XXI Twój dotyk przynosił ukojenie

Łzy mimowolnie spływały po jego policzkach, skapując na drewno. Wargi zaciśnięte do białości, tak samo końcówki palców.

- Już niewiele zostało — rzekł pocieszająco Arteaz.

Słowa te były żadnym pocieszeniem w chwili bólu, smutku i złości.

Gdy trzcinka przecięła powietrze, z głośnym mlaśnięciem przecinając pręgi po skosie Luan krzyknął z bólu, a z jego oczy popłynął kolejny potok łez, moczący jego własne dłonie i dłonie niewolnika.

Arteaz patrzył na to ze współczuciem, jednak nic nie powiedział. Cóż było tu mówić?

Najważniejszym czego pragnął, to aby jego oblubieniec stał się najlepszą wersją siebie. Nawet jeśli wymagało to... bolesnych metod.

Młodzieniec tymczasem w myślach pocieszał się, iż zostały mu tylko trzy uderzenia. Tak dużo... a jednak tak mało. Starał się oddychać głęboko, gdy kolejny raz spadł na jego pośladki, tworząc ósmą czerwoną pręgę.

Ot delikatnie pocierał jego dłonie swoim kciukiem, samemu, patrząc ze współczuciem na swojego pana, który był tak krzywdzony. Zwłaszcza że w istocie wiedział, że nie była to krzywda a zasłużona kara, której to on był prawdziwym powodem. I to to, było powodem jego największego smutku.

Pan cierpiał przez niego.

Kolejny krzyk umilkł gdzieś w głębokim szlochu chłopca, który gdyby nie trzymające go dłonie już dawno zsunąłby się na ziemię.

Ostatnie uderzenie odbiło się echem po pomieszczeniu. Luan skulił ramiona, szaleńczo wyrywając dłonie i opuszczając tunikę jak najmiżej, by ukryć miejsce upokorzenia. Jedyne czego teraz chciał to się zasłonić. By nic więcej nie spowodowało mu bólu i wstydu.

- Już po wszystkim — Arteaz zbliżył się do niego i delikatnie uniósł do pionu.

Luan jedynie łkał, ocierając dłonią policzki. Piękne rumiane policzki teraz pokryte szlakami łez z jego jasnozielonych oczy, które wypuszczały wciąż nowe krople.

Mężczyzna delikatnie dociągnął go do siebie i ułożył dłoń na jego plecach w uspokajającym geście.

- Wybacz mi chłopcze. Wiem, że czujesz do mnie żal. - powiedział cicho i kojąco.

Luan wyszarpał się z uścisku. Był zły i pełen żalu. Arteaz wydawał mu się teraz wcieleniem wszelkiego zła.

- Jeśli pozwolisz p-panie, chciałbym już udać się do mojej komnaty -powiedział sucho, ochrypłym od krzyku głosem.

Cały czas pociągał nosem i ocierał twarz.

- Pozwalam — zgodził się Arteaz, na co Luan bez uprzejmego skinięcia głową, bez lekkiego uśmiechu i bez choćby słowa opuścił komnatę a Ot, ruszył za nim ze strachem wymalowanym w oczach.

A może to był żal? Może poczucie winy? Może złość?

Strach przed tym, co powie jego pan, czy będzie zły za brak reakcji?
Czy będzie zły, za jakiego to widoku był świadkiem?
Czy go odtrąci? Teraz? Już na zawsze?

Niemal to wszystko widział w oczach tego wiernego niewolnika o dobrym sercu.

- Zaczekaj — rzekł Arteaz, zatrzymując chłopka.

Ot spojrzał na niego i zawahał się — Powinienem iść panie... Proszę — przebierał nogami w miejscu, patrząc za swym właścicielem.

- Pójdziesz, jednak chcę byś najpierw udał się do Khaosa, on da ci maści i zioła, które ułożysz na skórze swojego pana, by uśmierzyć jego ból. Chyba nie chcesz, aby cierpiał?

- Oczywiście, że nie! - zaprzeczył od razu — I ja mam zioła na rany, najwyższej jakości jeszcze z domu mojego pana.

- Zaufaj mi i zrób to, co poleciłem. A teraz idź już. - delikatnie pogładził go po głowie. - Twój pan teraz będzie cię potrzebował...

Ot skłonił się głęboko, po czym wybiegł z komnaty. Pognał wręcz do drugiego niewolnika, chcąc jak najszybciej wrócić do swojego właściciela.

Gdy trzymał już w dłoniach małe buteleczki pełne różnych rozmaitości, stanął przed drzwiami i przygryzł wargę.

Czy Luan chce go widzieć?
Czy go wygoni?
Odeśle?
Ukarze?

Przełknął głęboko ślinę i wszedł do środka tak samo szybko, jak szybko się w owym progu zatrzymał.

Jasnowłosy leżał na łożu z twarzą wciśniętą w poduszkę. Jego plecy unosiły się lekko w górę. Bezgłośnie, nierównomiernie wskazując na to, że wylewa swoje łzy.

Może z bólu, może z upokorzenia.
Może z jednego i drugiego.

Ścisk w sercu, jaki poczuł na ten widok Ot, był nie do opanowania. Wstrzymał oddech, bojąc się, że ten nie usłyszał, jak wchodzi do pomieszczenia.

- Panie... - wyszeptał niemal bezgłośnie, urwanym i pełnym napięcia głosem, po czym delikatnie położył swoją niewielką dłoń na ramieniu Luana.

Ten drgnął, jednak nie strącił jej.

Uniósł jedynie zapłakaną twarz na swojego towarzysza i ponownie schował ją w śnieżnobiałej pościeli.

- Mam dla ciebie maści panie... A potem mogę pójść do kuchni i przynieść coś smacznego — powiedział niepewnje.

Przysiadł obok młodzieńca, gładząc go delikatnie po plecach.

- Mogę się tobą zająć panie? Proszę... Może wtedy...

- Obejmij mnie — przerwał mu szeptem Luan.

Jego głos był niemal niesłyszalny, a łzy wciąż moczyły pościel. Nie hamował ich.

Nie chciał, nie musiał.
Nie tutaj... Nie przy nim.

- O-oczywiście panie, jestem tu — pocieszył go, obejmując ramionami i przytulając do siebie. Gładził go po włosach uspokajająco.

- Jak mógł? Jak śmiał?! Tak mnie potraktować...

Luan nie odsuwając się ani kawałek mówił, wciągając nosem zapach niewolnika.

Wyczuwał naprawdę ładną woń jego olejków, którymi nacierał skórę i oliwy. Odrobiny cyprysu i kwiatów.

- Już po wszystkim mój panie. Byłeś bardzo dzielny... Proszę, pozwól mi posmarować sobie pośladki. To złagodzi ból — powiedział błagalnie, opierając policzek o włosy swojego pana.

- Bezczelny! Okrutnik... - z rozżaleniem w głosie wciąż powtarzał Luan — Jak śmiał podnieść na mnie rękę? Nie miał prawa!

- Wiem, że jesteś wzburzony panie — pogładził go po ramieniu Ot. - Ale już po wszystkim...

- Nie chcę go widzieć! Już nigdy! Nigdy więcej... - pokręcił głową, ocierając policzki dłonią — Nigdy...

Ot nic na to nie odpowiedział. Trzymał jedynie chłopaka w mocnym uścisku, próbując go uspokoić — Wszystko będzie dobrze panie...

Ten jedynie pogrążył się w szlochu. Ot z lekkim wahaniem zaczął gładzić karmelowo-złote włosy, rozkoszując się tym, jak przyjemnie jest je dotykać i przeplatać między palcami.

To stopniowo uspokajało Luana, który w końcu przestał wylewać z siebie gorzkie łzy, i w ciszy pozostawał w objęciach ciemnowłosego niewolnika.

- Bardzo cię boli? - zapytał po dłuższej chwili ciszy Ot, nie zaprzestając gładzenia.

- Nie — wymamrotał ten, jednak w jego głosie nie było tej pewności.

- Przyniosłem takie leki. Podobno ci pomogą panie — odsunął się i sięgnął po fiolki — Mogę?

- Mhm — niechętnie odsunął się i ułożył dłonie pod brodą, spoglądając podpuchniętymi oczami na twarz niewolnika.

Ten nałożył nieco olejku na dłonie i podwinął tunikę Luana.

Jego oczom ukazały się pośladki pokryte czerwonymi pręgami. Teraz będące nie tylko śladami na skórze, ale i wypukłymi zasinieniami. Równe dziesięć kresek zdobiących jasne, krągłe pośladki Luana.

- To może trochę zaboleć panie, ale potem będzie lepiej — obiecał. Nim jednak jego dłonie zetknęły się z jego skórą, Luan odezwał się:

— Pokaż mi! — rozkazał nagle.

- Mam... Przynieść zwierciadło panie? - upewnił się Ot, przełykając ślinę.

Wiedział, że widok, jaki ujrzy jego pan, może być dla niego przerażający.

- Tak... - powiedział niepewnie.

Czy zobaczy krew?
Czy pozostaną mu blizny?

Przełknął ślinę.

- Musisz wstać panie. Stań przed lustrem, a ja postawię drugie zwierciadło za tobą — Ot sięgnął po przenośne lusterko oprawione w ramę z drogiego kruszcu.

Luan nieco opornie uniósł się z łoża, czując nieprzyjemny i irytujący ból, po czym odwrócił się bokiem, spoglądając na swoje pośladki przecięte 10 jasnoróżowymi pręgami.

Rozszerzył oczy w przerażeniu.

- Nie jest źle mój panie... Jeśli pozwolisz mi  rozmasować, nie powinny nawet przejść w fiolet. Nie są też żadnym zagrożeniem dla twojego życia. Rózga nie przecięła skóry — wyjaśnił.

- To... Wygląda strasznie! Zostaną mi blizny! - powiedział z rozżaleniem w głosie.

- Napewno nie panie. Parę dni i nie będzie śladu — obiecał niewolnik — Chcesz może coś do jedzenia. Ten stres musiał być wyczerpujący i...

- Chcę spać! - powiedział, po czym bez sił opadł na łoże, jęcząc cicho z bólu — Nie chcę nic jeść.

- Dobrze mój Panie — chłopak okrył go materiałem — Wypoczynek dobrze ci zrobi, mogę odkryć ci pośladki panie? Zrobię okłady i nałożę maści.

Luan z lekkim wahaniem pokiwał głową, na co niewolnik uniósł jego tunikę, układając ją na plecach jasnowłosego, po czym sięgnął po jedną z maści, którą Khaos określił jako najskuteczniejszą.

- Może zaboleć... - Ostrzegł Ot po rozmasowaniu laku w dłoniach. Następnie delikatnie zaczął nacierać nim skórę. Gdy tylko jego palce muskały wypukłe pręgi, jego pan spinał mięśnie, wiercąc się lekko.

- Wybacz mi panie... - powiedział niewolnik ze skruchą, jednak nie zaprzestał. Dokładnie, kolistymi ruchami rozmasowywał ślady, chcąc jak najbardziej ulżyć Luanowi w bólu. Nieco się rozluźnił, widząc, że ciało jasnowłosego nie drży tak przy każdym nowym ruchu.

- Chcesz się przespać panie...? - zapytał, gładząc jego skórę.

- Mhm... - wymruczał ten sennie.

- Tylko... Powinieneś iść na posiłek, panie. Obiad jest ważny, jeśli odmówisz przyjścia... - zwiesił głos.

- Nie pójdę, nie chcę go widzieć na oczy. - rzekł zdecydowanym tonem.

- W takim razie ja pójdę i coś ci przyniosę -zaproponował — Powiem, że źle się czujesz panie... dobrze?

- Nic nie mów... Tego chciał, takie było jego działanie. Bym tak właśnie się czuł — powiedział z mocą i żalem w głosie. - Nic nie mów...

- Dobrze mój panie — skinął głową niewolnik, wycierając dłonie w szmatkę i wychodząc z komnaty.

Nie chciał bardziej rozgniewać swojego pana, jednak wiedział, że takie zachowanie jak celowe nieprzybycie na posiłek bez podania powodu jest wielkim uchybieniem i brakiem szacunku dla gospodarza.  Nawet w domu rodzinnym Luan nigdy nie omijał obiadów i kolacji, które zazwyczaj były bardzo wystawne. Musiał więc przyznać, że obawiał się, jak zostanie to odebrane przez miłośnika swojego pana, chyba ten nie zamierza powtórnie go ukarać...?

Przygryzł wargi, widząc w kuchni niewolnicę, z którą rozmawiał pierwszego dnia po przybyciu do rezydencji.

- Wiesz może... Gdzie znajdę naszego pana? - zapytał ostrożnie i niepewnie.

- W łaźni. Zażywa kąpieli, podobno wyglądał, jakby dotknięty chorobą — dziewczyna powiedziała wyraźnie przestraszona.

Widocznie smutek u Arteaza był czymś nie do pomyślenia.

- Choroba...- powtórzył i skinął głową — Dziękuję — skłonił głowę Ot.

Nie był pewien czy to, co chciał zrobić, było odpowiednie. Skierował się jednak do łaźni.

Powoli przesuwał kroki. Wiedział, że Luanowi się to nie spodoba jednak... Jaki miał wybór Nie chciał, aby mówiono o jego panu jak o kimś, to nie szanuje etykiety lub jest niewychowany. Nie chciał też, aby spotkały go inne konsekwencje. Skoro jego miłośnik był w stanie podnieść na niego rękę z powodu tak błahego, jakim był kielich, to co uczyniłby po takiej zniewadze? Wychłostał?

Na samą myśl przyśpieszył kroku i ostrożnie zastukał w drzwi łaźni. Nie odezwał się jednak nikt, co było do przewidzenia. Łaźnia była w końcu tak wielka...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top