2. (Red Wine Supernova)

Ilość wyrazów: 2125

****

Kiedy wychodziłam z bagażem do hali przylotów, miałam wrażenie, że gdy otworzą się tajemnicze drzwi oklejone granatowymi reklamami Ryanaira, będzie czekała na mnie nagroda niespodzianka. 

Niestety, ukazała się tam wrzeszcząca zbieranina ludzi z maskotkami, walizkami, imionami wypisanymi na kartonach. Odruchowo przysłoniłam oczy ramieniem, żeby oddzielić się od nieprzyjemnego nadmiaru bodźców. 

W końcu udało mi się skoncentrować i wśród setek innych postaci dostrzegłam czarne włosy, delikatne rysy twarzy i białą koszulkę z granatową spódniczką Scarlett. Jak na pół-Azjatkę przystało, Scarlett odznaczała się idealną, porcelanową cerą, pielęgnowaną połową przemysłu kosmetycznego Korei Południowej. Cierpliwie czekała, aż odnajdę ją wzrokiem. Gdy nasze spojrzenia spotkały się, łagodnie uśmiechnęła się i pomachała.

Poprawiłam duży plecak. Złapałam mocniej za dwie walizki na kółkach, do których były doczepione jeszcze dodatkowe torby. Zaczerpnęłam głęboki oddech, żeby mieć siłę przepychać się między ludźmi, i ruszyłam w stronę znajomej.

— O rany, czym ty leciałaś? I...i na Stansted? Współczuję – przywitała się Scarlett, łapiąc za moje ramię, żeby pociągnąć mnie korytarzem.

— Biznes klasą Ryanaira. – Uśmiechnęłam się, bo zdawałam sobie sprawę, jak bardzo te słowa były na wyrost, ale tak po prostu wyglądało bezpośrednie połączenie Wrocławia z Londynem.

— Dobra. Musimy jak najszybciej iść od tego plebsu. – Scarlett obejrzała się za siebie, zapewne pierwszy raz w życiu mając do czynienia z takim nagromadzeniem mężczyzn o grubych karkach, w kapturach, z torbami, z których aż wysypywały się kartoniki papierosów oraz alkohol, nabyte w sklepie wolnocłowym. – Mój kierowca już czeka na zewnątrz.

Kierowca w zielono-bordowym uniformie wyskoczył na nasz widok z czarnej limuzyny, zaczął mi się kłaniać już z kilkunastu metrów i tak szybko odbierał ode mnie bagaż, jakby ktoś go bił niewidzialnym batem po plecach.

Miałam w domu sporo rzeczy. Właściwie to wszystko, na co mi przyszła ochota. Ale to już lekka przesada. Moi rodzice sami kierowali swoimi samochodami. Odwozili mnie do szkoły, kiedy byłam młodsza. Później samodzielnie jeździłam taksówkami albo Uberem. Przecież nas też było stać na kierowcę. Po prostu go nie mieliśmy. Podobnie jak zamczyska wypełnionego służbą. 

Przychodziła do nas pani, która w sobotę sprzątała nasz dom w Ślęzie, a w poniedziałek sprzątała mieszkanie w Angel Wings nad Odrą, w którym czasem nocowałam, jeśli miałam zostać dłużej w mieście, a na ósmą rano być w szkole. Niekiedy spali w nim rodzice, jeśli mieli coś pilnego do załatwienia, żeby nie tracić czasu na korki na Krzykach, Partynicach i Bielanach. Ale apartament był mój. Sama go urządzałam. Miałam w nim mieszkać na studiach. Do ASP przechodziłabym sobie tylko przez ulicę.

Teraz już wiedziałam, że nie będę studiować na wrocławskiej ASP. Ani w ogóle niczego w Polsce.

Podstawowe rzeczy ogarnialiśmy sami. Zamawialiśmy ogromne ilości wynosów. Czasem catering pudełkowy. Czasem chodziliśmy na targi food trucków. Tak, wiem, że normalni ludzi nie żyli w takich warunkach. Już mnie uświadomiono.

Ale jeszcze mniej ludzi żyło tak, jak Scarlett Knighton-Wu. Córka szefa największego brytyjskiego funduszu inwestycyjnego oraz szefowej jego chińskiej gałęzi.

Scarlett chyba odczytała moje myśli. Gdy tylko wpakowałyśmy się na tylne siedzenie limuzyny, szturchnęła mnie łokciem:

— Wiem, że rodzice zapakowali cię do internatu, ale ja będę miała wolną chatę praktycznie do końca roku, więc wiesz – zmrużyła oczy – możemy imprezować ile chcemy i nikt nawet się o tym nie dowie.

Parsknęłam w dłoń ze śmiechu. Kompletnie nie miałam ochoty chodzić na imprezy. Już nigdy w życiu. Jednak teraz byłam w nowym środowisku, więc właściwie zaczynałam z czystą kartą. Chciałam ze zwykłej poznawczej ciekawości tylko zobaczyć, jak bawiło się słynne londyńskie high society. Wiedziałam, że po pół godzinie i jednym bezalkoholowym drinku schowam się w jednym z tych pokoi i nikt mnie nie znajdzie.

Wreszcie dotarłyśmy do słynnej dzielnicy Kensignton. Przywitał mnie kilkupiętrowy biały budynek z końcówki XVIII wieku. Jego okna były wyższe od człowieka, a okiennice zdobiły delikatne, acz lekko rozebrane skrzydlate anioły, które wywracały rzeźbionymi oczami ku górze. Najwidoczniej znudziły się kilkusetletnim przyglądaniem się światu.

Kierowca Scarlett zaparkował na parkingu podziemnym. Natychmiast ruszył do wyciągania wszystkich bagaży i w ostatniej chwili udało mi się dorwać szybciej od niego przynajmniej jeden plecak oraz przechwycić ulubioną walizkę z naklejkami w Pokemony.

Potwierdziłam tożsamość na recepcji, dostałam klucz i we trójkę ruszyliśmy do windy. Mój pokój wyglądał na bardzo mały w porównaniu z piętrem w domu, które miałam całe dla siebie. Jego powierzchnia mogła wynosić jakieś trzydzieści metrów kwadratowych. Na szczęście, znalazło się tam miejsce na własną łazienkę w białych marmurach z wanną oraz złoconymi kranami, jak również na niewielką kuchnię z płytą elektryczną na dwa palniki oraz zmywarką.

— Biedna. Jak ty się tutaj pomieścisz ze wszystkim? – zmartwiła się Scarlett.

— Właściwie, to nie mam przy sobie aż tak dużo rzeczy. – Podeszłam do ogromnego, jasnego okna. Po jego obu stronach wisiały zasłony w kolorze szampana, przewiązane ciemniejszą wstążką. – Ale będę musiała gdzieś oddać to biurko, bo potrzebuję takiego, na którym zmieści mi się komputer i co najmniej trzy monitory. I nie mogę siedzieć na takim zwykłym krześle. Potrzebuję czegoś wygodnego.

— Okej. Powiem o tym mojej asystentce od zakupów. Przygotuje ci listę sklepów, to podjedziemy i wybierzesz sobie coś, co ci będzie pasowało – zaproponowała Scarlett. – Ale mogę się założyć, że te twoje komputery to nie będą pasowały do tego pomieszczenia.

Scarlett była kiedyś u mnie w pokoju, w którym urządziłam serce swojego królestwa. Zasłonięte rolety, do tego mnóstwo neonów i taśm ledowych, a pod ścianą wielkie biurko i błyskające wszystkimi kolorami rgb dwa pecety ze szwedzką obudową z paseczkami z drewna. Tak wyglądało moje centrum dowodzenia.

Tutaj już widziałam, że ani nie będzie odpowiednio dużo miejsca, ani coś takiego by nie pasowało do jasnego parkietu, kryształowego żyrandola ani do złotych klamek. 

Zamierzałam poświęcić ten wieczór na research online, żeby zamówić, zamontować cały sprzęt i spersonalizować sobie Linuxa przed rozpoczęciem roku szkolnego. 

Bez możliwości skorzystania z porządnych komputerów czułam się naga i cokolwiek bym nie zrobiła, dokądkolwiek bym nie poszła, kręciłam się w kółko jak mucha, która rozpędza się i z całej siły bije czołem o szybę.

— Tak, będę musiała się rozejrzeć – potwierdziłam, naciskając na materac ukryty pod tysiącem bardziej i mniej zdobionych poduszek, dochodząc do wniosku, że był zbyt miękki.

— Ale to nie dzisiaj – zdecydowała Scarlett, oglądając jasne kuchenne szafki z białą porcelaną.

— Dlaczego nie dzisiaj?

Przygotowanie komputerów to było coś, co musiałam zrobić, zanim zaczęłabym nawet oddychać w nowym miejscu. Może Scarlett i ja nie byłyśmy ze sobą aż tak bardzo związane, bo poznałyśmy się tylko dzięki naszym rodzicom, ale to była jedyna rzecz na mój temat, o której ona akurat dobrze wiedziała.

— Bo dzisiaj jedziemy do Brighton! – wykrzyknęła, jakby przygotowała dla mnie największą niespodziankę.

— Co takiego jest w Brighton? – spytałam zrezygnowana. 

Już podejrzewałam, że raczej nie targi branży IT, na których mogłabym kupić interesujący mnie sprzęt.

— Impreza na plaży przy ognisku na koniec wakacji! Poznasz już dzisiaj wszystkich fajnych ludzi z naszego rocznika, ale wiesz, tak na luzie. – Scarlett wyjęła z torby butelkę koniaku przewiązaną różową wstążką i nalała sobie alkoholu na dwa palce do szklanki.

Moje brwi powędrowały do góry. Nie znałam jej od takiej strony. Chociaż pewnie nie powinnam się dziwić... Przecież to szkoła średnia.

Wychyliła mocny koniak jednym haustem. Lekko skrzywiła się i zaproponowała:

— Poleję ci na rozluźnienie.

— Yyy... Nie, dzięki. – Wsunęłam dłoń we włosy. Sytuacja zaczęła eskalować szybciej niż się spodziewałam. – Biorę leki.

— Wszyscy bierzemy jakieś leki. Wszyscy chodzimy też na terapię. – Zaśmiała się Scarlett, jakby chciała mnie nazwać biednym, nieświadomym dzieckiem. – Ale ostatnia klasa liceum jest tylko raz w życiu, więc trzeba to poczuć. No ale jak nie chcesz, to nie.

Odruchowo spojrzałam w stronę plecaka, w którym trzymałam zapasy klonazepamu. Wszyscy chcieli to brać, bo to najbardziej pomagało, ale mało komu udawało się dostać receptę na ten lek. Pomyślałam, że najlepiej nie przyznawać się, że miałam to u siebie. Wtedy zaczęłyby się głupie pytania, a ja nie zamierzałam na nie odpowiadać.

— Przyjadę po ciebie punkt o dziewiętnastej. Masz czas, żeby wykąpać się po podróży i przebrać, a co do tych rzeczy – Scarlett niechętnie przypomniała sobie o kilkudziesięciu kilogramach mojego bagażu, który leżał pośrodku apartamentu – pomogę ci się rozpakować, ale jak będę znowu na chodzie. Albo lepiej. Przyślę tu kogoś, żeby cię rozpakował, więc się tym nie przejmuj. Wyluzuj się i baw się dobrze. Witamy w Saint Martins High!

Podbiegła, żeby mnie uściskać. Zmroziło mnie natychmiast, a oczy mi wyszły na drugą stronę. Wyglądałam pewnie jak ten rzeźbiony anioł po drugiej stronie okna. Nabrałam głęboko powietrza i jakimś cudem wytrzymałam ten moment. 

Następnym razem powiem jej, że trochę źle znosiłam tak bliski kontakt. Dzisiaj już trochę spięłyśmy się o ten alkohol, więc nie chciałam, żeby myślała, że ze mną aż tyle rzeczy było nie w porządku. Obiecałam doktor Cashew, że będę pilnować swoich granic, ale doszłam do wniosku, że najlepiej to robić krok po kroku.

Po wyjściu Scarlett od razu poszłam sprawdzić tę wannę. Na miejscu był dostępny zestaw podręcznych kosmetyków, więc nie musiałam tracić czasu na dogrzebywanie się do własnych. 

Użyłam płynu do kąpieli o zapachu werbeny oraz trawy cytrynowej. Następnie wysuszyłam włosy suszarką stylizowaną na lata dwudzieste ubiegłego wieku i rozbebeszyłam jedną z walizek, w poszukiwaniu ubrań, w których chciałam zaprezentować się nowym znajomym.

Wybrałam krótką, czarną sukienkę z welwetu. Do tego włożyłam kabaretki. I trampki. Wolałabym jakieś buty na obcasie dla lepszej stylizacji, ale konieczność chodzenia w nich po piasku skutecznie mnie zniechęciła. Do tego spięłam włosy w dwie czarne kitki sięgające mi do połowy pleców. Przejechałam powieki eyelinerem, poprawiłam brwi i narysowałam sobie symetryczne trzy piegi na obu policzkach. Na obu nadgarstkach zapięłam wysokie skórzane bransolety.

Ciężko westchnęłam, zasuwając zamek. Dobrze, że wybrałam ten outfit. Wszyscy przyzwyczają się do mnie w takiej wersji. Będę mogła nosić też te bransolety w szkole do mundurka, mimo że w regulaminie szkoły było napisane, że nie wolno było nosić tego typu ozdób. Moi rodzice załatwili już ten wyjątek z dyrekcją.

Zamówiłam przez apkę kilka butelek zeroprocentowego cydru jabłkowego. Chciałam mieć w plecaku coś swojego, co z daleka wyglądałoby na alkohol, w razie gdyby ktoś próbował mnie poczęstować własnym. Nie planowałam opowiadać całej historii swojego życia nieznajomym ludziom na pierwszym spotkaniu.

Usłyszałam na korytarzu jakiś hałas i doszłam do wniosku, że to kurier przyjechał tak szybko i najwyraźniej nie miał gdzie zostawić roweru, dlatego wszedł z nim na piętro.

Otworzyłam drzwi pewnym ruchem i...

Prawie wpadła na mnie rozpędzona hulajnoga.

— Jesus Christ! – wrzasnęłam. Zasłoniłam się dłońmi i skuliłam automatycznie przy drzwiach. Dyskretnie rozchyliłam palce, żeby sprawdzić czy niebezpieczeństwo minęło, bo wszystko stukało i piszczało jak czołgi na wojnie. – Kuźwa, człowieku! Co to miało być?

— Och. Wybacz, że nie mam przy sobie kwiatów i wina, żeby cię przeprosić, więc zwykłe przedstawienie musi ci wystarczyć – powiedział wysoki ciemny blondyn z sianem w miejscu grzywki. – Mam na imię Pete. Peter Tosh. Do usług, milady. – Zostawił hulajnogę kilka metrów dalej, stanął tuż przy mnie i się uśmiechnął.

Moja wściekłość nieco osłabła. Właściwie to zamieniła się w ciekawość. Nieznajomy facet użył bowiem początkowej linii Astariona z Baldur's Gate 3. Musiał być gamerem, czyli pomyślałam, że się dogadamy, mimo jego zamiłowania do rozpędzania się elektryczną hulajnogą na korytarzach w internacie. Stanęłam wyprostowana i przedstawiłam się:

— Martyna. Martyna Kay-Cee.

Mój tata nazywał się Paweł Kęcki, co było zbyt trudne do wymówienia w świecie angojęzycznym, więc wszyscy od lat znali go jako Paula Kay-Cee.

Pete skinął głową bez robienia sensacji. Musiał być przyzwyczajony do dzieci znanych postaci w takim miejscu.

— Nowa uczennica? Nie widziałem cię tu wcześniej.

— Tak. Ostatnia klasa.

— W takim razie, będziemy widywać się bardzo często. Zapewniam, że w o wiele lepszych okolicznościach. – Uśmiechnął się, a ja zwróciłam uwagę na ładne zęby oraz na dłuższe i bardzo ładnie skręcone loczki wystające w różnych miejscach z ogólnej stodoły nad jego czołem.

— Pewnie już dzisiaj, na ognisku w Brighton – odwzajemniłam uśmiech.

— W Brighton jest dzisiaj jakieś ognisko? – Pete podrapał się po czole, zastanawiając się, jakby usłyszał tę wiadomość po raz pierwszy ode mnie. – Blessing to zołza. Nie powiedziała mi o tym. Zaraz zdążę sobie z nią jeszcze pogadać.

Mogłam tylko stać i reagować na wszystko głupim uśmiechem. Nie znałam ani tych ludzi, ani relacji, które ich łączyły. Scarlett miała rację, że lepiej było zorientować się w temacie, zanim rozpocznie się rok szkolny. Na pewno będziemy musieli wykonywać jakieś zadania w parach albo grupach. To było bardzo popularne w szkołach na Zachodzie. Nie to, co u nas, gdzie trzeba było głównie zakuwać na sprawdziany.

W oddali rozległ się kolejny stukot i tym razem zobaczyłam kuriera z torbą i w kasku na głowie, ciągnącego ze sobą oczywiście rower.

— Czekałam na zamówienie – powiedziałam do Pete'a, po czym pomachałam do faceta w jaskrawoniebieskim stroju, żeby nie musiał szukać numeru mojego pokoju.

— W takim razie, niech Brighton będzie kolejnym punktem na mapie naszych spotkań, milady! – odpowiedział Pete.

Po czym pojechał dalej na hulajnodze tym samym tempem, nie przejmując się niczym, a już zwłaszcza tym, że mógł tym huraganem rozjechać kolejną osobę. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top