XLVII Myśli będące naszą udręką

Khaos wpatrywał się w Ot'a wyczekująco.

- Co takiego zrobiłeś? - ponowił pytanie, nie otrzymując na nie odpowiedzi poprzednim razem.

- Ja... Pocałowałem swojego pana! - wypalił jednocześnie cicho jak i głośno. Głos odbił się od ścian i zdawał się być przez Ot'a słyszanym w całej rezydencji jak nie terenie ją otaczającym. A może i samym Olimpie!

Gdy tylko te haniebne, trudne do wymówienia słowa wypłynęły z jego ust, zaraz jak tama ponownie polały się wstrzymywane łzy. Mimo zamazanego wzroku niewolnik szukał we wzroku drugiego chłopaka niedowierzania, potępienia, szoku lub... Lub czegokolwiek, lecz ten jedynie się w niego wpatrywał.

A to wprawiało go w jeszcze większy lęk i gorycz.

- Pocałowałeś? - powtórzył za nim, zupełnie jakby nie pojął lub niedosłyszał za pierwszym razem. - Masz na myśli usta...?

- T-tak... No tak! - krzyknął i ukrył twarz w dłoniach.

- I... To tyle? - zapytał zaskoczony — Sądziłem, że zrobiłeś coś niewybaczalnego. Sam nie wiem... Sprzeciwiłeś się lub podniosłeś na niego głos bez powodu, lub rękę. Jawnie się sprzeciwiłeś woli lub... Coś w tym rodzaju.

Ot uniósł na niego wzrok pełen niedowierzania.

- C-co?! Jak możesz w ogóle tak mówić? Unieść głos? Rękę?! Na pana?! - wzniósł oczu ku sufitowi — Oh bogowie! Za nic, póki żyję! Nie ośmieliłbym się!

Khaos odetchnął z ulgą.

- Mówiłeś tak, jakby zdarzyło się coś naprawdę niewybaczalnego i strasznego a ty tylko... Zrobiłeś coś, co powinno i zapewne kiedyś będzie czymś codziennym i naturalnym — wzruszył ramionami.

- Naturalnym? Spoufalanie się ze swoim... Panem?

- Cóż... - Khaos zastanowił się przez chwilę, szukając stosownych słów. - Mam na myśli, zbliżenia z nim. To, że dochodzi pomiędzy wami do... Takich rzeczy. Teraz może ci się to zdawać straszne, ale... Kiedyś nie skończy się jedynie na pocałunku a na zrobieniu czegoś więcej — powiedział miękko.

- Już teraz się nie skończyło... - powiedział drżącym głosem — On mnie... Dotykał. Dotykał tam... - zaciął się, mocno rumieniąc.

Rudowłosy zmarszczył brwi.

- Upoiłeś go winem?

- C-co?! Nie! Oczywiście, że nie...

- Ani nie zmusiłeś go w żaden sposób?

- N-nie... Chyba nie, on sam zechciał mi pokazać, jak to jest i...

Niewolnik w jednej chwili się rozpogodził i odetchnął.

- A więc nie zawiniłeś w żaden sposób! To... Bardzo dobrze! Rozumiem, że to pierwszy wasz taki krok i... Z pewnością nie ostatni.

- Ale... Mój pan nie chce mnie widzieć — powiedział żałośnie.

- Czy twój pan robił to kiedykolwiek z innymi niewolnikami? - uniósł brew.

- Nie... Nie — pokręcił głową bez zastanowienia — Ani z niewolnikami, ani niewolnicami, ani... Z nikim.

Ten skinął głową.

- A więc to było dla niego nowe tak samo jak i dla ciebie. Pamiętam, jaki był gdy tu przybył... Srogi i można by rzec okrutny...

- Mój pan nie jest okrutny... - powiedział od razu obronnie Ot, jednak Khaos zatrzymał go dłonią.

- A teraz? Teraz traktuje cię lepiej, pozwala ci spać ze sobą i chodzić na lekcje... Nie jesteś dla niego pierwszym lepszym niewolnikiem. Jesteś jego... Przyjacielem — wyjaśnił powoli.

- Przyjacielem? O czym ty mówisz? To mój pan... Nie jesteśmy sobie równi i... To nawet brzmi źle — pokręcił głową.

- Jest twoim panem, ale dla ciebie jest też kimś więcej prawda? Nie tylko człowiekiem, który cię kupił i dał ci dom.

- Oczywiście, że nie! Kocham go! Jest dla mnie dobry. Nie bije mnie i nie karze gdy popełnię błąd. Pozwala mi spać w swoim łożu i czuć swoje ciepło. Zapach jego ciała i włosów... Pozwala mi być przy sobie i... Wiele mi opowiada!

Uśmiech pojawił się na ustach chłopca.

- I twierdzisz, że jesteś dla niego nieważny? - przekrzywił z rozbawieniem głowę niewolnik.

Ot zastanowił się nad tym.

- To mój pan — powiedział stanowczo — Nie powinienem robić niczego, czego on wpierw nie zarządzi...

- Wiesz... Czasem ty sam nie będziesz wiedział, co robić. On też nie. Wtedy wasze decyzje będą brać się z innych uczuć. Na przykład... Stąd — wskazał na jego klatkę piersiową — Lub stąd — tym razem przeniósł ją na jego krocze — to zależy.

- Nie rozumiem twoich słów... - przyznał Ot ze wstydem.

- Na razie nie — uśmiechnął się Khaos, po czym wstał — Chodź, pokażę ci twoje posłanie. Choć... Zapewne długo tu nie zostaniesz — dodał, po czym ruszył przed siebie a Ot... Podążył za nim.

Słowa tego niewolnika zdawały się mieć jakiś sens, jednak... Zdecydowanie był zbyt głupi, by go zrozumieć. I nawet nie zamierzał próbować.

***

Nie mógł skupić się na lekcjach. Zawsze słowa Arteaza były interesujące i niezwykle go zajmowały jednak dziś... Dziś zdecydowanie jednym uchem wpuszczał wszystko, co mówił, a drugim wypuszczał. Nie uszło to zdecydowanie uwadze miłośnika, który w pewnej chwili, zamilkł, przyglądając mu się uważnie.

- Mój eromenosie...? Gdzie jesteś? - zapytał z błogim spokojem.

Bez gniewu lub irytacji, jaką z pewnością odczułby Luan, gdyby to jego słowa spotkały się z tak jawną ignorancją.

- C-co? - uniósł na niego wzrok, orientując się, że mężczyzna zakończył mówić o liczbach i cyfrach.

- Zapytałem, jak daleko odszedłeś — uśmiechnął się.

- Ja... Jestem tutaj... Przecież — powiedział ze wstydem, a Arteaz  jedynie ponownie się uśmiechnął.

- Ciałem tak, lecz myślami i duchem odpłynąłeś gdzieś bardzo daleko. Może mnie tam zabierzesz? - przekrzywił głowę.

Luan zaczerwieniony spuścił wzrok.

- To... To nic — przyznał — Wybacz, mój brak skupienia — wbił wzrok w księgi, jednak szybko jego broda została uniesiona do góry.

- Powiedz mi, lub pozwól mi samemu odgadnąć. Zasada jest jednak taka, byś mówił prawdę. Gdy się nie pomylę, zgodzisz się ze mną...

Jasnowłosy dość niepewnie pokiwał głową.

- Dotyczy to twojego niewolnika i tego, do czego posunęliście się w nocy...?

Oczy oblubieńca rozszerzyły się szeroko, patrząc z zaskoczeniem na miłośnika.

- S-skąd...

- A więc miałem rację — uśmiechnął się. - Skąd wiem? Jesteś moim chłopcem, widzę wszystko, co czujesz. Zresztą, wczoraj gdy nie przyszedłeś, odwiedziłem cię w nocy. Spaliście tak słodko, przytuleni do siebie. Jak dwa szczenięta...

- T-to... To nie było tak! Mój niewolnik posunął się za daleko i... I wyciągnę konsekwencje z jego czynów! - powiedział pewnie.

- Czyżby zmusił cię do czegoś, czego nie chciałeś? - przekrzywił głowę Arteaz.

- Pozwolił sobie na za dużo! Dotknął mnie, a potem ja...

- A ty się zgodziłeś — odparł spokojnie.

- Sen zmógł mnie i odczuwałem zmęczenie, wykorzystał to! I nasze nauki i...

- I się na to zgodziłeś, nie wyraziłeś sprzeciwu.

- Ponieważ...!

- Ponieważ wcale nie chciałeś się temu sprzeciwiać.

Luan aż podniósł się z miejsca w niedowierzaniu.

- To mój niewolnik!

- I możesz z nim zrobić, co chcesz, boli cię fakt, że posunąłem się do czegoś takiego właśnie z nim? Chłopcem, który ci ufa? Jest wierny i oddany?

Otworzył usta, by znów zaprzeczyć, jednak nie znalazł dobrych słów.

- Nie wiem... Dlaczego to się stało, ale na myśl, że ja... Twój oblubieniec i jedyny dziedzic swojego ojca i wielkiej posiadłości i urzędu zrobił coś takiego z własnym niewolnikiem, jest... Odrażająca.

Spuścił wzrok w zamyśleniu.

Choć, była to pół prawda. Nie do tego samego czuł obrzydzenie i to nie na niewolnika był zły a na samego siebie. Nie tak zachowywali się chłopcy w gimnazjonie, którzy dla rozrywki sprawiali sobie przyjemność, korzystając ze swojej własności. Oni patrzyli na swoje zaspokojenie i przyjemność a on...? On chciał, by Ot ją poczuł. Nie on sam a jego głupi niewolnik!

I ta myśl, doprowadzała go do prawdziwej udręki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top