6. Złoty środek
Życie z dziećmi jest trudne. Szczególnie, gdy dochodzi do tego młodzieńczy bunt związany z dorastaniem, a co za tym idzie - relacje międzyludzkie są wtedy niełatwe do opanowania, jeśli decyzja, którą podejmiemy, okaże się nietrafna; kłótnie oraz negatywne emocje z nimi związane są wtedy serwowane na wykwintnych salaterkach i bardzo ciężko jest ujarzmić nastolatka, który dla rozładowania emocji sobaczy jakby nie znał łagodniejszych słów do opisania nieprzyjemnej sytuacji oraz bywa, że łamie serce niejednej bliskiej sobie osobie.
Armani Soileh zawsze uważał, że wszystkie problemy wypływają z płci. Konkretnie mówiąc - płci męskiej. Bójki, nadużywanie alkoholu i przemocy, złorzeczenie oraz wykorzystywanie; te wszystkie rzeczy były jedynymi, które jego zdaniem chłopacy mieli do zaoferowania. Przynajmniej tak uważał i wpajał córce od najmłodszych lat, by trzymała się z daleka od jakichkolwiek facetów. Jego starania bynajmniej nie zadziałaby tak, jak pragnął. Emilia Soileh - w późniejszych etapach swojego życia Wardrow - udowodniła, że pomimo niektórych złych zachowań mężczyzn, nie każdy z nich skończy jako wyrodny mąż i ojciec. Lecz jej kariera związana z nauczaniem nie miała być czymś, co napawałoby jej duszę satysfakcją wynikającą z wyjaśnienia swojemu ojcu jego błędu. Owszem, była niezmiernie dumna ze swojego zawodu, jednak z innych powodów. Po pierwsze - uwielbiała przebywać z dziećmi i nauczać ich tego, czego niegdyś uczyła się ona i co teraz jest jej potrzebne do normalnego funkcjonowania. Nie miała nic przeciwko ich szaleństwu, w końcu gdy jest się młodym i jest się chłopcem (ponieważ Emilia Wardrow pracowała jedynie z osobnikami płci męskiej w prywatnej szkole) potrzeba łąki do wyszalenia się. To wszystko było dla niej zrozumiałe i wytłumaczalne, a obserwowanie ich zwyczajów i różnego podchodzenia do wielu spraw, za każdym razem intrygowało ją tak samo. Zawsze pytała ich, kim chcieli zostać w przyszłości, a ci, którzy nie mieli ochoty odpowiadać bądź z jakiegoś powodu się wstydzili, na długo pozostawali w jej pamięci i sama Emilia zastanawiała się, jaki zawód byłby dla nich idealny. George - strażak, ponieważ jest dobroduszny i każdemu służy bezinteresowną pomocą. Julian - może dziennikarz ze względu na jego ekstrawertyczną naturę i buzię, z której wypływały nieszablonowe tematy. Philip - lekarz, który zawsze miał ze sobą minimalistyczną apteczkę i posiadał niesłychaną wiedzę, jeśli chodzi o anatomię człowieka. To są tylko nieliczni, dla których snuła przyszłość. Jednak gdy na świat przyszła dziewczynka rumiana jak płatki róż, z miękką siarką porastającą jej okrągłą główkę oraz głęboko osadzonymi oczami koloru pachnącej wiosny, Emilia nie potrzebowała się zastanawiać. Elena bowiem była wszystkim. Nieskończonym Wszechświatem z nieskończonymi planetami, sunącymi w przestworzach meteorytami i czerwonymi olbrzymami, których błyszczące pokolenie gwiazd nie było w stanie przyćmić Słońca, ale za to oświetlało mrok samotnego Księżyca. Była melodią; harmonią i kakofonią, porastającym drzewa tlenem i morskimi falami o północy; stała i zdecydowana, dlatego w jej przypadku nie można było zgadywać, kim zostanie - od początku wiedzieli, zarówno jej matka jak i ojciec. Wyraziła się jasno i wyraźnie, gdy chłonęła jedwab trawy i fason kwiatów, a w wieku ośmiu lat samodzielnie uszyła swojej maskotce rękawiczki (ponieważ padał śnieg). Otwarcie wyznawała, że w przyszłości zostanie znanym projektantem, który będzie zarabiać dobrymi uczynkami i szczęściem serca. I właśnie z tego względu, że była niezwykle wrażliwym i dobrym dzieckiem, Emilia nigdy nie myślała, że mogłaby jakkolwiek ją ukarać. Przez głowę jej nawet nie przeszło, że kiedyś będzie musiała na nią nakrzyczeć. Jednak ludzie potrafią nas zaskakiwać, a my musimy w końcu wytłumaczyć im pewne kwestie.
A gdy Elena Wardrow wbiegła do domu cała spocona, z wypiekami na twarzy i prawdopodobnie gorączką, opatulona tak, jakby zignorowała ogień w powietrzu, jej matka była zmuszona zareagować. Dziewczyna musiała z początku nie zauważyć Emilii stojącej po jej prawej stronie w korytarzu, ponieważ po szybkim zamknięciu drzwi oparła się o nie i dysząc głośno, kilka razy pisnęła z podekscytowania, a kilka razy zrobiła minę tak zbolałą i żałosną, jakby właśnie rozpamiętywała najbardziej zawstydzające momenty swojego życia. Wyglądało to jak przekładanie koralików na kawałek nitki; raz uśmiech, raz płacz, uśmiech, płacz. I tak niezmiennie. Trzeba było to zakończyć.
— Co ty sobie wyobrażasz, Eleno? - zaczęła kobieta, której jasne włosy dotykały bioder. — Kto to widział, aby ktoś wychodził w takim stanie z domu!
Elena podskoczyła. Spojrzała w stronę kobiety i zaplatając prawą dłoń wokół lewej, przyciągnęła ręce do piersi.
— Rano jeszcze nie było tak ciepło, mamo. — Odpowiedziała, ściągając chustę. — I myślałam, że jeśli ubiorę się cieplej...
— Cała parujesz! Zaraz będziemy musiały jechać do lekarza i...
— Emilio, proszę cię — na uniesiony głos żony zareagował ojciec Eleny, który właśnie wszedł do kuchni i usłyszał rozmowę. — Daj jej chociaż ochłonąć. Spójrz, jak wygląda.
— Właśnie! Spójrz, jak wygląda! — wyrzuciła jedną dłoń, wskazując nią swoją córkę. — Wyląduje w szpitalu, bo zachciało jej się iść do szkoły!
— Krzyczysz na naszą córkę, bo chce się edukować bez względu na nic?
Elena lekko uśmiechnęła się do brązowowłosego, który teraz opierał się o framugę. Ten mrugnął do niej lewym okiem, a następnie również posłał w jej stronę uśmiech. Miał na sobie kawowy kombinezon oraz biały fartuch przewieszony przez głowę, który sięgał mu do pasa. Jego ubiór wskazywał na to, że zaraz miał wychodzić do pracy i na tę myśl siedemnastolatka przypomniała sobie małego króliczka o imieniu Penny, który zwichnął sobie łapkę, gdy uciekał przed owczarkiem niemieckim. Na całe szczęście wyszedł z tego cało, a jego właścicielka wydawała się nie potrafić znaleźć odpowiednich słów, by podziękować Noah za serce, jakie włożył w swoje ręce.
— Noah, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi — Emilia westchnęła, uspokajając się odrobinę. — Jest cała zgrzana. Chcesz, aby dostała zapalenia płuc?
— Nie dostanę — rzekła Elena, podchodząc do swojej rodzicielki.
— Nie bądź taka pewna.
— Nie dostanie.
Ciemnooka kobieta w fioletowej sukni zacisnęła wargi. Jej córka oraz mąż patrzyli na nią; Elena z lekkim zakłopotaniem i widocznymi wyrzutami sumienia, a Noah z rozbawieniem. Widać było, że temu drugiemu znowu udało się załagodzić sytuację.
— Lubicie zmawiać się przeciwko mnie, co? — zrezygnowana matka przyciągnęła blondynkę do swoich ramion i pogłaskała ją po plecach. — A ty leć do łóżka, zaraz przyniosę ci leki i herbatę. I na miłość boską, ściągnij tę bluzę!
***
Pięć dni później o godzinie czternastej czterdzieści dwa, kiedy niebo było jeszcze jasne, a ulice Melttown wypełniała zadziwiająca pustka, wrota szkolnej biblioteki otworzyły się i do środka wszedł Adam Lobmarck. Znali go wszyscy uczniowie i niestety również wszyscy uczniowie za nim nie przepadali, niektórzy nawet nie potrafili tego ukryć. Jak zawsze miał na sobie ten wytarty, żółty sweter, a jego broda była niezauważalnie przystrzyżona. Tym razem jego nos zdobiły okrągłe okulary z grubymi szkłami, a z teczki, którą trzymał, wystawały rąbki białego papieru. Można by powiedzieć, że wpadł do czytelni tak gwałtownie, jakby miał do przekazania jakieś wstrząsające wieści, ale zamiast tego zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Książki, książki i jeszcze raz książki. Poukładane były w kolejności alfabetycznej na wielkich, mahoniowych półkach, które stały w równych rzędach i tworzyły długie korytarze, w których nie sposób było się nie pogubić. Niczym w labiryncie, tylko ten był pełny wiedzy i mniej przytłaczający. Gdzieś w jego głębi siedziała pochłaniająca jakąś lekturę dziewczyna, która z zaangażowaniem śledziła linijki tekstu, sunąc gałkami ocznymi z lewej do prawej. Naprzeciwko niej znajdował się chłopak, który również czytał, tylko jego uczucia nie były tak nadmiernie ukazywane. Raz po raz delikatnie uniósł albo brew, albo kącik ust, w zależności od tego, co właśnie działo się w książce. Lobmarck dotknął czubkiem pulchnego palca środka okularów i wsunął je sobie dalej na nos, podchodząc do dwójki nastolatków. Wiedział, że tu będą, ponieważ ze względu na brak nauczycielki od informatyki, każdy z uczniów, który akurat miał dzisiaj w planie ten przedmiot, musiał udać się do biblioteki.
— Dzień dobry. Eleno, chciałbym z tobą pomówić — odezwał się zziajanym głosem. Dziewczyna szybko włożyła zakładkę pomiędzy strony książki i równie sprawnie wstała z podłogi. William nawet nie uniósł głowy.
— Dzień dobry panu. Coś się stało?
— Nie, nic poważnego, ale czy pamiętasz, jak wtedy rozmawialiśmy? — nauczyciel historii wydawał się pobladnąć.
— O tej dziewczynie, z którą mam się spotkać? — zapytała, przechylając głowę w lewą stronę.
— O dziewczynie? — mężczyzna zmarszczył brwi. — Nie, nie. Nie o dziewczynie, mówiłem wtedy o uczniu.
— Och! — zdumiała się Elena. — Przepraszam najmocniej, musiałam źle usłyszeć.
— Tak, tak. Nic się nie stało. Słuchaj, mogłabyś przyjść jutro do mnie do klasy?
— Ale chodzi o tę osobę?
Zza jej pleców ktoś parsknął cichym śmiechem. Lobmarck pokiwał żwawo głową.
— Tak, właśnie tak. Dzisiaj niestety nie mogę, bo jestem już i tak spóźniony na spotkanie, więc bądź jutro, dobrze? Chyba nie zmieniłaś zdania? Jeśli tak, nie martw się, zrozumiem to.
— Nie! Nadal chcę pomóc. Proszę się nie martwić — odpowiedziała szybko, ściskając książkę w dłoni.
— To super, dziękuję ci bardzo. Dobrze, ja muszę już iść — ostatnie zdanie wymamrotał do siebie, poklepując gorliwie swoje kieszenie. Już się oddalił i szedł w kierunku wyjścia, ale Elena i William i tak usłyszeli: — Gdzie te cholerne kluczyki?
Blondynka z powrotem usiadła na brunatnej wykładzinie, jednak nie zabrała się za czytanie. Patrzyła na swojego przyjaciela, który po chwili też odłożył książkę.
— Zapomniałam, o co chodzi — oznajmiła lekko spanikowana. — Nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. Wiem, że o kimś, ale nie pamiętam kompletnie nic.
— Tak ci się wtedy spieszyło do twojego kochanka, że kompletnie faceta zignorowałaś — przypomniał William, prostując nogi i strzelając palcami. — Jak mogłaś zapomnieć o historii ze słynnym parasolem?
— Oczywiście, że nie zapomniałam! Nie o tym. Mam na myśli pana Lobmarcka. Mówił coś, że mam... pomóc komuś? Teraz wychodzi na to, że to jakiś chłopak.
— Gdybym cię nie znał, zapytałbym, dlaczego się tym przejmujesz.
Pomimo dobrze znanej Williamowi odpowiedzi, Elena i tak postanowiła mu ją udzielić.
— Ponieważ zobowiązałam się do czegoś, o czym nie mam zielonego pojęcia! A nie chcę zawieść pana Lobmarcka, przecież mu obiecałam...
— Jutro ci wszystko wytłumaczy, więc o co tyle hałasu? — Will oparł kark o poziomą płaszczyznę, na której poukładane były książki, i przymknął oczy. Miał dzisiaj całkiem odprężoną postawę.
Elena stwierdziła, że brunet posiadał trochę racji, a ona niepotrzebnie przejmowała się czymś, co miało jej zostać przedstawione następnego dnia bez względu na to, czy pamiętała o tym, czy też nie.
— Może jakieś korepetycje? — podrzuciła.
— Ta, może dla twojego księcia.
— Wątpię — Elena uśmiechnęła się do swoich myśli. — On jest dobry ze wszystkiego.
— Szczególnie w kontaktach międzyludzkich, kiedy od ciebie ucieka.
— Hej! Odprowadził mnie przecież do domu!
— Kazano mu.
— Poproszono go, a on się zgodził!
William uchylił jedną powiekę, by móc spojrzeć na dziewczynę, a raczej na jej zaczerwienioną twarz. Uśmiechnął się lekko.
— Niech ci będzie.
— Nie "niech mi będzie", tylko tak było. Odprowadził mnie! I wiesz co?
— Hm?
— Rozmawiał ze mną! — pisnęła. — Tak, no wiesz, tak normalnie. Nie tak, jak w szkole, kiedy udaje, że nie chce ze mną gadać, ale zadawał mi pytania i w ogóle.
— Mówiłaś — William odchrząknął i nagle wyprostował plecy, przesuwając się pod szeroki mebel, jakby jakaś idea wpadła mu do głowy. — "William, Felix szepnął mi do ucha!" nie wydaje się teraz tak ekscytujące, jak "William, Felix ze mną rozmawiał! Jak człowiek z człowiekiem, rozumiesz?".
— No, ale rozumiesz. Chodzi mi o to, że wcześniej wydawał się taki niedostępny, a tu nagle sam zaczyna rozmowę. To jest takie cudowne, że nadal nie mogę w to uwierzyć!
— Jesteś zadziwiająca.
— O! Nadal nie powiedziałeś mi, co się działo, kiedy nie było mnie w szkole. — Przypomniała dziewczyna, jeszcze bardziej (o ile to możliwe) ożywiając się. — Czy Felix coś o mnie mówił?
— Rozpaczał, jak jego życie jest jałowe bez ciebie — słowa Williama ociekały sarkazmem, ale Elena nie przejęła się tym, tylko kreując w swojej głowie wizję, odparła:
— Wyobraź sobie, gdyby mnie kochał — rozmarzyła się, zamykając oczy, ale gdy jej towarzysz nie uczynił tego samego, otworzyła je i patrząc na niego niecierpliwie, ponaglała: — No, wyobraź sobie! Trzymalibyśmy się za ręce, chodzilibyśmy do parku popatrzeć na kwiaty... O! Może do Parku Białej Róży! No nieważne, w każdym razie byłoby nam bardzo miło, a ja chyba umarłabym ze szczęścia!
— Z całym szacunkiem, ale co Felixowi po martwej dziewczynie?
— "Dziewczynie"! Wyobraź sobie, jakbym była jego dziewczyną, Williamie — kontynuowała. — Ptaki śpiewałyby delikatniej, a ja z ich pomocą zrobiłabym dla niego jesienny płaszcz, bo niedługo będzie jesień...
— Bawisz się w Śnieżkę?
Oboje z Williamem spojrzeli w stronę Robin, która nagle zjawiła się znikąd. Miała na twarzy niemały grymas i zapewne słyszała, o czym rozmawiała dwójka przyjaciół.
— Życie to nie żadna bajka, więc wybij sobie z głowy te myśli.
— Bawisz się w szpicla? — zakpił Walijczyk. — To biblioteka, a nie cholerny wydział FBI, więc żegnam.
Rudowłosa rozchyliła wargi. Najwyraźniej nie spodziewała się, że ktoś może odpowiedzieć na jej ripostę ripostą. Przynajmniej nie ktoś taki, jak William Gryffiths, który zawsze siedział cicho i trzymał się Eleny jak rzep psiego ogona. Być może w ogóle go nie znała, a jej uprzedzenia niemiło ją zaskoczyły. Jednak zamiast zezłościć się tak, co myślała Elena, że Robin zaraz zrobi, ubrana w czarną spódniczkę i tego samego koloru bluzkę na ramiączkach dziewczyna zaśmiała się i machając ręką, powiedziała:
— Jesteś taki zabawny! Znamy się? Jestem Robin Price. — Wyciągnęła dłoń w kierunku czarnowłosego chłopaka, ale on nawet nie mrugnął. Robin wróciła do poprzedniej pozycji; ramiona luźno spuszczone wzdłuż talii i skrzyżowane nogi w kostkach, jednak tym razem wzrok swoich ciskających piorunami oczu zwróciła w kierunku Eleny. — Jeśli dobrze słyszałam, mówiłaś o Felixie. Mogłabyś powtórzyć tę część z byciem jego dziewczyną? Prawie się uśmiałam.
Elena wstała. Poprawiła swój długi, kremowy kardigan, który zmarszczył się w rogu i wygładziła jego brzegi. Sukienka, którą przywdziała dzisiejszego ranka, w zasłaniającym przez półki świetle przybrała teraz odcień głębokiego błękitu i przez padające na nią cienie ciemierniki, które widniały na materiale, wyglądały jak białe skrzydła na tafli wody, przez której środek przebiegała błotna ścieżka - pasek przypominał cienki warkocz zapleciony przez wesołe dziecko. Nie patrząc na swoje czerwone baletki, dziewczyna wydawała się pewniejsza, jednak nie zarozumiała. Łagodny wyraz jej twarzy zbił rudą z tropu, co nie było celem Eleny, ale jedynie miłym dodatkiem.
— Robin — zaczęła. — Nie wiem, dlaczego miałabyś być dla mnie niemiła tylko dlatego, że ktoś mi się podoba — potarła czubkiem buta łydkę i wzruszyła ramionami przy następnym zdaniu. — Nie wiem też, czy sądzisz, że z jakiegoś powodu jestem niewystarczająca, ale jeśli tak, mylisz się. Nikt nigdy nie jest niewystarczający. Możemy potykać się na pewnych drogach, ale tutaj chodzi nie o dobiegnięcie do końca, tylko o to, w jaki sposób do tego końca dotrzemy. A moim złotym środkiem jest Felix.
Nadal siedzący na podłodze William uśmiechnął się pod nosem. Wczoraj tłumaczył jej, co termin "złoty środek" oznacza w praktyce, a jak definiują go filozofowie, ponieważ Elena spotkała się z tym w pewnej książce i do końca nie rozumiała. Był dumny, że użyła go w odpowiedni sposób i do tego w bardzo sprzyjającym zdaniu miejscu. Może głowa Robin nie była pojemna, ale na tyle bystra, że domyśliła się z kontekstu, o co może chodzić. Jednak nie tylko to zaskoczyło ich obojga, ale również spokój i dyplomacja, z jakimi Elena podeszła do sytuacji. Cóż, przynajmniej jedno z nich było pozytywnie zaskoczone, ponieważ Robin kipiała ze złości.
— Jak możesz mówić, że Felix należy do ciebie?!
— Nie mówię, bo tak nie jest. — Odparła nieśmiało blondynka. — Ale warto marzyć, prawda?
Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odezwało; wszyscy po kolei obserwowali siebie nawzajem, zastanawiając się, jak potoczy się dalej akcja - zakończyła się jedynie głośnym tupnięciem butów Price i jej hucznym wyjściem z biblioteki.
— No to co się działo, gdy mnie nie było?
***
Mężczyzna sapnął z rozdrażnienia. Zbliżała się godzina siódma, a on nadal siedział w tym cholernym domu z tą cholerną rodziną. Nie chciał okazywać swojego zirytowania i zniecierpliwienia, ale gdy młoda kobieta uniosła brwi i prychnęła, krzyżując ramiona, coś w nim pękło. Zazwyczaj był spokojną osobą, tylko sytuacje takie, jak ta, wyprowadzały go z równowagi.
Mieszkanie to nie było duże, ale wystarczające, by pomieścić pięcioosobową rodzinę. Szkoda tylko, że w porównaniu do domów innych rodzin, ten ział ogniem i popiołami, i już dawno przyzwyczaił się do zaciskającego go mroku zabójczych cieni. Gdy przekraczało się jego progi, coś od razu podpowiadało ci, abyś zawrócił, jednak zimno gęstej atmosfery samo pchało cię w ramiona tego enigmatycznego miejsca. Niejeden się o tym przekonał i niejeden przeżył traumę. Nie zrozumcie niczego błędnie - to nie jest żaden obłąkany dom lub opuszczony zakład psychiatryczny, w którym straszy. Nie ma tutaj niczego paranormalnego; duchów zmarłych czy demonów. Powiedziano by: "dom jak dom" i byłaby to racja, gdyby nie liczyć jego mieszkańców.
Negatywne emocje wirowały nad trzema głowami, które czerwone były ze złości. Mąż i żona siedzieli obok siebie i pomimo bliskości, jaką ze sobą dzielili, byli o wiele dalej niżby się wydawało. Brakowało tylko jednej osoby, na której przyjście nie było warto czekać.
— Mamy gdzieś ambicje i inne androny, jakie chcecie wszczepić tym ludziom — ponowiła czarnowłosa kobieta, której fryzura była zwana potocznie "bobem". — Weź te pieniądze i po prostu spraw, aby wszystko zostało załatwione.
— Droga pani, tłumaczę, że nie...
— Możesz również ich nie przyjąć, a my zadbamy o to, aby niekompetentni pracownicy zapłacili za złe wybory — uniosła brew.
Mężczyzna przełknął ślinę, patrząc na towarzysza diablicy, jakby niemo szukał u niego pomocy, on jednak zgadzał się ze swoją małżonką, więc nie miał zamiaru w żaden sposób go bronić. Tę sprawę trzeba było szybko zamknąć, tak, aby stara przeszłość nie weszła w kości nowej przyszłości. I aby nikt nie ucierpiał, należało zrobić rzecz jedyną i ryzykowną, jednak w tym samym czasie w taki sposób, aby nie zaniechać wartości, jakie stały na samym czubku hierarchii tego faceta, który odważył się zadecydować. Z całą pewnością decyzja ta nie była korzystna - szczerze mówiąc - dla nikogo, ale niepodjęcie jej mogłoby wyrządzić więcej szkód.
— Schowajcie to — rzekł, wskazując plik dolarów zwiniętych w rulon. — Nikogo nie zwalniajcie. Dopilnuję, aby wszystko wyszło po państwa myśli i bez zbędnych przewinięć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top