miałbym na to szansę". Przy tym Queen się zatrzymał. To, ale tylko to, brzmiało mu tak, jakby ten cały Constantine faktycznie był kumplem jego ojca.
Cofnął się na stronę Googla i wszedł w następny link, mając nadzieję, że trafi na coś, co powie mu ciut więcej o panu Constantine. Było to archiwum prasy codziennej, 'The Sun'. Gazeta wychodziła w jednej z nadmorskich miejscowości w Anglii. „Oblicze zła – Poszukiwany morderca satanista" - głosił nagłówek. Rosline zerknął na zamieszczone zdjęcie mężczyzny i przełknął ślinę. Jak nic, był to ten sam facet, co na LinkedIn. Artykuł był sprzed prawie dwudziestu lat, więc mężczyzna na zdjęciu był nieco młodszy, ale bez wątpienia, to był ten sam człowiek.
„POLICJA pilnie poszukuje mężczyzny ze zdjęcia: Johna Constantine'a, byłego punkrockowca i pacjenta szpitala psychiatrycznego, w związku z brutalnym morderstwem, do którego doszło niedawno w Paddington."
Zawarto również wypowiedź przedstawiciela policji, który był łaskaw nie ominąć opisu tego, w jakim stanie znaleziono ciała. Okropność.
Przejrzał następne artykuły, które zaproponowała mu wyszukiwarka. Większość, podobnie jak The Sun, traktowały o morderstwie w Paddington. Znalazł też kilka wzmianek o Constantinie w starych wydaniach, kiedy jeszcze grał z Mucous Membrane. Co ciekawe, nigdzie nie wspomniano, aby złapano go i skazano w związku z jakąkolwiek zbrodnią. Może okazał się niewinny. Albo potrafił zniknąć z radaru.
Ale wtedy nie zakładałby konta na LinkedIn, prawda?
Spojrzał znowu na paczkę, której ojciec nie zdążył wysłać. Istnieje szansa, że chodzi o jakiegoś innego Johna Constantine'a. Ale czy wtedy nie znalazłby go w Google? Z doświadczenia wiedział, że ciężko jest nie istnieć w internecie. Jeśli nie ma o tobie choćby wzmianki w archiwach internetowych kronikach szkoły, to znaczy, że nigdy nie istniałeś. Niektórych rzeczy, takich jak numer bankowy, nie znajdzie się przy zwykłym wyszukiwaniu w Google. W tym celu, potrzebne są dojścia u wyżej postawionych, na przykład w FBI. Ross nie miał znajomych w FBI. Ani w zwykłej policji. Ale miał inne dojścia.
Tim z pewnością mógłby poszperać o Johnie na Batkomputerze. To nawet lepsze, niż FBI.
Schował komórkę do kieszeni bluzy, a paczkę położył pod biurkiem. Zabierze ją do domu i pomyśli, co dalej.
Gotham, 4 stycznia 2027, godziny wieczorne
Jim Gordon zbierał się do wyjścia. To był długi dzień, jak zwykle w tym mieście. Jak nie wybuchające pingwiny, to szaleńcy posługujący się dziwacznymi zagadkami. Klauni. Wszyscy są psychodelicznymi klaunami. Pocieszał się tylko, że kosmici raczej atakują Metropolis i nie musi się mierzyć z pozaziemskimi najeźdźcami.
Złapał za klamkę swojego gabinetu i wyszedł na korytarz. Na krześle naprzeciwko drzwi siedział młody mężczyzna w ciemnym kostiumie i okularach o ciemnoniebieskich szkłach na nosie.
Kolejny wariat.
- Dobry wieczór, komisarzu. Czy mogę zająć panu kilka minut? - zapytał rudzielec, wstając z krzesła.
- Znam cię. - mruknął, patrząc na jego ubiór. Był dziwaczny, ale nie tak, jak większość kostiumów łotrów czy nawet bohaterów. Nosił wysokie buty z podeszwą wygłuszającą kroki. Wygodne buty, ciemne joggery i czarną bluzę z kapturem i emblematem Star City Rockets na plecach – Jesteś tym genialnym dzieciakiem od Arrowa.
Rudzielec uśmiechnął się, poprawiając okulary na nosie. Jak on się nazywał? Chyba Sharper. Z tego, co Jim słyszał, dzieciak darował sobie osobisty udział w walce z przestępczością i pomagał Arrowowi i Canary z ich sekretnej kryjówki. Chociaż jeden mądry.
Gordon był zmęczony, ale nadgodziny były dla niego normą.
- Dziesięć minut. - powiedział mu, zapraszając gestem do swojego gabinetu. Dwa miesiące temu Green Arrow zginął w tragicznych okolicznościach, ratując świat, a teraz przyszedł odwiedzić go jeden z jego małych Robinów. Mógł mu poświęcić czas, chociażby z szacunku do zmarłego Łucznika.
Starszy mężczyzna zajął miejsce na swoim fotelu i spojrzał na Sharpera, gdy ten zamknął za sobą drzwi. Chłopak nieśmiało zająć miejsce na krześle naprzeciwko niego.
- W czym mogę ci pomóc, Sharper?
- Czy mogę liczyć na pana dyskrecję?
Jim uniósł brwi. Zaczynało się ciekawie. Nie odpowiedział mu na pytanie. Nie mógł zagwarantować mu dyskrecji, jeśli przyszedł tu, żeby zatuszować jakieś przestępstwo.
- Batman panu ufa. - zauważył rudzielec.
- Nie na tyle, żeby zdradzić mi swoją tożsamość. - odparował bez namysłu. Sharper pokiwał w zamyśleniu głową.
- Nie mówimy kim jesteśmy, bo staramy się chronić naszych bliskich. Jest pan bezpieczniejszy, nie znając jego imienia. - zauważył. Poprawił się na krześle, zakładając nogę na nogę – Mój przyjaciel zaginął.
- Przyszedłeś złożyć zawiadomienie o zaginięciu?
- Cóż, tak.
- Mogłeś zrobić to w cywilu.
- Cóż, tak. - powtórzył, wsunął mocniej na nos okulary – Jednak boję się, że zaginięcie i śmierć GA, mają ze sobą jakiś związek.
- Skąd taki wniosek?
- Batman twierdzi, że jestem diabelnie inteligentny. - uśmiechnął się do niego z dumą – Ponoć gdybym zszedł na złą ścieżkę, nawet on miałby problem z moim intelektem.
Gordon złączył dłonie, obserwując go uważnie. Pociągnął nosem i sięgnął do kieszeni płaszcza. Wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę.
- Nie przeszkadza ci, że zapalę? - Sharper pokręcił głową. Zapalił papierosa i zaciągnął się mocno dymem – Czy to te przechwałki mają mnie przekonać, co do słuszności twoich podejrzeń? Jestem detektywem, Sharper. Potrzebuję chociaż jednego dowodu...
- Więc proszę pozwolić mi mówić! - rozłożył ręce z tym uprzejmym uśmiechem. Nie był wymuszony. Dzieciak faktycznie starł się być uprzejmy. Jim miał już styczność z Canary, Arrowem, a nawet tym smarkaczem, Speedy'm. O ile Canary zawsze starała się być spokojna, tak tamta dwójka nigdy nie zważała na słowa. Ewidentnie to kobieta miała większy wpływ na Sharpera – Jednak prosiłbym, aby pewne szczegóły nie opuściły tego pomieszczenia, jeśli nie będzie to absolutnie konieczne.
Jim westchnął, wypuszczając dym z ust.
- Niech ci będzie. O kogo właściwie chodzi?
- Do tego dojdę. - uniósł dłoń, starając się go uspokoić.
Opowiedział o tym, że zachowanie zaginionego zaczęło się zmieniać krótko po odczytaniu testamentu Arrowa i powoli coraz trudniej było się z nim skontaktować, aż w ogóle przestał odbierać telefony i nie zjawił się ani na ślubie brata, ani na święta. Opowiedział o tym, co znalazł, gdy wszedł do jego mieszkania. I o kamerze.
Jim pogładził się w zamyśleniu po brodzie.
- To dorosły facet, tak? Mógł po prostu wyjechać.
- Nic nie mówiąc rodzinie?
- Może nie był z nim w aż tak dobrych stosunkach, jak się wydaje? - wzruszył ramionami. Gordon starał się myśleć trzeźwo, jak gliniarz – Czemu właściwie ty się tym interesujesz?
- Jego brat i siostra poprosili mnie o pomoc.
- Bo?
Rozłożył ręce, uśmiechając się pewny siebie.
- Bo jestem genialnym detektywem i mam więcej wolnego czasu niż Batman. - odparł. Komisarz obdarzył go baaaardzo zmęczonym spojrzeniem.
- Poświęciłem ci więcej niż dziesięć minut, Sharper. - zauważył – Sprawa wygląda podejrzanie, ale dorosły mężczyzna wyjeżdżający bez słowa...
- Kamerka. - przerwał mu – Wie pan, po co miał kamerkę w domu? - pochylił się ku mężczyźnie – Żeby pilnować opiekunki córki, kiedy on jest w pracy.
- Ma córkę?
- Dwuletnią. - przytaknął – Ona też zniknęła.
Wiedział, że gra teraz na emocjach Gordona. Był ojcem. Nawet, jeśli nie całkiem ma podstawy do przyjęcia zawiadomienia o zaginięciu mężczyzny, zainteresuje się sprawą, jeśli w grę wchodzi małe dziecko.
Z westchnieniem zdjął okulary z nosa, wyciągnął sfatygowaną ściereczkę z kieszeni i zaczął przecierać okular.
- Jak się nazywa ten człowiek?
- Roy Harper.
Uniósł brwi, przyglądając mu się. Nawet, jeśli zaczął się czegoś domyślać, nie powiedział tego głośno.
- Przybrany syn Olivera Queena? - spytał. Bohater skinął głową – On też niedawno zmarł, prawda? Queen? - na pewno zaczął łączyć kropki. On też jest dobrym detektywem. Dlatego został poproszony o dyskrecję. Zamyślił się, patrząc w ciemne niebo za oknem – Moja córka się z nim przyjaźni. - mruknął pod nosem, bardziej do siebie, niż do Sharpera. Wypuścił drżąco powietrze – Zobaczę, co da się zrobić. Jednak ktoś musi złożyć oficjalne zawiadomienie o zaginięciu.
Młodszy skinął głową.
- Zostawiłem dowód osobisty w domu. - uśmiechnął się słabo.
Gordon pokiwał głową, nie patrząc na niego.
Gotham, 6 stycznia 2027
Rosline wracał do domu z siłowni. W Star City mieli siłownię w domu. Tutaj, w Gotham, musiał kupić karnet i chodzić do pobliskiej placówki i wysłuchiwać przechwałek mięśniaka na sterydach. Niby mógł bez problemu korzystać z teleportu Ligii, żeby przenieść się do poprzedniego domu, ale czuł się tam niekomfortowo, wiedząc, że nikogo tam nie ma. Więc chodził na siłownię, której nie lubił.
Był już nieopodal swojego mieszkania, kiedy zadzwoniła jego komórka. To był Tim.
- Słucham? - odebrał.
- Słuchaj, Ross, sprawdziłem tego twojego Constantine'a. - blondyn przełożył komórkę do drugiej ręki, rozglądając się na boki przed przejściem przez jezdnię.
- Tak?
- Nie dowiedziałem się dużo więcej, niż ty. - Queen podupadł trochę na duchu, ale usłyszał w głosie przyjaciela jakieś „ale" - Żadnego adresu, numeru telefonu, nic. Tylko wiza turystyczna do Ameryki, która wygasła kilka miesięcy temu, więc jeśli jest uczciwy, to pewnie wrócił do Anglii.
- Ale? Masz jakieś „ale", prawda?
Usłyszał rozbawiony śmiech przyjaciela.
- Taaak, mam jedno „ale". - jego głos nieco się zmienił – Jest w zaszyfrowanych danych Ligii.
- To świetnie! - ucieszył się.
- Nie bardzo.
- Och...
- Nie mogę złamać szyfru. Batman zadbał, aby nikt nieupoważniony nie miał dostępu do tych informacji.
-Dlatego są zaszyfrowane, nie?
- Brawo, Watsonie. - zakpił – Wniosek jest jeden – ten cały Constantine jest albo członkiem Ligii, albo...
- Albo?
- Albo jest psychopatą stanowiącym na tyle duże zagrożenie, że Liga musi się go obawiać.
Cóż, to nie brzmiało szczególnie optymistycznie. Jednak miał już jakiś konkretny punkt zaczepienia; Anglia (no bo co za problem znaleźć jednego faceta w jednym kraju, no nie?) i powiązanie z Ligą Sprawiedliwości. To zawęża obszar poszukiwań do... Do bardzo dużego obszaru.
Zwolnił, widząc pod swoim domem radiowóz policji. Spokojnie. To jeszcze nic nie znaczy. W tym budynku wynajmują apartamenty dziesiątki ludzi. Mimo to, przyspieszył kroku, napędzany złymi przeczuciami.
- Tim, oddzwonię. - rzucił do słuchawki i pospiesznie się rozłączył.
Wpadł do środka i wbiegł na odpowiednie piętro, niemal pobijając jakiś limit. Dopadł do drzwi swojego mieszkania i nacisnął klamkę. Otwarte. Niemal spodziewał się, że drzwi zaskrzypią przeraźliwie, jednak te nie wydały z siebie najmniejszego dźwięku. Stanął, patrząc na ludzi w salonie.
Przy stole siedziała jego matka, a naprzeciwko niej dwóch policjantów. Rozpoznał ich obu. Jednym z nich był James Gordon, a drugi to Harvey Bullock. Cała trójka spojrzała na niego. Bullock i Dinah wydawali się zaskoczeni, jednak Gordon nie dał po sobie nic poznać.
- Ross!
- Dzień dobry. - skinął mu głową komisarz.
- Dzień dobry. - odpowiedział powoli – Coś się stało?
- To pani syn, prawda, pani Queen? - mężczyzna zignorował jego pytanie i spojrzał na kobietę.
- Tak, najmłodszy. Ross. - odrzekła i zwróciła się do syna – Ross, zamknij drzwi.
Posłuchał i zamknął za sobą drzwi. Niespiesznie zdjął buty, a wtedy ponowił pytanie. Policjanci wymienili między sobą spojrzenia.
- Widzisz, synu, przedwczoraj zgłoszono nam zaginięcie twojego starszego brata, Roya. - wyjaśnił Bullock, gładząc się po podbródku. Ta odpowiedź zaskoczyła nastolatka – Na razie zadajemy pytania.
- Jakie pytania?
Gordon uniósł rękę.
- Ross, na razie chcemy porozmawiać z twoją matką. Mogę prosić, żebyś wyszedł z tego pokoju? Gdy tylko skończymy, zawołamy cię, w porządku?
Blondyn spojrzał na matkę, jakby pytając ją o zdanie. Kiwnęła głową, dajac mu znak, żeby zrobił to, o co prosi go komisarz.
- W porządku. - odparł niezadowolony i przeszedł do swojego pokoju. Usiadł pod drzwiami, przyciskając do nich ucho. Uspokoił oddech, przymknął powieki. Słyszał głosy, ale ściany tłumiły większość słów. Przysunął się najmocniej jak mógł, przesuwając ucho bliżej dziurki od klucza. O, teraz słyszał lepiej.
- ...Ostatni raz widziała pani Roya na początku listopada?
- Zgadza się.
Chwila ciszy.
- A kiedy ostatni raz rozmawiała pani z nim przez telefon?
- Też w listopadzie.
- Konkretniej? - zapytał zniecierpliwiony Bullock.
Znowu cisza.
- Nie mam pojęcia...
- Bliżej października czy grudnia? - Jim spokojnie kontynuował zadawanie pytań, nie zważając na partnera.
- Myślę, że jakoś w połowie miesiąca. - odpowiedziała niepewnie matka.
- O czym rozmawialiście?
- Zostałam wezwana do szkoły Rossa. Miałam odebrać go od dyrektora, ale nie mogłam wyrwać się z pracy. Poprosiłam Roya, żeby zrobił to za mnie.
- Dlaczego?
- Dlaczego syn trafił do dyrektora czy dlaczego nie mogłam się wyrwać?
- Miałem na myśli; dlaczego akurat Roy? - wyjaśnił spokojnie komisarz – Ma pani jeszcze dwójkę innych dzieci, prawda? Właściwie, Roy nie jest pani synem. Był synem pani męża, prawda? Jako jedyny z całej trójki adopcyjnych dzieci pani męża, nie został przez panią usynowiony.
- Owszem. - westchnęła. W jej głosie dało się dosłyszeć lekkie poirytowanie – Jednak Rory i Artemis mieszkają w Central City. To kawał drogi stąd. A Roy mieszka w Gotham.
Ross oczami wyobraźni zobaczył, jak mundurowi zapisują coś w notesach, przed zadaniem następnego pytania.
- Jak ocenia pani swoje relacje z Royem? - to pytanie zadał Harvey.
- Chyba nie rozumiem. - odpowiedziała Dinah. Pewnie zmarszczyła brwi, spoglądając podejrzliwie na policjantów.
- Proszę nie zrozumieć mnie źle, Roy jest dorosłym facetem, może robić, co chce, ale w normalnych okolicznościach matka już dawno zaczęłaby odchodzić od zmysłów, nie mogąc się skontaktować z synem przez blisko dwa miesiące.
Chłopak przełknął z trudem ślinę, otwierając szerzej oczy. Mógł tylko sobie wyobrażać minę swojej matki w tym momencie. To było wsadzenie igły w bardzo czuły punkt. „W normalnych okolicznościach matka..." Zacisnął dłonie, walcząc z potrzebą wstania i dołączenia do nich, aby stanąć w obronie matki. Dopiero straciła męża, na pewno martwiła się o Roya! Bullock nie miał prawa zarzucać jej między wierszami...!
- Przyznaję, że chyba nigdy nie traktowałam Roya tak, jak pozostałej trójki. - odezwała się nagle Dinah. Ross oklapł, jak dmuchana lalka, z której ktoś wypuścił powietrze.
- Co przez to pani rozumie? - podjął Gordon.
Blondyn przyłożył palce do drzwi, marszcząc brwi.
- Kiedy ja i Oliver zaczęliśmy się spotykać, Roy już był w domu mojego męża. Akceptował mnie, ale dało się odczuć to, że trzyma mnie na dystans. Ten dystans zmniejszał się na przestrzeni lat, ale wiem, że tak naprawdę, nie byłam dla niego tą dorosłą, do której zwróci się o pomoc w pierwszej kolejności. - urwała na chwilę – Chyba to czułam i po prostu pozwoliłam mu się odsuwać na tyle, żeby czuł się komfortowo.
Przez chwilę nikt nic nie mówił, aż ciszę znów przerwał Gordon. Westchnął ciężko.
- Kim, według pani, byli dorośli, do których zwróciłby się Roy z problemem? Kto był „w kolejce" przed panią?
Matka musiała się zastanowić, bo nie odpowiedziała od razu.
- Pani mąż?
- Nie... Może, ale on też nie byłby pierwszy.
- Więc kto?
- Hal Jordan. James Harper.
- James Harper to wuj Roya, prawda?
- Zgadza się.
- A kim jest Hal Jordan?
- Jest... Był przyjacielem Olivera. Zmarł kilka miesięcy przed Oliverem. Jest... - zawahała się przez chwilę – Jest jeszcze Carol, dziewczyna Hala. Roy bardzo ją lubił. Bardziej niż mnie. Hal i Carol nie rozstawali się i nie schodzili co kilka miesięcy, jak ja i Oliver. Byli stali w swoim związku.
Ross wstał spod drzwi, słysząc jeszcze, jak policjanci pytają o nazwisko Carol. Uwalił się na swoim łóżku, decydując się poczekać, aż go zawołają. Uniósł rękę i spojrzał na nią nieprzytomnie. Ktoś zgłosił zaginięcie Roya. Może to najwyższy czas. Bardzo długo się nie odzywał. Ciekawe kto to zgłosił. Może Rory albo Artemis. No bo, kto inny? Może ewentualnie wujek Jim.
Obrócił głowę i spojrzał na leżącą na biurku paczkę. Więc teraz szuka dwóch gości, co? Faceta, o którym wie tyle, że jest w jakiś sposób ważny dla Ligii i brata, którego zdawałoby się, że wie o nim wszystko.
Z jakiegoś powodu, czuł, że znalezienie Roya może być trudniejsze, niż Constantine'a.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top