12. Dziura w kieszeni
O piętnastej dwadzieścia przestało padać. Teraz każdy, kto musiał wyjść z domu, cieszył się, że nie był zmuszony chodzić odziany w długie, przeciwdeszczowe kurtki z kapturem dłuższym od pnia dorodnego drzewa. Jednak radość ta nie była nieskończona, bowiem ulice i chodniki zdobiły wielkie kałuże, które omijało się (o ile się je omijało, ponieważ było ich tak wiele, że człowiek nie mógł się przez nie przedostać) co dwa kroki. Niestety większe niezadowolenie budziło błoto porastające parki i ogrody jak winorośl, z którego trzeba było czyścić obuwie oraz inne części garderoby, którym nie udało się uciec od jego obecności. Rodzice kręcili nosami na przyniesiony z dworu bałagan, jednakże wiedzieli, że nie była to wina ich dzieci, ponieważ Matka Natura zwołała deszcz eskalujący w ulewę w minutę, który co prawda pozbawił korony drzew brudu i wymył strapione dachy, ale pozostawił po sobie bagnisty chaos.
Felix właśnie wychodził ze szkoły. Dzierżył w dłoni ten sam parasol, który wcześniej, również w ulewny dzień, ochronił Elenę Wardrow przed deszczem. Sam teraz miał wrażenie, jakby zamiast parasola w jego ręce znajdował się srebrny miecz, którym był w stanie się obronić, gdyby sytuacja tego wymagała. Oprócz niego posiadał równie przydatną (jednak nie w tym momencie), pomocną mu rzecz, ponieważ grafitową kodurę, która okalała jego ciało w postaci długiego, zapinanego na plastikowe guziki płaszcza i od czasu do czasu odbijała szarą biel nieba tak, jak światło odbija zbroja rycerza. Deptał wodnistą ziemię, brudząc swoje skórzane oksfordy, na których widok zmarszczył nos. Już po pierwszych krokach, jakie począł stawiać po przejściu przez bramę szkoły (ponieważ Liceum Virginii Woolf było opasane murem z czerwonej cegły, który łączyła miedziana brama sięgająca gwiazd i zawijająca się swoimi metalowymi końcami na zewnątrz), wiedział, że do domu wstąpi cały ociekający wodą z chmury oraz ubłocony po łydki.
Jerome. To imię chodziło mu dzisiaj po głowie. Zastanawiał się, skąd się wziął tutaj w Melttown ktoś taki, jak on. Był inny. Odizolowany od tego miejsca. Jakby każdy kawałek Melttown palił się, a trawa jałowiała, gdy po niej stąpał, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie. Niechciany. Niepasujący element. Co tutaj robił? I dlaczego szkoła go przyjęła? O ile Felix wiedział, wszyscy (łącznie z nim) uczyli się wzorowo, na piątki i szóstki i starali się dostać do tej szkoły, która była jedynym liceum w tym mieście, jeśli wiedzieli, że mu podołają. Że są na tyle elastyczni, zorganizowani i pracowici, by się w nim uczyć. Aparycja nowego ucznia, jego sposób wysławiania się - bynajmniej nie miał talentu krasomówczego - oraz gesty, jakimi się posługiwał tego dnia nie wróżyły, że mógłby mieć cokolwiek wspólnego z kulturą tej części Ameryki. Z kulturą, ze zwyczajami, a tym bardziej ze zwyczajami, które zawiązały się podczas powstawania Liceum Virginii Woolf. Choć Felix musiał przyznać, że nie był typem osoby, która widząc czerń, miałaby przed oczami czaszki, rockowe piosenki i krew na zdartych firankach w strasznym, opuszczonym domu. Nigdy nie patrzył na nic tak, jak spojrzałby przyzwyczajony do stereotypów, naiwny i ograniczony na świat umysł, jednak Jerome miał w sobie coś z ducha nawiedzającego ten straszący budynek, który Felix zobaczył oczami wyobraźni. Zjawił się znikąd, nikt nigdy wcześniej nie szepnął o nim słowem, więc również nikt nie przygotował się na jego przyjście, a nauczyciele... Oni musieli wiedzieć. Po spojrzeniu na czerwoną od zdenerwowania twarz Adama Lobmarcka, każdy domyśliłby się, że oczekiwał tego spotkania i był na tyle nim zaabsorbowany, że nagle zapomniał, by powiadomić o nim swoich wiernych uczniów. A może tak miało być - może nikt z nauczycieli nie chciał tak naprawdę się odzywać. Tylko jedno pytanie nasuwało się do głowy Felixa: dlaczego tak bardzo stresowali się jego wizytą? Później kolejne napłynęło do jego myśli i dotyczyło samej osoby Jerome'a, który dostał się do ich szkoły. Wiedział jednak, że wizerunek niczego mu nie powie, ponieważ chłopak mógł się dobrze uczyć pomimo kolczyków na całym ciele, ciemnych ubrań z odrobiną ostrza metalu, który przyszedł Felixowi na myśl, gdy spostrzegł łańcuch zwisający z jego spodni. Ale skoro potrzebował korepetycji... Elena powiedziała mu, że będzie go nauczała. Inni uczniowie też czasami potrzebowali pomocy, ale na początku roku Felixowi wydawała się ona zbędna; nie mają jeszcze żadnych skomplikowanych tematów.
Elena. Nie ona, ale wyobrażenie jej i Jerome'a razem wydawało mu się wręcz niemożliwe. Absurdalne. Jak ogień i woda, pomyślał Felix, jak czerń i biel. Musiała wiedzieć. Kiedy zobaczył jej twarz, gdy cień przeszedł przez szkolny korytarz, miała na niej zdziwienie inne od tego, które żywili pozostali. Oni zaskoczyli się, że ktoś nieoczekiwany przybył, ona dobrze wiedziała o odwiedzinach niezapowiedzianego gościa, ale nie spodziewała się zobaczyć pomarszczonej tafli wody od rzucanych w nią kamieni. Właśnie tym wydawał się dla Felixa Jerome. Czymś pomarszczonym, w swojej niepierwotnej wersji, czymś odwrotnym od Eleny czy jego samego.
Pokręcił głową, jakby chciał strzepnąć kropelki wody, które osiadły na końcach jego zawiniętych w niedokładny rulon włosów. W rzeczywistości chodziło o wyzbycie się z myśli nowego ucznia oraz Eleny. Z pierwszym poszło mu zadziwiająco łatwo, ale później usłyszał za sobą dziewczęcy głos.
— Felix! Poczekaj, Felix!
Ktoś biegł w jego stronę.
To była Elena.
Zaciskała przemarzłe od chłodnego wiatru palce wokół miękkiego materiału na swojej głowie, a drugą ręką przyciągała do siebie kołnierze płaszcza, który cały czas się odpinał. W tym samym czasie przemierzała szybko nogami, skacząc przez każdą napotkaną kałużę, jednak niezgrabność jej czynów ochlapała jej spodnie i ubrudziła lewy policzek. Musiała się tym nie przejąć, ponieważ cały czas pędziła przed siebie. Gdy była już blisko Felixa, utkwiła swoje pięty w ziemi i zmarszczyła nos w podobny sposób, w jaki zrobił to on, gdy ujrzał ubłocone buty.
Dyszała i miała czerwoną twarz. Felix bynajmniej się jej nie spodziewał. Czy czasem nie kończyła lekcji godzinę lub dwie przed nim?
Stał teraz twarzą do niej, o głowę wyższy i o dwa odcienie cieplejszy. Ledwie zauważalne obłoki wydostawały się z jej ust, kiedy oddychała. Oddechy wyglądały wyraźniej w zimę i zazwyczaj właśnie podczas tej pory roku się ujawniały, ale temperatura spadła wystarczająco, by ujawnić ich cień właśnie dzisiaj.
— O — rozdziawiła usta. — Hej, Felix!
— Hej? — nie mógł nad tym zapanować, ale jego ton głosu zmienił kropkę na końcu w znak zapytania.
Jej włosy też się zawijały, ale tylko na końcach, a nie przy nasadzie głowy, dlatego nie wyglądała jak pudel. W każdym razie Felix nie mógł wiedzieć, ponieważ Elena miała na sobie żółtą czapkę. W porównaniu do jego, jej płaszcz był mniej pomocny przy deszczu, ale przecież teraz nie padało, co nie zmieniało faktu, że rano musiała przemoknąć; miał różany odcień i wykonany był z poliestru, a dziewczyna nadal przyciągała do siebie jego brzegi. Najwyraźniej nabijane guziki musiały się wyszczerbić. Była światłem dla otaczającego świat mroku.
— Co... co tutaj robisz? — zapytała i oblała się czerwienią.
— Wracam do domu — odparł zwyczajnie, patrząc na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Buzia Eleny jeszcze bardziej spłonęła rumieńcem i Felix zauważył, że blondynka wsuwa nos w chustę, która owijała jej szyję. Miała kwiecisty wzór, jakby zamknęła całą rozkwitającą łąkę w misce z wodą i przyłożyła do niej materiał, by wchłonął wiosenny obraz niczym te wszystkie panie z krótkich filmików w Internecie, które malowały sobie paznokcie różnymi sposobami.
— No? — sprawiał wrażenie naglącego. — O co chodzi?
— Ja... — zająknęła się, puszczając czapkę i zaczęła szukać gorączkowo czegoś w kieszeni swojego płaszcza. — Umm, bo ja coś dla ciebie mam, ale...
— Mhm? — Felix uniósł brew.
Jej ręka teraz szarpała delikatną kieszeń.
— Wpadła mi do dziury — wymamrotała do siebie spanikowana i przymknęła powieki, wypuszczając powietrze z płuc. — Jezu, przepraszam, jednak nieważne.
Stali oboje pośród kałuż i błota, a wiatr powiewał im pasma włosów. Felix wyglądał na zniecierpliwionego, ale tak naprawdę nigdzie mu się nie spieszyło. Nie wiedział też, dlaczego przyjął taki wyraz twarzy, ale chyba była to maska, którą na siebie nakładał, gdy miał do czynienia z Eleną. Spojrzał na nią, gdy zacisnęła usta. Ona wyglądała na onieśmieloną i zawstydzoną. I nadal miała na poliku bryzgi. Jasnooki Książę wywrócił oczami. Oczywiście, że je miała.
— Jesteś brudna — powiedział. Jego głos po chwili zaginął w szmerach wiatru.
Elena uniosła głowę i delikatny kolor jej oczu została niemal pochłonięty przez rozszerzone źrenice.
— Och, wiem, pełno tutaj kałuż, a nawet nie patrzyłam dokładnie, jak idę — roześmiała się i wyblakłe kwiaty na jej szyi na chwilę zatańczyły radosnymi kolorami tęczy.
— Nie. — Odchrząknął Felix. — Na twarzy.
Dziewczyna odruchowo wytarła swój prawy polik i spojrzała na niego z pytającym wyrazem twarzy, jakby chciała dowiedzieć się, czy brud zniknął. Oczywiście, że nie zniknął, ponieważ wytarła nie tę stronę. Z ust chłopaka wydostały się białe obłoczki, kiedy westchnął i podszedł o dwa kroki do Eleny. Wytrzeszczyła oczy na jego poczynania.
Wyciągnął rękę. Zgiął ją w łokciu, ponieważ była za długa i wtedy zdał sobie sprawę, że w ogóle nie musiał podchodzić do dziewczyny. Zdołałby ją dosięgnąć z tamtego miejsca, w którym stał jeszcze kilka sekund wcześniej, ale teraz nie widział sensu, by się cofać.
Nie rozumiał, dlaczego to robił, ale uważał to za nagły impuls, jakby był pchany przez wiatr.
I trwało to mniej niż sekundę, ale nagle czas się zatrzymał - Felix wiedział, że tylko dla niej. Od razu, kiedy ściągnął opuszką palca cząsteczki błota z policzka Eleny, wachlarz jej ciemnych rzęs przykrył dwa błyszczące szmaragdy. Dziewczyna znowu wymamrotała coś pod nosem, jednak tym razem chłopak tego nie usłyszał. Dlaczego to zrobił? Mógł jej powiedzieć, o który polik chodzi. Przecież bez problemu umiałaby go oczyścić. I nagle znowu wywrócił oczami, a Elena swoje otworzyła, będąc oniemiałą do szpiku kości.
Felix cofnął się o krok.
— Dziękuję — wypowiedziała, poprawiając swoją czapkę i uśmiechnęła się do chłopaka z pytaniem w oczach. — Już?
— Mhm — wymruczał, ściskając parasol.
— Więc... — zaczęła, kiwając się na boki — wracasz do domu?
— Właśnie ci to powiedziałem.
— Mogę cię odprowadzić? — zapytała, przygryzając wnętrze swojego polika.
Chciała go odprowadzić? Od kiedy umiała dobrać słowa, by to z siebie wykrztusić?
Ale pomimo tego, Felix pokiwał głową, zgadzając się. Elena podskoczyła, klaszcząc w dłonie, a później uspokoiła się pod jego ciężkim spojrzeniem.
Zaczęli iść w stronę jego domu w podobny sposób, co tamtego dnia, gdy była chora, a Felix ją odprowadzał - niby obok siebie, ale oddzielała ich ta dziwna, bezbarwna bariera wypruta z emocji. Czy już zawsze miało tak być? Czy Elena zawsze musiała trzymać na ustach uśmiech i plątać się w jeszcze gorzej poplątanych myślach, gdy widziała w zasięgu swojego wzroku Felixa? I czy on zawsze musiał czuć wzburzające się morze w swojej piersi, którego fale lada chwila mogą rozsypać się pomiędzy stromymi skałami niepewności? Ponieważ ta odziana w pudrowy płaszcz, kwiecistą chustę oraz nieznośnie świetlistą czapkę dziewczyna była dla niego znakiem zapytania.
— O czym mówiłaś wcześniej? — zapytał, nie mogąc znieść tego, że szli obydwoje, a żadne z nich się nie odzywało.
Felix lubił towarzystwo innych. Nie znosił z kolei, kiedy ktoś przebywał obok siebie (tak, jak oni teraz) i zachowywał się, jakby był sam ze swoimi myślami. Nie znaczyło to jednak, że gardził cichymi spacerami wypełnionymi spokojem, ponieważ czasami cisza miała więcej do powiedzenia niż słowa. W tym przypadku było odwrotnie. Dobrze wiedział - domyślał się albo był prawie stuprocentowo pewny - że Elena musiała teraz nad czymś zawzięcie myśleć, i nie patrzył na nią, ale kątem oka widział, jak co jakiś czas rozluźnia i zaciska dłoń. Niby wydający się błahy, ledwo dostrzegalny gest, ale Felixowi rzucał się w oczy jak księżyc w pełni. Nie mógł na nią patrzeć. Ona była dla niego innym towarzystwem.
— Umm, że mam coś dla ciebie. Bo zrobiłam i mam to teraz, ale nie mogę wyciągnąć, bo chyba wpadło w dziurę w kieszeni tego płaszcza — wyjaśniła szybciutko. — Już dawno miałam ją zszyć, ale zapomniałam i akurat dzisiaj włożyłam ten płaszcz i... Przepraszam.
Jasne włosy Felixa pokrywał teraz odcień popiołu, który nadleciał grafitową chmurą nad ich głowami, zasłaniając naturalne światło.
Przypomniało mu się, jak w szkole na dłuższej przerwie siedział w swoim zwyczajowym miejscu pod ścianą, a Elena i William, których miał na widoku, trochę po prawej stronie, na przeciwko niego, zasiadali pod wielkim witrażem. Głowę dziewczyny spowijał mandarynkowy sok, rzeka rubinowej soczewicy, korona z młodych jarzębin; w świetle barwnych okien wyglądała inaczej, jednak cieplej niż zazwyczaj. Śmiała się z czegoś, co mówił do niej widocznie zirytowany przyjaciel, którego włosy przybrały wściekle krwisty kolor. Felix tylko czasami słyszał, o czym rozmawiają, ponieważ tego dnia na stołówce nie było wielu osób, więc i szmery ucichły (za to krople deszczu nadal dudniły o parapety i przywodziły na myśl skaczące kauczuki).
— To nie jest zabawne — odparł Will na widok śmiejącej się blondynki.
— Przepraszam! — parsknęła śmiechem, łapiąc się za brzuch. Łzy podpłynęły jej do kącików oczu. — Przepraszam!
Felix nie był pewny, ale chodziło najwyraźniej o jakąś dziewczynę, z którą czarnowłosy się pokłócił. W każdym razie nie zależało mu, by ich podsłuchiwać, jednak odkąd Wardrow powiedziała mu o korepetycjach z Jerome'em, nieświadomie chciał dowiedzieć się o tym czegoś więcej. Dlaczego Elena? I o jakie korepetycje chodziło? Mógł się jej prosto zapytać, w końcu teraz rozmawiali i nie wyglądało na to, by coś miało im to przerwać, jednak Felixowi nie widziało się rozmawiać z nią jak dwoje najlepszych przyjaciół. Nie była jego przyjaciółką. I chyba każdy wiedział - po jego sposobie, w jaki na nią reagował - że działała mu na nerwy. Niebieskooki zdawał sobie sprawę, że bywał momentami bardzo niemiły i może nawet niesprawiedliwy w stosunku do Eleny, ale nie mógł na razie nic na to zaradzić. Czasami starał się nad sobą panować tak, jak teraz to robił, bo czuł, że nie jest sobą. Prawdziwy Felix podchodzi do innych z życzliwością i uśmiechem, wyciąga rękę na przywitanie i robi to ze szczerymi intencjami. W pobliżu Eleny jego cechy zatapiają się w jej uśmiechu, błyszczących, zielonych oczach i ślamazarnych krokach, i chłopak stawia między nimi mur, jakby chciał się odgrodzić od jakichkolwiek pozytywnych uczuć.
— Ale jak wrócę do domu, to ją wyjmę i od razu...
— Ją? — wciął się Elenie w słowo niczym miecz zatrzymujący atak.
— Tak — dziewczyna splotła ze sobą dłonie. — Ale na razie ci nie powiem, bo to jest... Umm, prezent.
Prezent. Elena miała dla niego prezent, który trzymała w kieszeni swojego płaszcza. Nie. W dziurze w kieszeni swojego płaszcza. I nie mogła mu go dać, ponieważ... Czuła się skrępowana szukaniem go przy Felixie?
— Dlaczego nie możesz dać mi go teraz? — zapytał; jedną rękę schował wgłąb wodoodpornego odzienia.
***
Elena wszystko zaplanowała. Nie chciała, by jej i tak słaby kontakt z Felixem do reszty przepadł w odmęty jej marzeń, dlatego czekała na niego, aż skończy lekcje. Czekała niecałe dwie godziny, ponieważ tego dnia kończyła wcześniej od niego, a jej czekanie nie miało końca. Była tak podekscytowana myślą, że będzie mogła z nim porozmawiać, że kiedy do tego doszło, zdała obie sprawę, że nie przygotowała żadnej mowy. Rzadko kiedy układała sobie zdania w głowie tak, jak układała pomarańczowe nagietki na rączce wiklinowego koszyka, by następnie zachwycił swoim widokiem domowników, stojąc na brązowym parapecie w salonie. Można powiedzieć, że tego nie zaplanowała, ale było w planach.
A teraz stała obok niego, prawie stykając się z nim ramieniem (ponieważ co jakiś czas naiwnie się do niego przybliżała, będąc pewną, że tego nie widzi) i zdawało jej się, że musiała go źle usłyszeć. Choć możliwe, że to zasługa szumu, który brzmiał w jej żyłach, odkąd Felix dotknął jej twarzy; jego dłonie były ciepłe - tak ciepłe, że mogłaby do nich przywrzeć niczym biały śnieg do rękawiczek - a sam gest tak delikatny, że Elena roztapiała się pod jego prostotą.
"Prezent" był raczej spontaniczną przekładanką kolorowych sznureczków, które Elena miała upchnięte na końcu szafki, a że trzymała w kieszeni kilka łańcuszków i ściągaczy, stwierdziła, że to, co powiedziała Williamowi, nie jest takim złym pomysłem.
— Już ci mówiłam. — Była szczerze zdziwiona. — Wpadł mi głęboko do środka płaszcza i myślę, że nie byłabym w stanie go wyciągnąć. Ale nie martw się, bo na pewno go wyciągnę.
— Nie martwię się. — Stwierdził Felix i spojrzał na nią kątem oka. Było to jednak spojrzenie tak przelotne, jakby starał się niezauważony zrobić zakazane zdjęcie.
— Och, no tak — rzekła zakłopotana. — Przecież dlaczego miałbyś się martwić, ha, ha! — Niezręczny śmiech owiał im uszy: — Ale z drugiej strony to jest twój prezent, więc mógłbyś się trochę pomartwić. Tak tylko troszkę.
— Nie sądzę.
— Nie?
— Tak.
— Och, okej. — Poddała się. — No dobrze, spróbuję — dodała, mając na myśli wyłowienie zgubionego w fałdach materiału przedmiotu.
Jej opinia była podzielna, a ona sama wielozadaniowa, dlatego nie musiała się zatrzymywać, by koncentrować się w pełni na jednej czynności. Z daleka wyglądało to, jakby po prostu sięgała po telefon albo cokolwiek, co miałoby za moment pojawić się w jej rękach, ale gdyby ktoś przystanął i popatrzył, nagle Elena stałaby się kimś, kto przykleił się do swojej kurtki. I nie pomyliłby się aż tak bardzo, ponieważ te słowa były przenośnią tego, co stało się później.
— Felix?
Młodzieniec z przygaszonym topazem na głowie nie odezwał się, ponieważ tak wyglądałby normalny przebieg rozmowy w ich przypadku. Jednak później musiałaby odezwać się ona i zatoczyć bardzo dobrze znany im krąg. Kiedy nic takiego się nie wydarzyło, a złotowłosa znowu wypowiedziała jego imię, Felix uniósł głowę, która spuszczona była po to, by wzrokiem dosięgnął brudnej wody pod swoimi nogami, głośno chlupiącej i odbijającej się echem od przygnębionych drzew i samotnych ulic.
Stanęli.
Na twarzy Eleny kryło się czyste zakłopotanie i nagle wydała się jednym malunkiem, który stworzył artysta urodzony z kwiatów pelargonii; jego malinowe dłonie ujęły jej drobny, zaokrąglony nos, ich palcami ścisnął policzki i musnął brodę, którą uniósł, by mieć lepszy widok na oczy. Tak, oczy były teraz inne: zamrugał powiekami, a łodyżki zdrowych roślin otuliły ich wnętrze, zamieszkały w nich i przyodziały w zielone aksamity, wyznaczając je sobie za skarb, a ich posiadaczkę za królową. Malarz uśmiechnął się na ten widok, a ciepło jego uśmiechu osiadło na ustach Eleny; odgonił od nie zimno i suchość kamieni, tym samym dopełniając swoje dzieło. Obraz był skończony. Dziewczyna na nim widniejąca jednak się nie ruszała, jakby nie ożyła dzięki jego błogosławionemu tchowi. Stała nieruchomo, z jedną ręką opuszczoną wzdłuż linii jej sylwetki, druga zaś chowała się w płaszczu, który przyodziała. Uniosła lewy kącik ust, ale opuściła brwi, przybierając w pełni zawstydzoną minę.
— Chyba... utknęłam.
I to był prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy w swoich obrazach malarz uwiecznił śmiejące się iskierki w oczach Felixa Swansona. Szalejące, małe ogniki, które niestety nie sięgały ust, ale były wszystkim, co potrzebowało Melttown, by zatańczyć barwny taniec. A Elena widziała je, gdy uniosła głowę i popłynęła wzdłuż roztapiającego się jeziora, które kryło w sobie gwiazdy.
***
To było dziwne.
Z początku wielki, kremowy dom wyrastał przed nimi, kiedy dotarli pod drewnianą bramę, zza której można było dostrzec równo ścięty trawnik i jego żywy, zielony kolor. Przez środek trawy przebiegała kamienna dróżka, pomiędzy którą stały równo wyłożone brązowe doniczki z minimalistycznymi drzewami; pojawiała się ona od początku przekroczenia bramy i prowadziła pod szerokie, białe schody bez poręczy. Było to czymś niewiarygodnym, zważając na fakt, że na ich szczycie postawiono prostokątne drzwi ze złotymi klamkami. Po ich lewej i prawej stronie umieszczono kwadratowe okna, które zasłonięte były przez białe firanki w różne wzorki. Tam, gdzie schody się kończyły, również widniały poręcze, tak samo drewniane, co płot oblegający wyznaczony teren wkoło domu, i zaplatały mieszkanie, będąc poprowadzonymi wzdłuż jego ścian.
Kiedy Elena znalazła się w jego środku, nie wierzyła, że takie coś kiedykolwiek mogło być prawdziwe. Oczywiście normalnością było odwiedzanie swoich znajomych, ale w przypadku Wardrow wszystko wydawało się intensywniejsze, a ona kochała Felixa. Nie trzeba tutaj przypominać, jakie Felix miał z kolei nastawienie do Eleny, ale dziewczyna wierzyła, że to była kwestia przyzwyczajenia. Na początku roku starała się z nim rozmawiać tak często, jak była w stanie, ale jego nowi znajomi okazali się dla niej nie lada przeszkodą. Sama Elena wcale ich za nią nie miała, ale należy przyznać, że towarzystwo niektórych z nich nie było dla niej komfortowe. A później została odprowadzona ze szkoły przez samego Felixa, którego przez chorobę nie widziała za długo. Wiedziała, że miał dobre serce. Nawet pomimo niekrytej niechęci względem jej osoby, zaproponował pomoc. Właśnie to było w nim cudowne, ale z drugiej strony to samo również niepokoiło blondynkę. Zachowywał się całkowicie inaczej w towarzystwie swoich przyjaciół. I wiedziała też, że ona i William a ona i Felix to dwie różne rzeczywistości, ponieważ przy tym pierwszym mogła być w pełni sobą i nie bać się konsekwencji w postaci nagany, a z drugim wszystko wyglądało tak, jakby dziewczyna chciała okazać się z jak najlepszej strony, a robiła z siebie pośmiewisko. Zdawała sobie sprawę z andronów, jakie czasami plotła w obecności Felixa, jednak były one całkowicie przypadkowe i wypływały przez stres spowodowany jego onieśmielającą osobą. Nie mogła go więc osądzać o dwie różne osobowości, a raczej nie powinna tego robić, skoro zachowywała się w podobny sposób. Niestety nie mogła nic poradzić na wpływający do jej serca zawód, że Felix udaje przy niej kogoś, kim nie jest albo stara się za wszelką cenę nie pokazać jej tego, którego nie chce, by poznała.
A jednak stała teraz w ogromnym salonie państwa Swansonów, czekając na ich syna, który chwilowo zniknął jej z pola widzenia. W środku było tak ciepło, że musiała ściągnąć czapkę i płaszcz, a kiedy chciała to zrobić, znowu zapomniała o zaplątanej w jej materiał dłoni. Czekała więc cierpliwie, starając się nie wybuchnąć śmiechem, który podszedł jej nagle do gardła z zaistniałej sytuacji, i obserwowała nowe otoczenie. Rozbawienie szybko minęło i zastąpił je zachwyt połączony ze zdumieniem. Oglądała się wokół i nie mogła zetrzeć z twarzy delikatnego uśmiechu, który mimowolnie wstąpił na jej usta, gdy obserwowała cynamonową boazerię w salonie, drewniane, okrągłe szafki przy oknach z cienką złotą nitką oplatającą mebel jak obręcz; gdy uniosła głowę, zobaczyła nad sobą wielki żyrandol z licznymi rozgałęzieniami, na których końcach skrzyły się przezroczyste kule niczym krople wody, a sam sufit w porównaniu do niego wydawał się jedynie zwykłą lampą w odcieniach bieli. Na samym środku pokoju znajdował się elegancki, mały stolik do kawy, który na tle wszystkich prostych, drewnianych rzeczy dawał sobą znać, że nie brakuje mu klasy, ale się również nie wywyższa. Pod ścianą - na przeciwko stolika, a obok drzwi do salonu - leżała skórzana, zielona kanapa, a na jeszcze jednej ścianie, jednak przeciwległej, wisiał płaski telewizor. Nie brakowało też tutaj roślinności, która odświeżała miejsce i nadawała mu egzotycznego wyglądu.
— Moich rodziców nie ma w domu, ale nie powinni się złościć, że mamy gościa. — Usłyszała za sobą i odwróciła się gwałtownie, prawie potykając się o swoje nogi. — Znalazłem nożyczki.
Felix wyglądał inaczej. Co prawda nadal był tym samym blondynem o kręconych włosach, w którego oczach zamknęło się zamarznięte jezioro i który miał delikatne rysy twarzy, ale w tym samym czasie niesłychanie wyrazistą linię żuchwy, a jego mleczna skóra przywodziła Elenie na myśl łagodność i ulgę. Chodziło raczej o sposób, w jaki nagle jego poliki nabrały koloru, usta poczerwieniały, a on sam (z odpiętym niedbale płaszczem i odsłoniętą szyją) wydawał się być beztroski i... zawstydzony. Jego loki nie były już zaciśnięte, można powiedzieć, że oklapły niczym zmokłe liście, gdy uderzyła go różnica temperatur, i Elenie topiło się serce na to, jak uroczo teraz wyglądał. Miała ochotę go przytulić i chłonąć ciepło jego ciała, ale z drugiej strony nadal to wszystko wydawało jej się snem, dlatego stała tylko w miejscu z lekko rozchylonymi wargami i błyszczącymi oczami. Czy jej obecność tutaj mogła go krępować?
— Okej — odpowiedziała jedynie, nie będąc pewną, co przed chwilą usłyszała.
— Możesz usiąść — odchrząknął, wskazując kanapę, którą zachwycała się wcześniej dziewczyna.
Elena pokiwała delikatnie głową i z szybko bijącym sercem ostrożnie usadowiła się na brzegu kanapy. Nagle poczuła bardzo dobrze znany zapach, którym otoczony zawsze był Felix - migdały. Odwróciła głowę w stronę okna i zobaczyła drapiące szybę kwiatostany, na których uwieszone były różowe pąki. Nie spodziewała się krzaka migdałowca w ich okolicy, ale był to miły dla jej oczu widok, a zapach mogła wdychać tak długo, jak przypominał jej o Felixie.
— Ściągnij płaszcz — powiedział zwyczajnie, nagle wyrywając ją z zamyślenia.
— Co? — zająknęła się, a jej twarz oblała czerwień.
— Musisz go ściągnąć, ponieważ wtedy łatwiej utnie się materiał — wyjaśnił cierpliwie, patrząc w jej zielone oczy.
— Och, jasne. Okej, już ściągam — oznajmiła i powoli zaczęła się rozbierać, uważając, aby przypadkiem nie szarpnąć znowu schowanej ręki. Kiedy odzienie leżało już na jej kolanach, a wplątana w materiał dłoń eksponowała się w całości przed Felixem, chłopak podszedł w stronę Eleny i ukląkł.
Widać było przez materiał jej bluzki, jak mocno bije jej serce i mogła przysiąc, że w pokoju, w którym teraz byli i w którym panowała stoicka cisza, roznosi się miarowy rytm.
Jest sama z Felixem.
Jestem sama z Felixem.
S a m a z F e l i x e m. W jego domu, w jego salonie, a on właśnie trzyma mnie za rękę!!!
Elena wzięła głęboki oddech. Spokojnie.
Felix uniósł mleczną dłoń i wsadził końcówkę nożyczek pomiędzy materiał pudrowego płaszcza a nadgarstek zielonookiej, po czym delikatnie, ale stanowczo przybliżył palec wskazujący i kciuk do siebie, zamykając dwa ostrza. Cały zabieg był tak ostrożny i nawet w pewien sposób czuły, że Elenie przypominał zamykające się skrzydła motyla, które po jednym trzepocie rozwarły się serdecznie.
Ciach. I po wszystkim.
Jej ręka była wolna, a gdy wydostała ją spod materiału, na jej palcach zabłyszczał mały łańcuszek. Felix nie cofnął się ani nie puścił jej nadgarstka. Wpatrywał się za to w mały przedmiot, który, domyślił się, był jego prezentem. Na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że jest to własnoręcznie, raczej amatorsko wykonane słońce wyszyte z żółtych, pomarańczowych i białych nici zawieszone na srebrnym korowodzie okręgów o małych promieniach. Zawieszka była niewielka, długością krótsza od palca serdecznego, jednak na tyle odznaczająca się, żeby każdy ją zauważył na... plecaku Felixa. Ponieważ taką funkcję miała pełnić z założenia, ale to od samego chłopaka zależało, co z nią zrobi. O ile ją przyjmie.
— To dla ciebie — oznajmiła, nie poruszając się nawet o centymetr. Czuła żar przelewający się na nią w miejscu, gdzie ich skóra się stykała i nagle miłe uczucie wypełniło jej kości. — Miałam nadzieję dać ci ją w szkole, ale... no wiesz, nie złapaliśmy się. W sensie, na żadnej przerwie i w ogóle.
— Wcale nie — słowa Felixa wolno przeszły mu przez gardło. — Widzieliśmy się. Rano.
— Ale nie rozmawialiśmy, a ty miałeś, to znaczy ja miałam, ale ty pewnie też, coś ważnego do zrobienia, a kiedy wyszedłeś ze szkoły, poszłam za tobą, bo wreszcie, no wiesz, chciałam ci dać prezent i...
— Z tego, co pamiętam — zaczął i na nieszczęście rozluźnił uścisk tak, że jego palce nie owijały się już wokół nadgarstka Eleny, tylko delikatnie od niego odstawały — dzisiaj kończyłaś wcześniej ode mnie. — Zmarszczył brwi.
Elena zarumieniła się.
— No tak, ale... — spojrzała w prawo, tworząc w umyśle obrazy, które mogłaby wpleść do swojej opowieści jako niechciane kłamstwo. — Ale pomagałam pani sprzątaczce! Tak! Pomagałam pani sprzątaczce, wiesz, pani Natalie, bo potrzebowała pomocy przy... zamiataniu klasy! Tak, właśnie. Jakiś chłopak, to znaczy nie znam go, ale z nim rozmawiałam, zostawił paskudny bałagan i wtedy akurat przechodziłam obok niej albo ona obok mnie, no, w każdym razie jakoś tak wyszło, że akurat tam szła, a ja miałam wolny czas i jej... pomogłam. — Zakończywszy jedną wielką zmyśloną (choć nie do końca nieprawdziwą) historię, blondynka przygryzła wargę.
— Nie.
— Nie? — Elena zmarszczyła brwi nagle skonsternowana. — Właśnie tak, umm, było.
— Bynajmniej.
— Co?
Felix wstał, jednak nadal trzymał dziewczynę za rękę, przez co zmusił ją, by poczyniła to samo. Zwinnie przechwycił od niej breloczek, który wykonała specjalnie dla niego, i właśnie wtedy uwolnił ją z uścisku.
— Pani Natalie potrzebowała pomocy, owszem — podjął, a niezauważalny uśmieszek ciągnął go za kącik ust. — Ale poprosiła o nią mnie. Dokładnie wtedy, kiedy ty kończyłaś lekcje, ponieważ mi zostały jeszcze dwie, zapytała, czy nie pójdę z nią umyć podłogi w sali biologicznej.
— Ale przecież...
— Wiem, kiedy ktoś nagina prawdę — przerwał jej, jednak bardziej informował niż nastraszał. Brzmiał spokojnie i był spokojny, a jego ciało nie zdradzało w żaden sposób, jakie będą jego następne zamiary.
Elena nie odważyła się przemówić. Wiedziała, że nic, co by teraz powiedziała, nie polepszyłoby jej sytuacji, więc zwyczajnie stała i patrzyła się na znajdującego się naprzeciw niej chłopaka o wilgotnych włosach, różanych polikach i błękitnych czach, który właśnie zaczął okręcać wokół swojego palca otrzymaną od niej zawieszkę na plecak.
— Jeśli to wszystko, z czym mogę ci pomóc, prosiłbym cię, abyś wyszła. — Oznajmił ze znanym dla siebie chłodem, który okazywał chyba tylko jej. Jednak kiedy dziewczyna już kierowała się do drzwi ze spuszczoną głową i rumieńcami upokorzenia, ostatni raz usłyszała głos Felixa, swojej miłości, który tym razem brzmiał dokładnie tak, jak brzmi śpiewający w jej sercu ptak: — Dziękuję. — Zapewne miał na myśli prezent.
— A ja dziękuję za pomoc. — Szepnęła, zasłaniając się włosami i złapała za klamkę. W duchu skakała ze szczęścia i pozwoliła nawet sobie na zagryzienie polika do bólu, by powstrzymać ogromny uśmiech. Świat ujrzał go dopiero wtedy, kiedy Elena wyszła z posiadłości Swansonów i skierowała swoje kroki w bardzo znaną jej już stronę, a gdy wiatr owiał jej rozgrzaną skórę, przypomniała sobie o płaszczu, który nadal miała przewieszony na zgięciu łokcia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top