8. Specjalne dziecko


Przeplatały się jak dwa wypełnione duszą cienie - były pozorne, nie tworzyły żadnej spójności, która byłaby wystarczająca dla ludzkiego oka, jednak przystańmy na chwilę. Zatrzymajmy się w tym wiecznie rodzącym owoce świecie, w którym czas wydaje się płynąć niczym zestresowane morze, a stróżki potu spływają po rachitycznych piórach w bolesnych łzach przemijania. Ustańmy i opuśćmy na chwilę zmęczone powieki, przykrywając oczy kocem obrazów.

Wyobraźcie sobie razem ze mną ulicę. Jednak nie taką, jaką pokazują zagraniczne kamery; niedostrzegalną, która pojawia się tak szybko, jak płonie iskra szczęścia. Nie taką, która nic nie mówi. Nasza ulica mieni się w dziecinnych kolażach rysowanych pastelową kredką, jednak pustych w środku. Wyglądają, jakby czegoś im brakowało - elementu, który odłączony nie znaczy już tego samego. Wiatr delikatnie podwiewa ich krańce, sprawdzając, czy aby na pewno są w odpowiednim miejscu. I właśnie wtedy pojawiają się dwie tajemnicze postaci przyodziane w białe szaty i zakryte dłonie. Wokół nich roztacza się złoto; wokół ich zakapturzonych głów, wokół wąskich ramion i rąk, i skapuje z palców rękawiczek na pusty bałagan, niewypełnioną szklankę wody sunącą od początku ulicy do samego jej nieskończonego końca. Ten bałagan, te jasne wzory po dziecinnej kredce były częścią ubioru tych istot, a zważając na fakt, że ów odzienie żadnym odzieniem nie było, ponieważ było raczej jak skóra, jak serce, którego wyjąć się nie da, tworzyły z nimi jedność - to one były zobligowane (te cienie, istoty, żyjące kolory) troszczyć się o obrazy pokrywające ulicę. A skoro należały do nich, były zatem odpowiedzialne za to, co się z nimi działo. A wiadomo, że każdemu człowiekowi zadane jest pielęgnować swoją duszę, dlatego zamiast pozostawić ją niewypełnioną, tchnęły w nią więcej bazgrołów, zapełniły wiśniami, żółcią oraz powietrzem, które wprawiło wreszcie skończoną maszynę w ruch.

Obrazy ożyły.

A dwa cienie, na samym początku jakby wyjęte z innej opowieści, za pomocą samych siebie, ponieważ za pomocą dwóch ledwo stanowiących cokolwiek nici, uszyły bajkę tak piękną, że już żaden przechodzień nie mógł nie spojrzeć na owoc ich pracy, który popędzany zafrasowanym źródłem gdzieś w odmętach waszej głowy - zwiędnął.

Pomimo tego, że było to tylko coś, co zapoczątkowywało piękno, a samym pięknem nie było, Elena za każdym razem czuła się przynajmniej tak, jakby miała zaszczyt ucałować rękę samej Królowej, gdy brała w swoje posiadanie małą, szklaną szkatułkę; wydymała usta, jej źrenice się powiększały, a poliki czerwieniły. W pudełeczku znajdowały się igły, wstążki, brokat, miarka oraz nici w przeróżnych kolorach. Uśmiech czaił się na jej ustach, w spojrzeniu wygaszonej zieleni, gdy brała do rąk materiał i wycinała z niego kształt, który powstawał właśnie dzięki szkatułce, a raczej jej zawartości. Dzięki tym dwóm cieniom - przeplatających siebie niciom, które scalały oddalone kawałki - tworzyło się kolejne potrzebne miejsce w szafie Eleny. Szczerze mówiąc, dziwiło ją to, jakim cudem jej rzeczy nadal mieściły się w tej wypełnionej po brzegi szafie.
Choć sekundy po tej myśli, dziewczyna namierzyła wzrokiem stojące nieopodal krzesło, na którym znajdowały się dwie bladofioletowe poszewki z przyszytymi do nich uszami królika (najwyraźniej jednak miejsca brakowało). Były to prezenty dla siostrzenic Williama na ich urodziny, z okazji których urządzany był piknik w domu Gryffithsów, na który Elena została osobiście zaproszona przez swojego przyjaciela. Uszyła je dzisiejszego poranka, niemal od razu po tym, kiedy ze snu wybudził ją głośny alarm upodabniający się do śpiewu kowalików, których głos przypominał dmuchanie w gwizdek na wpół zatkany kulką papieru. Miała bowiem napisane wielkimi literami opis wydarzenia i godzinę oraz wyświetlony czas, jaki jej został do przygotowania prezentów. Może była niezgrabna w swoich postępowaniach, ale z całą pewnością nie można jej było zarzucić braku elastyczności.

Kochała szyć. Była to nieodłączna czynność w jej życiu, która sprawiała, że Elena była tym, kim jest teraz; i chociaż bywało, że traciła cierpliwość, miała jej w zanadrzu, by stworzyć (w przeliczeniu na suknie balowe sięgające kolan, której wykonanie jednej zajmowało cztery godziny, gdy słońce świeciło już wysoko na niebie) czasami nawet trzy takie sukienki. Oczywiście musiała wtedy nie mieć nic innego na głowie albo mieć motywacji pod dostatek, jednak nadal nie lubiła za długo przesiadywać w domu. No chyba, że jej sąsiad postanawiał zaszczycać jej uszy delikatną melodią pieszczonych klawiszy, po których sunął zmarszczonymi opuszkami.

Elena nie mogła uszyć poszewek później niż o szóstej trzydzieści pięć, ponieważ miała jeszcze szkołę oraz rozmowę z nauczycielem historii, o której nie zapomniała, a po niej niemal od razu spotkanie urodzinowe u Willa, które uwzględniało nocowanie. Jednak Wardrow nie musiała iść do liceum obłożona ciężkimi torbami, ponieważ w domu Walijczyków, a konkretniej w pokoju czarnowłosego, czekała na nią wysuwana szafka z wszystkimi niezbędnymi dla niej przedmiotami: zapasowa bielizna, skarpetki, grzebień, szczoteczka do zębów oraz podpaski, a jeszcze głębiej poupychane były prawdopodobnie bluzki jak i spodenki. Dlatego nie musiała ona martwić się o ilość zabieranych rzeczy, ponieważ wystarczała jej tylko lniana torba, w którą włożyła ubrania, w które przebierze się na następny dzień (oraz wcześniej wspomniany upominek). W pokoju dziewczyny znajdowała się prawie identyczna półka, tylko oczywiście przeznaczona dla Willa. Traktowali to jako pewnego rodzaju koło ratunkowe, gdyby jedno potrzebowało pozostać u tego drugiego ze względu na różne okoliczności. I aby mebel ten wyróżniał się pośród innych mebli - w końcu nie należał do żadnego zestawu - William i Elena pomalowali swoje szafki w sposób odrębny od wzorów oraz malunków na pozostałym wyposażeniu. Dlatego skoro pokój blondynki przypominał barwny ogród, któremu w roznoszeniu nasion pomagały biedronki oraz sójki tylko po to, by później na tle południowego nieba wyglądały jak zwinięte liście, drewno szafki Willa oblał kolor nocy z ognistymi płomieniami świecy oświetlającej pomięte kartki brunatnych ksiąg, a drewno szafki Eleny obrastało bujną winoroślą z fioletowymi główkami, na których brzegu siedział drobny szczygiełek, chroniący bezbronnej rośliny oraz wypinający dumnie brązową pierś w świetle promieni słonecznych wychylających się zza śnieżnobiałych chmur.

— Eleno, zaraz spóźnisz się do szkoły!

I jak na zawołanie Elena rozwiała wszystkie swoje myśli, strzepując je kręceniem głowy i jak najszybciej podbiegła do łóżka, biorąc z niego plecak oraz wkładając prezenty do torby. Ostatnio spóźniała się na zajęcia właśnie przez bujanie w obłokach albo zwykłe rozmyślanie nad codziennymi czynnościami, jednak całe szczęście były to tylko kwestie kilku minut. 

Obciągając rękawy zwiewnej, śliwkowej sukni sięgającej kostek, którą na sobie miała (wyjęła ją Emilii Wardrow z szafy), wybiegła ze swojego pokoju, pędząc w stronę wyjścia. Gdy przebiegała przez kwitnącą altanę, czyli przez to, przez co musiał przejść każdy mieszkaniec tej kamienicy, aby wydostać się z budynku, jej śmiejący się wzrok spoczął na błękitnym kwiecie i całą drogę do szkoły przypominał jej o pewnym młodzieńcu, w oczach którego zamarzło jezioro oraz kropla ciemności spływająca z nocnego nieba.

***

Miała okazję spotkać go od razu po wyjściu z toalety, jednak nie podzielała jego ogromnego entuzjazmu, którym emanował. Zresztą, bardzo możliwe, że była to tylko fałszywa radość na jej widok, ponieważ dziewczyna zdawała sobie sprawę, że pan Lobmarck bardzo stresował się tamtego dnia, gdy poprosił ją o rozmowę. Dzisiaj wyglądał prawie tak samo, tylko tym razem sine okręgi zdobiły miejsce pod jego oczami, a kołnierz, który wystawał spod - tym razem zielonego - swetra, był wygnieciony. Elena wolała myśleć, że był to powód błahy, zwykły nadmiar pracy niżeli coś, co rzeczywiście było sprawą skomplikowaną i spędzało sen z powiek tego mężczyzny oraz skutkowało przedwczesną siwizną. Lubiła go i dziwnie było widywać jego osobę w takim stanie. Szczególnie, jeśli nietrudno zauważyć nieład całej postaci nauczyciela historii. 

Przywitała się delikatnym uśmiechem i podążyła za nim do jego gabinetu, który zamknął przed oczami ciekawskich uczniów. Następnie mężczyzna wskazał skórzany fotel, który umiejscowił naprzeciwko swojego drewnianego biurka, a Elena potknęła się o zawinięty róg kawowego dywanu, gdy szła w jego stronę. Zaśmiała się zakłopotana, gdy odzyskała równowagę.

— Wszystko dobrze? — zapytał, widząc jej prawie-wypadek.

— Tak, tak. Nic mi nie jest, przepraszam, zagapiłam się. — Nauczyciel odchrząknął i w tym czasie oboje zajęli miejsca. — Czy ten chłopak przychodzi dzisiaj? — zapytała od razu, bojąc się, że rozmowa się wydłuży i nie będzie miała możliwości starannego zapakowania prezentów dla dziewczynek.

— Nie, ale na razie nie jest to takie ważne.

Elena przechyliła głowę, kładąc dłonie na kolanach. 

— Słuchaj, Eleno, naprawdę doceniam to, że się zgodziłaś i przepraszam cię najmocniej, że wcześniej nic ci o tym nie wspominałem. — Pan Lobmarck wziął głęboki wdech: — I tutaj nie chodzi o czas jego przybycia, ponieważ jest on nadal do ustalenia, ale o to, czy aby na pewno będziesz w stanie mu pomóc?

— Dlaczego pan o to pyta?

— Ponieważ wypadnie ci kilka zajęć w tygodniu, a nie chcę, aby to stanowiło dla ciebie problem.

Blondynka tym razem nie ukrywała swojego zdziwienia.

— Czy mogłabym wiedzieć, na czym konkretnie polegałaby moja pomoc?

— Ależ oczywiście — kolejne chrząknięcie. — Najpierw może przedstawię ci sytuację. Uczniem, którym będziesz zajmować się przez ten rok, choć mam nadzieję, że zajmie wam to mniej czasu, będzie Jerome Madigan. Jest o dwa lata starszy od ciebie, ponieważ podwójnie powtarzał klasę podstawową. Wprowadził się tutaj dwa miesiące temu, zanim jego opiekunowie postanowili zapisać go do naszej szkoły. Ale to są tylko informacje ogólne, które w każdym razie niekoniecznie ci się przydadzą. Będziesz jego korepetytorką, cóż, w pewnym sensie. Ale musisz wiedzieć, że jest on... inny od ludzi, którymi otaczasz się na co dzień.

— Umm, to raczej nie powinno stanowić problemu, proszę pana.

Elena posłała mężczyźnie pytające spojrzenie, jakby nie dowierzała, że ktokolwiek mógłby osądzić ją o nietolerancję.

— Nie, nie, nie chodzi mi o to, przepraszam cię. Mam na myśli, że Jerome jest... dość kłopotliwym dzieckiem, przepraszam, to znaczy dorosłym, ponieważ ma już dziewiętnaście lat. Przepraszam cię jeszcze raz, Eleno.

— Co ma pan na myśli, że jest kłopotliwy? Mam się bać? — zaśmiała się nerwowo, zaciskając pasmo swoich zakręconych włosów.

— Będziesz udzielać mu zajęć na terenie szkoły, a wtedy będziecie pod nadzorem innych nauczycieli.

Jednak ta odpowiedź bynajmniej jej nie uspokoiła. Mały niepokój, który czuła po tajemniczych wypowiedziach pana Lobmarcka, eskalował w dokuczliwy strach szczególnie wtedy, gdy dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie spotkała się z dezaprobatą z jego strony na zadane przez nią pytanie.

— O terminie jego przybycia będę informował cię na bieżąco.

Posłał jej mały, niepewny uśmiech, jeszcze raz przepraszając za nieświadomą nieuprzejmość i ponownie dziękując jej za pomoc, której jako jedyna była w stanie mu udzielić. Wtedy też uświadomiła sobie, że w takim razie musiał pytać inne osoby, które w ostateczności nie zgodziły się na te warunki.

Co jeśli Elena popełniła błąd? Liceum Virginii Woolf było szkołą szalenie ambitną, która otwierała ramiona do każdego dobrego człowieka, dlaczego więc tym razem przyciągała do siebie kogoś, na kogo wspomnienie lęk budził się w myślach? Ale przecież pan Lobmarck nie miał w zamiarach niczego złego, a z tego, co zrozumiała, miała być pewnego rodzaju mentorem dla tego chłopaka, a to jest coś pozytywnego. Z całą pewnością była tutaj bezpieczna, pośród nauczycieli i Williama. Musiała teraz tylko w to uwierzyć, a przecież nadzieja umiera ostatnia.

***

— Elena, cukiereczku! Jak dobrze cię widzieć, kochana!

Donna Delyth Gryffiths była kobietą pulchną, z dodatkową fałdką pod brodą oraz niesamowicie jaskrawym różem na polikach. Był to jedyny makijaż, jaki nosiła na różnego typu okazje ze względu na tryb życia, który wiodła; wcześniej bowiem, mieszkając w Walii wraz z mężem, dziećmi i dziećmi swoich dzieci, codziennie przebywała w kuchni, gdzie gorąc i wilgoć były na porządku dziennym, dlatego kobieta ta nie mogła pozwolić sobie na więcej ozdobników. Prawie cały czas zapraszała gości, którzy mieli ogromne uśmiechy na buziach, jedząc jej potrawy. Co się dziwić - były wyśmienite. Od razu, kiedy przeprowadziła się z rodziną do Melttown (gdyż jej mąż dostał niepowtarzalną szansę na wydanie swojej książki w większych krajach, tylko musiał spotkać się osobiście z pewnym agentem, który mieszkał kilka kilometrów dalej od tego miasta, a później tak im się w nim spodobało, że postanowili zostać na stałe), a jej najmłodszy syn William, który wtedy liczył jedenaście wiosen, zaprzyjaźnił się z małym promyczkiem Eleną, Donna pokochała ją jak własną córkę.

Teraz przyciskała ją bladymi ramionami do swojej piersi, szczerząc zęby w uśmiechu, a Elena zaśmiała się, starając się odsunąć trzymane w ręce torebki z prezentami tak daleko, jak tylko mogła, aby się nie pogniotły.

— Pani Gryffiths! Panią również miło widzieć! — odpowiedziała uroczo blondynka, stając na palcach, by móc odwzajemnić uścisk; cała rodzina Walijczyków była niezwykle wysoka. — Gdzie są dziewczynki?

— Och, nie przesadzaj, moja droga. Najpierw idź się rozbierz i coś zjemy, później przyjdzie czas na życzenia.

Uśmiechów nie brakowało; wszyscy rozciągali usta, jakby trzymanie ich w takiej pozycji było wyjątkowo wygodne - ale tym razem Elena wiedziała, że były prawdziwe. 

Gdy przywitała się już z każdym, kto stał na podwórku, zaproszono ją do środka i pomimo, że dziewczyna była tutaj już niezliczoną ilość razy, nadal nie mogła nadziwić się skromności tego ceglanego domku, który w swoich pozorach był niezwykły. W środku rozciągał się ogromny, zielony dywan, który przelał swój kolor na zazdrosne zasłony sięgające podłogi. Pod oknem położony był drewniany stół o zagiętych nogach, przy którym stały ustawione krzesła również wykonane z drewna. Na samym środku salonu znajdowały się spiralne schody z onyksową poręczą, które prowadziły do pokoju Williama. Za nimi wstawione były czarne drzwi kolejnego pokoju, pokoju Rhysanda Osiana Gryffithsa, który pomieszczenie to traktował jako swój azyl, który najchętniej zakułby łańcuchami, by żaden nieproszony gość w nim nie zawitał. Ojciec Willa akurat w nim przebywał. Tym razem był on widoczny przez uchylone drzwi i wcale nie wydawał się taki mroczny, jak wcześniej - w ręce trzymał książkę owiniętą gazetą, a gdy zobaczył przez wolną przestrzeń twarz nastolatki, niezauważalnie kiwnął lekturą, mrugając do Eleny okiem zaszklonych okularów, a następnie przeszedł do kontynuowania czytania.

Jaki ojciec - taki syn.

Elena zaśmiała się i wiedząc, że już tego nie zobaczy, bo spuścił z niej wzrok, pomachała do niego ręką. Szczerze mówiąc, stęskniła się za nimi wszystkimi. Nie pamiętała, kiedy ostatnio u nich była, ale na pewno minęło wystarczająco czasu, aby poczuła w sercu pewną pustkę, która teraz zaczęła się wypełniać.

Kuchnia znajdowała się również za schodami, tylko umieszczona była obok gabinetu Rhysanda i rozdzielała ją czerwona ściana (której kolor pragnęła wybrać pani Gryffiths i pomimo sprzeciwu rodziny i tak pomalowała jej fragment). Również tuż obok stała łazienka w odcieniach brązu, a kolejna znajdowała się na drugim końcu domu. Na jego tyłach wbudowany był garaż, w którym stał samochód rodziny i którym wyjeżdżali dzięki niewielkiej dróżce z trawy, którą auto wyżłobiło po pewnym czasie przejeżdżania przez nią. W tym samym miejscu, tylko przed garażem, mieli ogrodzenie z kilkunastu drzew zasłaniających widoki z wewnątrz. Właśnie tam miał odbyć się piknik i z tego, co Elena słyszała, ogromnie długi stół rozciągał się na dwa metry, jednak nie ze względu na przybyłych gości, tylko na ilość jedzenia, jaka miała się na nim pojawić. Rodzina Williama (włącznie z nim) była tradycjonalistami, podczas których obiadu nie mogło niczego zabraknąć. Siedemnastolatka zawsze się dziwiła, jak wszystko tutaj jest starannie organizowane i zapinane na ostatni guzik.

I nagle przypomniało jej się o rozmowie z panem Lobmarckiem, i Elena wbiegła po schodach do góry, nie przejmując się pukaniem. Gdy przyszli, William od razu właśnie tam się zamknął, prawdopodobnie po to, by się przebrać lub uszykować prezenty.

— Jerome! — wykrzyknęła, dysząc jak szalona i rzuciła swój plecak oraz torby na materac. Łóżko zaczęło się bujać, ponieważ przyczepione było linami o sufit, a czarna kołdra nieznacznie zsunęła się z jego brzegów.

William stał przy oknie połaciowym, które zasłonięte było moskitierą i trzymał w zębach pasek od spodni, zapinając w tym samym czasie guziki swojej granatowej koszuli. Gdy usłyszał krzyk przyjaciółki, a raczej nieznane imię, które wypłynęło z jej ust, zaprzestał wykonywania swojej czynności i uniósł brwi, przenosząc obojętny wzrok na rzucone na jego łóżko rzeczy.

— Jerome! — powtórzyła, wymachując rękoma. — Ten chłopak, co mam go nauczać, tak ma na imię! I jeny, nawet nie wiesz, co mówił pan Lobmarck...

Gdy brązowooki wyciągnął pasek z ust i zawiązał go wokół bioder, zapytał:

— Co mówił? — jego czarne włosy zdawały się jeszcze ciemniejsze niż zwykle. Jakby to właśnie z nich wykonana była poręcz schodów w salonie albo jakby to one były stworzone z onyksu.

— W sumie nic takiego, ale wydawał się tym wszystkim zdenerwowany i powiedział, że będą nas pilnować inni nauczyciele. — Dziewczyna podrapała się po ramieniu, a jej poliki pokryły się lekkim rumieńcem. — I wszystko brzmiało tak, jakby ten Jerome był jakimś specjalnym dzieckiem.

— Co masz na myśli?

— Ponoć jest inny niż my. W sensie, że przysparza wiele kłopotów.

— To dlaczego nie wysłali go do zakładu poprawczego?

— Nie wiem, właściwie to nie wiem nic. Tylko tyle, że ma dziewiętnaście lat, bo powtarzał klasę.

— A czego będziesz go uczyć?

— Nie wiem — Elena wzruszyła ramionami i patrzyła, jak William podwija rękawy swojej koszuli.

— Czyli w sumie Lobmarck nie powiedział ci nic, co potrzebujesz wiedzieć — wywrócił oczami i rzucił się na łóżko.

— Uważaj! Prezenty! — blondynka wyciągnęła rękę w stronę różowych toreb, rozchylając usta w strwożonym okrzyku.

I nagle oboje usłyszeli pisk z dołu, który z całą pewnością należał do córeczek siostry Willa - Grace i Dolores Blackett - i spojrzeli po sobie ze strachem.

— Prezenty! Prezenty!

Usta chłopaka ułożyły się w bezgłośny szept, który dziewczyna potrafiła odczytać jako dwa słowa:

"Zamykaj drzwi".

Jednak było za późno, aby zrobić cokolwiek, ponieważ dwie małe blond główki wleciały do pokoju niczym rozbawione ptaszki i rzuciły się na Elenę, powalając ją na podłogę.

— Williamie, ratuj! — załkała przez śmiejące się łzy.

— Poleżę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top