2.03


Central City, 23 października 2026

Nazywam się Barry Allen i jestem najszybszym człowiekie- Ach, nie. Nie ta seria. Wybaczcie.

Czerwona smuga przecięła ulice miasta, zatrzymując się dopiero pod bankiem. Jak zwykle, znalazł się na miejscu przestępstwa dużo szybciej od policji. Rozejrzał się wokół i wbiegł do środka budynku.

- Snart, nie mam teraz czasu! - zawołał do przestępcy w niebieskim kapturze – Byłem właśnie w trakcie poszukiwań prezentu urodzinowego dla chrześniaka, wiesz?!

Ze wślizgiem podciął nogę jednemu z ludzi Capitana Colda, w międzyczasie rozglądając się za czymkolwiek, czym mógłby związać rabusiów do przyjazdu policji.

Flash miał zawsze masę czasu. Wiedząc, że podniesienie się zajmie mężczyźnie przynajmniej piętnaście sekund, pognał do następnych, żeby obezwładnić ich tylu, ilu zdoła.

Dopadł do Leonarda Snarta oraz jego głównego wspólnika, Micka Rory'ego, łapiąc ich obu za przód kurtek i wtedy zauważył, że żaden z pomniejszych rzezimieszków się nie podniósł. Za to wszyscy siedzieli związani liną z zielonej energii. Serce sprintera zabiło szybciej (o ile to w ogóle możliwe, w jego przypadku).

- Hal...? - szepnął i od razu poczuł się jak idiota. Hal Jordan nie żyje.

Spodziewał się zobaczyć na drugim końcu liny Guya Gardnera albo Johna Stewarda, ale zamiast nich stał tam jakiś młodzieniec. Bez dwóch zdań był Green Lanternem. Nowym Green Lanternem.

- Dzięki za pomoc! - zawołał, w mgnieniu oka znajdując się tuż przy nim z dwoma nieprzytomnymi przestępcami – Policja powinna zaraz się zjawić i ich zgarnąć. Gdybyś mógł poczekać...

- Um... Panie Flash? - przerwał mu nieśmiało – Zasadniczo, przyszedłem tu konkretnie do ciebie... Eee... Pana. - poprawił się, drapiąc z zawstydzeniem po karku – Mam... Osobistą prośbę i gdyby to pan mógł poczekać...

Nie mogę poczekać – pomyślał Barry Allen. Nie miał ochoty rozmawiać z kimś w stroju identycznym do tego, który nosił jego zmarły przyjaciel. A jednak pokiwał głową, zgadzając się. Młody Lantern widocznie się ucieszył. Kilka minut później stali na dachu jednego z wysokich budynków w Central City. Dopiero tam sprinter przyjrzał się lepiej młodzieńcowi. Miał średniej długości czarne włosy, które falowały mu na wietrze. Starszy bohater pomyślał, że pewnie jest w wieku podobnym do młodzików z Ligii Młodych. Zauważył też plecak zawieszony na ramieniu chłopaka. Właśnie zsunął go z pleców i rozpiął, żeby coś z niego wyciągnąć.

- Wiem, że to trochę głupie, ale niedługo mój przyjaciel będzie miał urodziny i... Jest pana wielkim fanem... - mówił szybko i trochę niezrozumiale, podając mu sztywny szkicownik. Flash ostrożnie go otworzył i zobaczył rysunek przedstawiający dwie postacie – jego i młodego blondyna, którego bez trudu rozpoznał nawet w takiej wersji. „Pozowali" razem jak do zdjęcia.

- Przyjaźnisz się z Rossem...?! - wypalił bez zastanowienia. Lantern spojrzał na niego. Dostrzegł jego zaskoczenie, nawet zza tej durnej maski.

- Zna... Znasz go?

Ależ wpadł. Wtopa.

Zaśmiał się, starając nie brzmieć wymuszenie.

- To przecież mój największy fan w całym Star City! Jak mógłbym go nie znać! - młodszy uśmiechnął się szczerze.

- Tak... Tak mi się przedstawił przy naszym pierwszym spotkaniu!

Flash pomyślał, że to nic dziwnego, skoro sam go tak nazywa od lat. Lantern podał mu długopis.

- No... Bo widzisz... Widzi pan. - poprawił się i przełknął ciężko ślinę – Ross niedługo ma urodziny, a jakoś z dwa tygodnie temu zmarł jego tata i chciałbym dać mu coś ekstra, żeby choć na chwilę uśmiechnął się tak, jak dawniej...

Mężczyzna w czerwonym stroju pokiwał w zrozumieniu głową. Rozumiał. On też chciałby, aby nie tylko Ross, ale cała rodzina Queenów mogła być znowu szczęśliwa. Domyślił się, o co prosił go chłopak i złożył swój flashowy podpis na rysunku, po czym oddał go razem z długopisem właścicielowi.

- Ross ma wspaniałego przyjaciela. - uśmiechnął się do niego – A ty wielki talent. Wyglądamy jak żywi. - przyjrzał się szerokiemu uśmiechowi chłopaka – Twoja prawdziwa tożsamość powinna pozostać sekretem, ale mamy już dwóch innych Lanternów... Jak mogę się do ciebie zwracać?

- Och? - wyglądał na zdziwionego tym pytaniem. Ostrożnie schował szkicownik – Mam na imię Kyle. - przedstawił się, zarzucając plecak na plecy i zasalutował – Gdybyś potrzebował mojej pomocy, daj mi znać!

Barry pokiwał głową.

- Jasne. Ty też, Kyle.

Star City, 23 października 2026

Rozległ się donośny dzwonek do drzwi. Posiadłość była spora, więc dzwonek musiał być głośny, aby być słyszalny w każdym zakątku budynku. Dźwięk obudził małą Lian, która zaczęła cicho marudzić na nagłą pobudkę.

- Spodziewamy się kogoś jeszcze? - zapytał Rory, marszcząc brwi.

Dinah wyprostowała się i pokiwała głową. Cicho powiedziała „poczekajcie chwilę" i wyszła. Wszyscy spojrzeli po sobie w milczeniu, zastanawiając się o co chodzi. Kilka minut później wróciła w towarzystwie eleganckiego starszego mężczyzny z czarną aktówką.

- Dzień dobry. - odezwał się mężczyzna niskim, ochrypłym głosem – Nazywam się Angelo Shields. Jestem przedstawicielem firmy notarialnej, której pan Queen powierzył swój testament. - znowu wymienili zdziwione spojrzenia.

- Ojciec... miał testament...? - spytał niepewnie Rosline. Był ledwie po czterdziestce i miał testament? Szykował się na śmierć? Był świadom jej zgniłego oddechu na swoim karku?

Shields pokiwał głową, poprawiając okulary na swoim haczykowatym nosie. Spojrzał po zebranych.

- Jak rozumiem, wszystkie dzieci pana Queena są tu obecne? - spojrzał na Dinah, a ta przytaknęła. Dla formalności sprawdził dowody starszej trójki i legitymację szkolną najmłodszego. Poprosił też Helenę i Wally'ego o opuszczenie pomieszczenia, jednak pani Queen stwierdziła, że Oliver nie miałby zapewne problemu z tym, że tam byli, więc odpuścił.

Cała czwórka zrobiła się dziwnie przygnębiona tym wydarzeniem. Nie spodziewali się jakiegokolwiek testamentu i podziału majątku po Oliverze.

Dinah oparła się o ścianę tuż przy oknie, patrząc tęsknym wzrokiem na komodę, na której stały zdjęcia rodzinne, a Angelo usiadł na jej poprzednim miejscu, rozkładając dokumenty na stoliku do kawy.

W końcu zaczął odczytywać testament.

- Ja, niżej podpisany, Oliver Jonas Queen będąc całkowicie zdrowy na ciele i umyśle, dokonuję podziału mojego majątku doczesnego między czwórką moich dzieci oraz małżonkę, Dinah Laurel Lance-Queen; Na początek Queen Manor przekazuję mojemu najmłodszemu synowi, Rosline'owi Robertowi Queenowi z zaznaczeniem, że pozostałe moje dzieci mogą mieszkać w tym domu, aż do ukończenia edukacji.

Ross spojrzał na Artemis i gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, skinął jej głową.

- Udziały w Queen Industries dzielę w następujący sposób; Roy William Harper Junior, Rory Jacobowi Harper-Queen, Artemis Crock-Queen oraz Dinah Laurel Lance-Queen otrzymują po szesnaście procent udziałów w firmie, natomiast pozostałe trzydzieści sześć procent przekazuję Rosline'owi Robertowi Queenowi.

- Ciekawe ile zajęło mu policzenie tego w jakiś sensowny sposób... - mruknął pod nosem Roy, uśmiechając się zarazem kpiąco i smutno.

- Jednak nim Rosline będzie gotów do przejęcia firmy, chciałbym aby to Rory lub Dinah przejęli po mnie posadę prezesa firmy. - kontynuował niewzruszony prawnik – Majątek pieniężny dzielę równo – po dwadzieścia procent na osobę. W całości przekazuję oddział Queen Industries odpowiedzialny za produkcję kosmetyków Artemis Crock-Queen, natomiast sekcję Nauki i Technologii Rory'emu Jacobowi Harper-Queen.

Roy uniósł głowę, ciekaw jaki dział przypadnie jemu, ale w tym temacie jego imię nie padło.

- Z samego testamentu pozostała tylko jedna pozycja. - sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej kluczyki do auta z doczepionym starym, skórzanym zielono-czarnym breloczkiem. Wyciągnął je w kierunku Roya – Pański adopcyjny ojciec poza udziałami i pieniędzmi pozostawił panu wyłącznie to auto.

- Uhum. - mruknął, przyglądając się kluczykom ze zmarszczonymi brwiami. Jasne. Tamci dostali dom i firmę, a on stare auto. Po raz kolejny Oliver pokazał mu, że był tym najmniej kochanym dzieckiem.

- Auto znajduje się na parkingu przed główną siedzibą Queen Industries. - poinformował go jeszcze – Wszelkie formalności załatwiłem już z panią Queen. - spojrzał najpierw na nią, a potem na Rossa – Do ukończenia przez panicza Queena osiemnastego roku życia, to panicza matka gospodaruje tym, co panicz odziedziczył po ojcu.

Chłopak wzruszył obojętnie ramionami.

- Mhm. Mniej niż tydzień.

- Oliver nie zdołał wydać całego majątku przez czterdzieści lat życia, więc Dinah nie zdąży raczej wydać tych twoich dwudziestu procent. - Rory spróbował zażartować, ale jakoś nikt nie miał szczególnej ochoty na żarty, więc tylko Wally ponuro zachichotał.

Sheilds siedział jeszcze chwilę, poruszając jakieś kwestie prawne, aż w końcu wstał, a Rory razem z nim, żeby odprowadzić go do drzwi. Ross spojrzał przez ramię na matkę, słysząc szuranie jej kapci. Stała teraz przy komodzie, trzymając w ręku jedno ze zdjęć. Wyciągnął szyję, ale nie zdołał zobaczyć które.

- Ten samochód nie może stać na parkingu. - odezwał się Roy, przerywając ciszę. Wszyscy na niego spojrzeli. Wpatrywał się w zniszczony brelok.

 -A to czemu? - zaciekawiła się Helena.

- Ponieważ to kluczki do Arrowmobilu. - skrzywił się na samo brzmienie tej durnej nazwy. Kobieta wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że nic jej to nie mówi.

- Pierwsze słyszę.

- Mamy Arrowmobile? - Artemis zmarszczyła brwi z powątpiewaniem.

Rudzielec pstryknął palcami i wskazał siostrę.

- Mieliście. - wymamrotał nieprzytomnie Wally, jako jedyny rozumiejący do czego zmierza Ex-Pomagier Green Arrowa – Roy jedenaście lat temu zwinął zapasowy kluczyk, żeby zaimponować Donnie i go rozbili.

- Powiedziałem Oliverowi, że porwali go kosmici. - ścisnął kluczyki – Uwierzył.

- Kim jest Donna?

- Pierwsza Wonder Girl. - przejechał językiem po zębach i zapatrzył się na córkę – Moja pierwsza dziewczyna. Wtedy myślałem, że już zawsze będziemy razem... - westchnął ciężko ze smutkiem i odrobiną cierpienia – Zerwaliśmy półtora roku później.

Ross wytężył pamięć. Przed dziesięcioma laty uległ wypadkowi w wyniku, którego utracił pamięć i do dziś nie odzyskał wspomnień sprzed wypadku, więc nie pamiętał ani Arrowmobilu, ani jego rozbicia, ani nawet najlepiej nie pamiętał Donny. Miał tylko mgliste wspomnienie ładnej dziewczyny, która zawsze tak uroczo się uśmiechała, gdy Roy był w pobliżu.

Rory wrócił, a rozmowa toczyła się dalej.

- Może się mylisz? - zasugerował ktoś, chyba Helena.

Rudzielec pokręcił głową.

- To na pewno kluczyki do TEGO auta. Kiedy byłem mniejszy, zawsze podczas jazdy wpatrywałem się w ten brelok...!

- Może to jakaś zagadka? - West potarł czoło, jakby miało mu to pomóc w myśleniu – Jakaś przenośnia? Dlaczego każdemu miałby dawać dom i dział w firmie, a tobie tylko kluczyki do auta, którego nawet już nie ma?

- Chciał, żebyś to ty przejął kaptur.

Wszystkie sześć par oczu skierowało się na Dinah. Stała do nich plecami, gładząc czule ramkę zdjęcia. Powoli obróciła głowę w kierunku zebranych i skupiła wzrok na najstarszym.

- Dał ci klucze do Arrowmobilu jako symbol, Roy. - wyjaśniła – To ciebie Oliver widział jako następnego Green Arrowa.

Star City, tego samego dnia, godzina 22:47

Ford Mustang zatrzymał się przed zamkniętym wjazdem na teren parkingu Queen Industries.

- Iść z tobą, stary?

Roy powoli odpiął pas i zerknął przez ramię na śpiącą córkę. Uśmiechnął się pod nosem, nie mogąc się nadziwić dlaczego los podarował mu taką słodką istotkę pod opiekę. Nie mógł się doczekać, co przyniesie mu przyszłość w kwestii jego małej Lian. A zarazem bał się tej przyszłości. Ostatnie wydarzenia uświadomiły mu, jak kruche jest to wszystko.

Oliver to jego trzeci ojciec, który odszedł przedwcześnie. Zarówno jego biologiczny ojciec i Oliver odeszli w chwale, ratując ludzi. Brave Bow, jego pierwszy ojciec adopcyjny odszedł po długiej batalii z chorobą. Tak wielu jego przyjaciół zakończyło swoje życia, choć mieli przed sobą jeszcze tyle do odkrycia. Issac James, Donna Troy, Jason Todd, Hal Jordan...

Czy Lian będzie dane żyć długo i szczęśliwie? Umrze ze starości otoczona bliskimi czy szybko i w samotności jak jego ojciec i Oliver? Czy przydarzy się wypadek i umrze przed dwudziestką, w bólu i przerażeniu, jak jego kumpel ze szkoły Issac?

Co ważniejsze – czy będzie mu dane towarzyszyć jej w trakcie jej dorastania?

Poczuł rękę na swoim ramieniu.

- Roy?

Westchnął cicho, odganiając od siebie przygnębiające myśli i wyprostował się, łapiąc za klamkę.

- Nie, pójdę sam. Zostań z Lian.

- Jasne. - Wally postukał palcami o kierownicę – Dzięki za zaufanie. - dodał cicho, choć Roy nie mógł go już usłyszeć. Wysiadł z auta i właśnie zmierzał do budki strażnika, żeby go wpuścił.

Nawet jeśli facet był zdziwiony tak późną wizytą jednego z dzieciaków byłego pracodawcy, nie dał po sobie nic poznać. Sprawdził dowód Harpera, coś sprawdził, coś zanotował i wpuścił młodego mężczyznę na teren firmy. Po chwili starszy rudzielec zniknął z pola widzenia Westa, chowając się w mroku słabo oświetlenia parkingu.

Sprinter zerknął we wstecznym lusterku na śpiącą dziewczynkę, sprawdzając czy na pewno wciąż śpi. Nadal nie wierzył w to, że jego stary kumpel został ojcem. Roy totalnie nie nadawał się do tej roli.

Minęło pięć minut, potem kolejne pięć, które zamieniło się potem w dwadzieścia. Roya jak nie było, tak nie ma. Wally oczami wyobraźni widział, jak Harper błąka się po parkingu, wciskając jak idiota guzik na pilocie od klucza, licząc, że jakimś cudem odblokuje alarm auta, które osobiście skasował dekadę temu.

Nie wiedział, na co liczył, ale kiedy poprosił go o podwózkę, nie odmówił.

Drgnął zaskoczony, gdy otwierane drzwi od strony pasażera wyrwały go z zamyślenia.

- Roy...? - spojrzał na przyjaciela. Po jego minie nie udało mu się nic wywnioskować – Znalazłeś coś? - ku jego zaskoczeniu, Harper pokiwał twierdząco głową – S... Serio...?

- Wally. - spojrzał na niego tak, że gdy tylko skrzyżowali swoje spojrzenia, West poczuł się, jakby pochłaniały go morskie głębiny – Nikomu nie mów, że tu byliśmy.

- ...co...?

- I nigdy więcej nie wspominaj o tym. Nawet, gdy będziemy sami.

Zielonooki przełknął ciężko ślinę i z trudem zmusił się do skinięcia głową. Roy powoli odwrócił wzrok, więc on też się wyprostował. Sięgnął do kluczyków w stacyjce i odpalił. Po chwili Ford Mustang odjechał spod Queen Industries.

Star City, 31 października 2026, godziny wieczorne

Rosline nie miał ochoty na obchodzenie w tym roku swoich urodzin. W pamięci miał, jak rok temu ojciec obiecał mu, że w osiemnaste urodziny zabierze go na pierwsze męskie wyjście do baru. Tylko oni dwaj, ojciec i syn. Bardzo ekscytowała go ta wizja, nawet jeśli zdarzyło mu się już wcześniej wypić coś pod okiem starszego rodzeństwa i ich znajomych albo podkraść coś z barku, gdy rodzice byli na patrolu.

Jednak ten dzień miał nigdy nie nadejść. I łamało mu to serce.

Ale Artemis i chłopaki postanowili, że nie może siedzieć w osiemnaste urodziny sam i grać w gry wideo zamknięty w swoim pokoju. Więc od rana w jednej z bawialni trwały przygotowania do jego imprezy urodzinowej.

Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.

- Tak? - zawołał, odwracając się połowicznie w kierunku wejścia. Drzwi uchyliły się i zajrzała do niego z uśmiechem Cassie Sandsmark, Wonder Girl. Przywitał się z nią, przypominając sobie, jak Roy kilka dni temu wspominał, że chodził z poprzedniczką Cassie.

Jeszcze kilka lat temu, pewnie sam próbowałby poderwać blondynkę. Do niedawna był głupim smarkiem zapatrzonym w starszego brata i próbował wszystko robić tak samo, jak on. Nawet dołączył do drużyny baseballowej, ale szybko zrezygnował, nie będąc w stanie zaspokoić oczekiwań trenera, który spodziewał się, że Ross dorówna osiągnięciami Harperowi, który za swoich szkolnych lat był swego rodzaju gwiazdą tej dyscypliny.

- Jak tam? Gotowy na imprezę? - spytała, podchodząc bliżej – Jest już cała Liga Młodych poza Bartem. Ma wpaść trochę później z Wally'm i Flashem. - przechyliła głowę z uśmiechem, cały czas mu się przyglądając, jakby badała jego reakcję. Martwiła się. Tak, jak wszyscy.

Pokiwał powoli głową.

- Przyszedł też jakiś Kyle. - dodała po chwili ciszy – To ten Kyle, którego prace mi pokazywałeś, prawda?

- Tak. - odparł, nieznacznie się uśmiechając – Jego rysunki są ekstra.

- Nie tylko rysunki ma ekstra. - stwierdziła ze śmiechem – Przystojny jest. Ma kogoś? Mogę podbijać?

- Nie, chyba nikogo nie ma. - odparł rozbawiony i wyciągnął z szafy czarny sweter. Naciągnął go na siebie – Lagunowiec też wpadł?

Pokręciła głową.

- Nie, miał coś do załatwienia na Atlantydzie. - dała mu znak, żeby uniósł nieco ręce i gdy to zrobił, zaczęła poprawiać ułożenie swetra – Prosił, żeby cię przeprosić.

- Mm... Może to i lepiej. Nie mam pojęcia jak wyjaśnię Kyle'owi zielonego Gara, a co dopiero człowieka w połowie rybę.

- Nie martw się. Gar już zaczął mu opowiadać, że to choroba genetyczna. Nie musiał nawet pytać.

- Kyle pewnie by nie spytał. - uniósł kącik ust – No nic. Chodźmy. I tak kazałem im wystarczająco długo czekać na gwiazdę wieczoru. - uśmiechnął się, posyłając jej zalotne spojrzenie rodu Queenów i ruszył do drzwi.

Cassie nie ruszyła za nim od razu.

- Wiesz Rossy... - zaczęła niepewnie. Przystanął i spojrzał na nią przez ramię, unosząc w zdziwieniu brew – Kiedy jestem w ambasadzie z Dianą... Tam jest dużo różnych gazet. Z różnych miast i wydawnictw. Czasem je przeglądam. I czasem są tam artykuły o Queen Industries, albo o twojej rodzinie... - zawahała się przez chwilę. Jedna z najodważniejszych nastolatek świata, nie była wystarczająco odważna w zwykłej rozmowie z przyjacielem – Wiem, że masz uśmiech zarezerwowany tylko dla prasy. - spojrzała mu prosto w oczy – Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Nie musisz udawać. Jeśli jesteś smutny – płacz, krzycz, psuj rzeczy, ale proszę... - podeszła do niego bliżej i położyła dłoń na jego policzku – Nie próbuj nam sprzedawać tego uśmiechu, Rosline. Nasza przyjaźń jest prawdziwa, nie sztuczna. Więc niech i twoje emocje takie będą, dobrze?

Zaniemówił, nie mając pojęcia jak zareagować. Ta przemowa była nieco zbyt teatralna, ale Cassie, podobnie jak Wonder Woman, miała talent do teatralnych przemówień, chwytających za serca. Przełkną ciężko ślinę i pokiwał głową.

- Przepraszam, Cassie.

- Nie szkodzi, Ross. - stanęła na palcach i pocałowała go w drugi policzek, na którym nie znajdowała się jej dłoń – Jesteśmy tu dla ciebie, pamiętaj. Nie jesteś sam z tym wszystkim. - chwyciła go za rękę i lekko ścisnęła – Chodźmy.

Znowu kiwnął tylko głową, nie mogąc nic wykrztusić. Puścili swoje dłonie i wyszli z sypialni Queena, gasząc światło.

Gdy Cassie poprowadziła go do bawialni, nie zobaczył nic. Jego przyjaciele zgasili światło, zapewne po to, żeby spektakularnie wykrzyczeć „niespodzianka!". Tak właśnie było, więc nim jego oczy zdążyły przywyknąć do ciemności, ktoś zapalił światło, a zgromadzeni wyskoczyli w górę, unosząc ręce, a kilka osób wystrzeliło konffetti ze specjalnych tub.

- NIESPODZIANKA!

Niespodzianka, której spodziewa się prawie każdy jubilat, no nie?

Ross uśmiechnął się nieznacznie, tym razem szczerze, wyciągając kolorowy papier z włosów.

- Hm. - przetoczył spojrzeniem po zebranych. Tim Drake, Jaimie Reyes, Garfield Logan – jego kumple z Ligii Młodych. Brakowało Lagunowca i Barta Allena, który miał wpaść później. Nie zabrakło też starej ekipy Młodych, przyjaciół jego rodzeństwa – Dick Grayson, Kaldur, M'gann M'orzz i Conner Kent. Tu tak samo brakowało Wally'ego Westa. Kyle uśmiechał się do niego zza pleców obecnego Robina. Artemis i Helena powstrzymywały Rory'ego, który już zdążył dobrać się do sernika. Był nawet Connor, co nieco zaskoczyło jubilata, bo nie spodziewał się, że ktoś wie o ich znajomości.

Za to nigdzie nie było widać Roya.

- A co to za okazja? - spytał, udając głupka.

Nagle znalazł się w szczelnym uścisku przyjaciół z drużyny z nastoletnich bohaterów. Unikał ich od kiedy wyszła informacja o śmierci jego ojca. Nie wiedział, czy ma się śmiać czy płakać. Oczywiście ze szczęścia.

Więc zrobił obydwa.

- Hej, koleś! Zrobiliśmy ci krzywdę? - zmartwił się Bestia.

Uścisk się poluzował i odsunęli się od niego.

- Nie... Nie! - pokręcił głową, wycierając pośpiesznie mokre policzki w rękawy swetra – Oczy mi się pocą... To nic takiego! - zawołał. Uniósł głowę, patrząc z czułym uśmiechem po kumplach. Dostrzegł stojącego kawałek dalej Kyle'a – O... Hej, Kyle! - pomachał do niego radośnie – Poznałeś już wszystkich?

Brunet uśmiechnął się do niego i odmachał mu ciut zestresowany.

- Mniej więcej tak. - odparł

- Kurczę! Kiepski ze mnie gospodarz...!

Przecisnął się przez przyjaciół i podszedł do stołu z przekąskami. Ktoś puścił muzykę, rozpoznał wykonawcę jako jeden z ulubionych boysbandów k-popowych Cassie. On tam ich nie odróżniał, ale nie miał nic przeciwko. Nalał sobie coli do plastikowego kubeczka w błyskawice Flasha i rozejrzał się po dekoracjach. Oczywistym było, że wszystko było utrzymane w motywach jego ulubionego członka Ligii. Aż czuł się głupio.

- Jak się trzymasz?

Wszyscy zajęli się sobą, żeby dać mu chwilę czasu na ochłonięcie. Wszyscy, poza Timem. Uśmiechnął się ze zmęczeniem i wziął ostatni łyk słodkiego napoju, nim odpowiedział.

- A... Jak cię mogę. - skinął w kierunku Dicka, który pomagał włączyć konsolę do gier – B. was puścił? Nie mieliście na dzisiaj żadnego treningu?

Drake wzruszył ramionami z uśmieszkiem.

- Nooo... Mieliśmy. - przyznał – Ale Alfred go namówił, żeby nas puścił. Kazał przekazać ci życzenia i prezent. - wskazał palcem za siebie, na stół, na którym goście umieścili prezenty dla jubilata.

- O! Mam nadzieję, że to jego ciasteczka! Uwielbiam je!

Tim roześmiał się, widząc jego minę.

Blondyn przełknął kolejny łyk coli i rozejrzał się za kimkolwiek do rozmowy. Robin zdążył się oddalić, zawołany przez Garfielda o jakiś rewanż w Just Dance. Większość zebrała się wokół telewizora, żeby obserwować taneczny pojedynek. Jedynie Rory i Conner siedzieli przy stole, rozmawiając. Ten pierwszy jadł ciasto, którego nie udało się mu odebrać. Podszedł do nich.

- Hej, Rory. - odezwał się, zwracając na siebie ich uwagę. Conner zmarszczył tylko brwi, jak to miał zwyczaju. Harper skinął bratu głową, ścierając z brody lukier – Roy nie przyjdzie?

- Obiecywał, że będzie. - odpowiedział powoli, przetaczając spojrzeniem po pomieszczeniu, jakby jego brat bliźniak mógł gdzieś się chować – Pewnie opiekunka do Lian się spóźnia. Nie przejmuj się. Nie przegapiłby twoich urodzin. - zapewnił go z uśmiechem – Jesteśmy umówieni, że od północy obchodzimy nasze urodziny, więc tym bardziej powinien wpaść. - dodał jeszcze.

Skinął mu głową, podziękował i udał się do pozostałych, którzy podzieli się na dwa obozy – Team Tim oraz Team Gar, i skandowali teraz imiona swojego faworyta, podczas gdy tamci walczyli ze sobą. Na ruchy taneczne, oczywiście.

- Komu kibicujecie? - zagadnął Kyle'a i Connora, którzy chyba właśnie byli w trakcie obstawiania.

- Eee... Chyba Zielonemu. Bo lubię zielony.

- Plus jeden ode mnie. - uśmiechnął się Hawke i przybili sobie żółwika.

- Heh... Sorry, chłopaki. Ja stawiam na Tima. Solidarność najlepszych kumpli.

- Myślałem, że ja jestem twoim najlepszym kumplem! - zawołał żałośnie brunet, chcąc przekrzyczeć się przez nawoływania i muzykę. Ross pokazał mu język.

- Może jakbyś w końcu narysował mi tego Flasha...

- Uch. Poczekaj, aż otworzysz prezent ode mnie.

Pokręcił z rozbawieniem głową i stanął na palcach, żeby lepiej widzieć tańczących przyjaciół. Czyżby po półtora roku miał w końcu dostać ten obiecany rysunek Flasha? W końcu tego pierwszego, który Kyle zaczął przy ich pierwszym spotkaniu, nigdy więcej nie zobaczył.

Kilka minut później Drake opadł ciężko na kanapę, a Logan zaczął wywijać i skakać ze szczęścia.

- Mówcie mi Królu Tańca! - zawołał w trakcie tego dzikiego tańca zwycięstwa – Ktoś chętny do bronienia honoru zdetronizowanego Króla Tima? - spojrzał po zgromadzonych z zaczepnym uśmiechem, szukając kolejnego przeciwnika.

- Ja! - Ross upił łyk słodkiego napoju, wcisnął kubeczek w dłoń Kyle'a i przeskoczył przez oparcie kanapy – Pomszczę cię Timmy! - spojrzał hardo przez ramię na przyjaciela, a potem na Beast Boya – Możesz wybrać piosenkę!

Przybili sobie piątkę jako symbol podjęcia wyzwania. Gar kazał puścić Dickowi „Party Rock", a Ross pomyślał tylko, że wyciągnął niezłego starocia. Do tego to się Roy mógł bawić. Zaczęli poruszać się zgodnie z tym, co pokazywały im wyświetlające się na ekranie polecenia. Queen uważał się za nie najgorszego tancerza z nie najgorszymi ruchami. Jego rodzice uznawali lekcje tańca jako dobry sposób na popracowanie nad jego koordynacją ruchową i zwinnością, więc jak na dobrego dziedzica ogromnej fortuny znał więcej tańców towarzyskich, niż (nie)wszystkowiedzący narrator tej opowieści potrafi wymienić. Lekcji tańca „nowoczesnego" też mu nie odpuścili.

Podsumowując – Rosline umiał tańczyć. Całkiem nieźle. Ale nadal nie był tak zwinny jak jego przyjaciel, który potrafił przemienić się w każde możliwe zwierzę. Zwyczajnie wymiękał przy tych małpich nóżkach.

- Sorry, Tim... - wysapał ciężko, między łapanymi oddechami, gdy opadł obok niego – Nie pomściłem cię...

-Luz, Ross. - poklepał go po ramieniu – Nic się nie stało.

Blondyn posłał mu perłowy uśmiech.

- Ale w karaoke rozłożę was wszystkich! - zawołał, unosząc zaciśniętą w pięść dłoń – Mam wrodzony talent, jakom syn Bla-! - urwał, przypominając sobie o obecności Connora i Kyle'a. Niemal z prędkością Flasha poprawił się - ...Tej Dinah Lance!

Zawtórowały mu wiwaty. Dziś był jego dzień. Dziś mógł się popisywać.

Zaczęły się kolejne pojedynki taneczne. Tim wstał w pewnym momencie, żeby zmierzyć się z kimś innym, a jego miejsce zajął Kyle. Po drugiej stronie Rossa usiadł Connor. Chłopak spojrzał najpierw na jednego, potem na drugiego i znów przed siebie. Siedzieli w ciszy między sobą, czasem zagrzewając kogoś do walki.

- Naplułem.

- Co? - zdziwił się Kyle, patrząc na jubilata.

- Do coli. - wskazał trzymany przez Raynera kubeczek. Dokładnie ten, który wcześniej dał mu do potrzymania. Ten, z którego Kyle się właśnie napił – Naplułem do niej.

- Bleeee! Ross! - uderzył go w ramię.

- Nie sądziłem, że będziemy pić z jednego kubka! - oddał mu z nieco większą siłą.

Connor roześmiał się w głos z ich małej sprzeczki. Spojrzeli po sobie, a potem dołączyli do niego.

Zaczęli rozmawiać we trzech, czasem ktoś się do nich dołączał. Muzyka grała coraz głośniej i mimo niewielkiej ekipy imprezowiczów czy braku alkoholu, wszyscy zdawali się dobrze bawić. W końcu ktoś, zdaje się, że Cassie, wyciągnęła Kyle'a na taneczny pojedynek. Ross i Connor zostali we dwóch.

- Więęęc... - zaczął młodszy, przeciągając się mocno. Przy okazji rozlał trochę coli na dywan, ale nie przejmował się tym. Pokojówka jakoś to doczyści. Albo kupi się nowy. Co za różnica? Rosline nazywany był „dobrym chłopcem", ale miał coś w sobie z rozpieszczonego bachora. Rzeczy można wymienić, kiedy się zepsują, prawda? Można spróbować naprawić, a jak się nie uda, to wyrzucić i kupić nowe.

Szkoda, że jego ojca nie można „naprawić". Pozbierać, posklejać klejem, taśmą klejącą i znów cieszyć się jego obecnością.

Potrząsnął głową, odganiając myśli, które zaraz przycichły, zagłuszone najnowszą piosenką, jakimś „słynnym" przebojem ostatnich tygodni.

- Gadałeś już z tym swoim bratem? - zapytał.

- Nie... - odpowiedział cicho, patrząc ciut nieprzytomnie na wygibasy Kyle'a – Jeszcze nie.

Ross skinął głową. Co jakiś czas zerkał na drzwi, jakby licząc, że ktoś się w nich pojawi.

Roy? Wujek Barry? Mama? Może Laura?

I pojawił. Ale nie była to żadna z tych wymienionych osób.

- Rosswszystkiegonajlepszego! - zawołał na bezdechu Bart Allen, przytulając go od tyłu. Pozostawało tylko liczyć, że nikt spoza grona superbohaterskiego nie zauważył tego, jak szybko się tam znalazł.

Zaśmiał się, klepiąc przyjaciela po ramieniu.

- Bart! Dusisz!

- Ludzie, pizza przyszła! - krzyknął stojący w drzwiach Wally. Unosił wysoko nad głowę kilka kartonów z pizzą.

- Hej! - Queen wyswobodził się z uścisku chudych rąk sprintera z przyszłości i spojrzał ciekawsko na Westa – A gdzie wujek Barry?

Mężczyzna skrzywił się lekko, co spróbował zamaskować uśmiechem.

- A co? My to pies? Co, młody? - poczochrał mu włosy, cudem nie upuszczając jedzenia – Zaraz dołączy. Praca go zatrzymała. - wyjaśnił, zerkając wymownie na Connora. Ten jednak chyba nawet nie słuchał, sprawdzając powiadomienie w komórce. Miał przy tym zmarszczone brwi.

Wally odszedł przywitać się ze stolikiem „starszych". Dało się usłyszeć, jak pyta o miejsce pobytu nieobecnego Harpera, ale jubilat niedosłyszał już odpowiedzi. Obrócił się przodem do Hawke'a.

- Wybacz Ross. - starszy blondyn podniósł się pośpiesznie z kanapy. Chłopak spojrzał na niego zaskoczony – Wzywają mnie... Eee... Do pracy. To coś pilnego. Muszę lecieć.

- Och... Okej! - pokiwał głową – Cokolwiek to jest – powodzenia, stary!

Patrzył jak Connor wychodzi pośpiesznie, ciągle patrząc w ekran swojego telefonu.

- Do zobaczenia. - dodał pod nosem, kiedy zniknął w korytarzu.

Zachowanie przyjaciela wydało mu się dziwne, ale zignorował tę myśl. Chciał się dziś dobrze bawić i zapomnieć o wszystkich problemach... A poza tym, właśnie zmienili grę. Na karaoke.

Czas pokazać tym frajerom głos odziedziczony po mamie-wokalistce rockowej.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top