XXIII Dobro czynione poprzez zło

Zazwyczaj o tej porze rozpocząłby już naukę, jednak dziś nie zamierzał na nią iść i patrzeć na tego człowieka. Dlatego też nuda zaczęła doskwierać mu bardzo szybko.

- Potrafisz... coś robić? - zapytał, gdy bycie karmionym już mu się znudziło

- Co dokładnie mój panie? - niewolnik wyrwany z rozmyśleń popatrzył na niego.

Jego największym pragnieniem było zaspokojenie potrzeb swojego pana.

- No... cokolwiek, umiesz na czymś grać? - przekrzywił głowę

- Niestety nie mój panie — zmarszczył brwi - Nie byłem nigdy szkolony w żadnej sztuce...

- Nawet na lirze? - zdziwił się — To żadna sztuka.

- Nie miałem czasu, by nauczyć się nawet prostej gry panie. Poza tym jestem niewolnikiem stworzonym do służby, na tym skupiał się mój trening.

- A śpiewać? Tańczyć? Albo walczyć? - dopytywał.

- Znam podstawy walki. Jednak one zakładają raczej rzucanie się na wroga w celu ratowania cię panie, gdy będziesz w niebezpieczeństwie.

Jego głos był smutny, a on wyglądał na coraz bardziej załamanego. Nie sądził, że jest dla swojego właściciela ważny, jednak miał nadzieję, że ten wie, chociaż do czego został wyszkolony. Jak widać przeliczył się.

- Więc tak naprawdę nic nie potrafisz — stwierdził Luan i opadł w tył na plecy.

Ot poczuł się gorzej niż po otrzymaniu chłosty. Spuścił głowę, próbując pohamować łzy cisnące się do oczu. Tak bardzo się starał... Usłyszenie tak okrutnych słów z ust ukochanego pana było najbardziej przykrym  doświadczeniem, jakie mogło spotkać niewolnika.

- Przepraszam panie... - wyszeptał jedynie.

- Nauczę cię grać — zdecydował Luan, podrywając się nagle.  — Na lirze — oświadczył.

Entuzjazm chłopaka mimo wszystko nie był w stanie rozpogodzić niewolnika. Przez jego nieudolność jego pan będzie musiał teraz poświęcić swój cenny czas na nauczanie go.

- Panie, jeśli rozkażesz, postaram się nauczyć tego sam... - powiedział cicho i niepewnie.

- Nie, ja chcę cię nauczyć — stwierdził — Będziesz grał lepiej niż niewolnicy Arteaza. Podaj mi lirę — rozkazał — Moją.

Chłopak wykonał polecenie z wyuczoną gracją i podał swojemu właścicielowi instrument.

- Musisz ułożyć ją sobie w ten sposób — powiedział Luan, prezentując ją w swoich dłoniach — Widzisz?

- Tak panie — Ot starał się zapamiętać ułożenie, najlepiej jak potrafił. Był dość bystry, dlatego miał nadzieję, że uda mu się powtórzyć jego ruchy idealnie za pierwszym razem.

- Nie tak — Luan uniósł się i stanął za nim, nachylając się i poprawiając instrument w jego dłoniach. Objął go od tyłu i delikatnie dotknął jego dłoni, kładąc ją we właściwym miejscu.

Znalazł się tak blisko, że Ot poczuł niemal jego oddech na swojej skórze. Przyprawiło go to o gęsią skórkę i ciepło.

- Teraz jest dobrze — rzekł i mimo niechęci  niewolnika, odsunął się.

Bliskość pana, nawet ta przypadkowa niezwykle radowała serce Ota. Był w stanie znieść najgorsze tortury, byleby tylko móc być obok Luana i służyć mu.

Po chwili młodzieniec zaczął dawać mu dokładne wskazówki jak grać i o dziwo uznał, iż idzie mu całkiem nieźle jak na pierwszy raz.

- Chciałbym wyjść gdzieś do miasta — stwierdził Luan, gdy przerwali.

- Teraz mój panie? - niewolnik zerknął na drzwi —  Twój miłośnik raczej nie wyrazi na to zgody...

- Na cóż mi jego zgoda? Oświadczę mu to dziś po południowym posiłku — stwierdził — I zapewne nie dziś. - zerknął w stronę okna — Pogoda jest brzydka. Nienawidzę deszczu.

- Chcesz się przejść Panie czy mam prosić o zgodę twojego ojca o wezwanie lektyki?

- Nie, to by go zaniepokoiło. Zapewne zastanawiałby się, dlaczego Arteaz nie mógł tego uczynić, a ja prosić go nie zamierzam. Już nigdy!

- Oczywiście, mój panie — chłopak ucieszył się wyraźnie na myśl o spacerze.

- Kiedy ostatnio ty byłeś w mieście? - zapytał, układając się w łożu.

- Z tobą panie. Gdy wybierałeś nowe szaty — powiedział, klękając obok posłania. Był wystarczająco blisko Luana by czuć jego obecność, ale wystarczająco daleko, by jednocześnie się nie narzucać.

- Mówię o takim... Prawdziwym mieście — wymruczał chłopak — Nie tym do którego chodziłem wraz z ojcem.

- W takim razie... - zamyślił się — Kiedy twój  ojciec mnie kupował. Wiele lat temu panie.

- Jak tam było? Pamiętasz coś? - od razu odwrócił się w jego stronę z zainteresowaniem.

W jego oczach można było dostrzec niemal dziecięce ogniki ekscytacji.

- Było... Bardzo kolorowo. I niezwykle głośno — Chłopak zaczął opowiadać o targu — Widziałem tam niezwykłe zwierzęta. Jedno wyglądało jak wielki człowiek porośnięty futrem z pyskiem psa!

- Oh... To musiało być ciekawe. Chcę tam iść — zdecydował.

- Nie... Boisz się panie? - zapytał nieco przestraszony — Było tam też wiele starszych osób...

- Ja? - zapytał Luan i wyprostował się dumnie — Ja niczego się nie boję.

- To dobrze — Ot przysunął się bliżej niego, jak pies lękający się burzy.

- Pójdziemy tam niedługo. Nigdy nie byłem w  tym prawdziwym mieście. Na tym... Gdzie chodzą wszyscy ludzie, a nie tylko tacy jak mój ojciec. Matka zawsze się bała, że przyniosę jakąś chorobę lub cokolwiek innego.

- Tam jest dużo niebezpiecznych ludzi — niewolnik oblizał wargi — Może powinieneś panie wziąć kogoś do ochrony?

- Przecież mam ciebie — wzruszył ramionami — Poza tym, sam umiem się obronić. Zwyciężałem niemal ze wszystkimi w gimnazjonie i nawet nauczycielami!

Ot powstrzymał się od otworzenia ust. Luan był dobry w biciu się z młodzieńcami równymi swojego wieku, jednak zapewne nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego nauczyciele poddawali się czasem, by miał satysfakcję z wygranej.

- Z resztą, po cóż ta drama. Ludzie chodzą tam codziennie kupić jedzenie czy sprzedać wyroby i bydło. I żyją!

- Tak panie, ale porywanie ich nie miałoby sensu. Co innego ciebie — zauważył — Jesteś dobrym celem mój panie...

- Nie ośmieliliby się, na pewno wiedzą kim jestem. Gdyby śmieli mnie tknąć, zapłaciliby za to straszliwą karę z rąk nie tylko mojego ojca, ale i Art... - zaciął się i odchrząknął — Ale i sądu.

Ot powstrzymał uśmiech.

***

Bez słowa spożywał posiłek, wpatrzony w swój talerz. W oddali słyszał harfę i inne instrumenty, których nazwy go teraz nie interesowały.

Arteaz siedział naprzeciw niego i mimo że ich wzrok nie zetknął się, odkąd Luan jak zazwyczaj spóźniony, przybył na śniadanie, on wciąż wpatrywał się w niego intensywnie. Zwłaszcza gdy jego oblubieniec zasiadł, krzywiąc się znacznie.

Nic na to jednak nie odrzekł.

- Jak smakuje ci posiłek...? - zapytał, obserwując go uważnie.

- Jest znośny — Chłopak odparł chłodnym głosem, wskazującym na niechęć do dalszej rozmowy.

- Czyżby owoce nie były wystarczająco słodkie? - przekrzywił głowę

- Są nie najgorsze — odpowiedział, cały czas uparcie wpatrując się w talerz. Zamierzał ograniczyć kontakty ze swoim erastesem
do minimum.

- Znośne? - dopytał ten, unosząc kąciki ust.

- Tak, są przyzwoite — wycedził, wkładając  kolejne winogrono do ust.

Mężczyzna skinął na to jedynie głową, znów pozostając w ciszy. Dopiero gdy Luan zakończył jedzenie, wiedząc, iż nie może odejść od stołu, póki on sam przed nim tego nie uczyni, Arteaz ponownie się odezwał:

- Jak minęła ci noc? - zapytał wciąż uprzejmie.

- Jak zawsze, było w porządku — chłopak odparł uparcie — Jutro zamierzam udać się do miasta. Nie pojawię się więc na posiłku.

- Do miasta? - uniósł niemal brwi.

- Tak, na targ — Upił łyk soku, ze swojego kielicha, ostrożnie odkładając go na stół.

- Nie wypada by młodzieniec w twoim wieku, samemu wybierał się w takie miejsce. Jest ono niebezpieczne i...

- Ot pójdzie ze mną — mruknął niechętnie — Poradzę sobie.

- Wolałbym ci towarzyszyć — przyznał, zwieszając głos.

- Nie jestem już dzieckiem, by mi towarzyszyć. Jestem w stanie poradzić sobie sam — posłał Arteazowi niechętne spojrzenie.

- W porządku — rzekł ten, skinąwszy głową — Jesteś mądry i mam do ciebie zaufanie. Wiem, że sobie poradzisz — odparł.

Luan ze zdziwieniem na niego spojrzał. Będąc szczerym, był pewien, że Arteaz kategorycznie mu tego zabroni, tak jak czynił to ojciec i matka. Tymczasem on...

Odchrząknął, chcąc pokazać, że ta zgoda nie wywarła na nim zaskoczenia.

- Zdołasz dotrzeć tam sam? - zapytał ponownie.

- Tak, moja orientacja w terenie jest na najwyższym poziomie — skłamał gładko.

- Nie wątpię w to, nie zmienia to jednak faktu, iż rzadko opuszczałeś rezydencję, o czym sam mi wspominałeś. - przypomniał, po czym uniósł się z miejsca — Jeśli jednak mówisz, iż sobie poradzisz — skinął mu głową, po czym ruszył w stronę wyjścia.

Zatrzymał się jednak w połowie.

- Czy maści pomagają?

- Nie używam maści. Maści są na rany. Ja jestem mężczyzną i nie tak łatwo mnie zranić -odparł Luan dumnie.

- I nawet jako mężczyzna odczuwasz ból, inaczej nie syczałbyś przy każdym ruchu — powiedział znacząco — Nie jest to żadnym wstydem, jesteśmy ino ludźmi, a i nawet bogowie ból odczuwali.

- Bogowie też pozbawiali życia tych, którzy ośmielili się zadać im ból — wycedził.

- Nie, gdy został on im zadany zasłużenie. Czy Prometeusz po kradzieży ognia Zeusowi niesłusznie został skarcony? - zapytał — A czy Syzyf, gdy wtaczał głaz który, ilekroć go wtoczył, staczał się z powrotem w dół, za niewinność to czynił?

- Prometeusz cierpiał jedynie dlatego, że Zeus uważał ludzi za niegodnych luksusu ognia — stwierdził jasnowłosy.

- Bez względu na to, co Zeus uważał, Prometeusz odpowiedział za to, co uczynił — wzruszył ramionami.

- Odpowiedział, choć to, co uczynił, było dobre — Luan również wstał od stołu.

- Było niepoprawne. Cóż z tego, że kierowało nim dobro, jak posunął się do zła, by to dobro uzyskać? - zapytał zdecydowanie — Będziemy uczyć się o mitach.

"Chyba w twoim snach" stwierdził Luan w myślach, po czym uniósł głowę — Pozwolisz, że już się oddalę.

- Oczywiście — skinął głową — Miłego popołudnia Luanie.

Chłopak nie odpowiedział mu, zwyczajnie odchodząc do swojej komnaty. Nadal czuł się znieważony przez Arteaza i nie zamierzał tak łatwo mu tego zapomnieć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top