LXVIII Jeśli on umrze, umrę i ja
Miał wrażenie, że minęły wieki odkąd skrzydła ciężkich, drewnianych drzwi trzasnęły. Wpatrywał się w nie tak intensywnie. Łzy już nawet niekontrolowanie płynęły po jego twarzy a on sam przestał je nawet ścierać. Nie zwracał na nie uwagi. Zamazanym wzrokiem patrzył przed siebie, ignorując każdego, kto przechodził korytarzem. Widział, że wszyscy zatrzymają na nim swój wzrok, jednak zdawał się tego nie rejestrować.
Czekał. Czekał i czuł, że nie zdoła znieść ani chwili tej niepewności. Teraz, gdy tak siedział, zwinięty pod ścianą w sposób zdecydowanie niegodny kogoś z tak dobrej rodziny i tak wysoko sytuowanego, pojął z mocą co właściwie się wokół dzieje.
Ot może umrzeć.
Może umrzeć przez niego.
Przez jego głupotę, jego potrzebę zabawienia się, przez to, że go opuścił, zostawił samego.
Mógł umrzeć przez niego.
Ból jaki czuł, z każdą ta myślą zdawał się uderzać silniej niż jakikolwiek cios fizyczny, jakiego dane mu było doznać. To cierpienie było nieporównywalne z żadnym innym. Z niczym.
I wtedy drzwi otworzyły się. Luan opadł nieomal na twarz, widząc medyka, który wyszedł na korytarz. Czując, że nie kontroluje nawet swoich ruchów podniósł się i spojrzał na niego przerażonym wzrokiem.
- Panie...? - dopadł do mężczyzny, łapiąc go za ramiona.
- Chłopiec żyje. - rzekł mężczyzna, na co młodzieniec poczuł nieprawdopodobną ulgę, jakby wielki ciężar opadł z jego ramion. Zaraz jednak nadeszły kolejne słowa. - Lecz to się może zmienić. Zatrzymałem krwawienie i oczyściłem rany winem. Nałożyłem także opatrunek z miodu. Obawiam się jednak, że należy je zszyć. Bat uszkodził naczynia krwionośne, jeśli rany nie zostaną zaszyte, dojdzie do ponownego krwawienia. Chłopiec tego nie przeżyje, już teraz stracił zbyt wiele krwi. - wyjaśnił medyk spokojnym głosem.
Luan słuchał tego, wpatrując się w niego uważnie. Zdawało się, że nawet nie mruga. Z każdym kolejnym słowem, był przerażony coraz bardziej.
- Zrób co trzeba! Zaszyj je! Wylecz go! - poprosił łamliwym głosem.
- Nie potrafię. - pokręcił głową mężczyzna - Nie mam narzędzi. W mieście jest niewielu, którzy potrafią sprawnie operować nicią. Jeśli zszyje się ranę zbyt mocno, może dojść do martwicy tkanek...
- Więc kto?! Kto może to zrobić...? Powiedz mi! Na bogów!
- Znam medyków, którzy potrafią to zrobić, lecz... - zawiesił głos, zamyślając się.
- Lecz?!
- Lecz nie sądzę by przybyli ratować wychłostanego niewolnika. - odparł - Jeśli dostaną wybór ocalić rannego patrycjusza a niewolnika...
Luan pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Zapłacę po stokroć tyle, ile dałby najbogatszy mieszkaniec tego miasta. Błagam! Powiedz mi kogo mam szukać!
- Wyślę wiadomość z twoją prośbą, jednak nie sądzę by jakikolwiek uzdrowiciel potraktował ją poważnie - przyznał medyk - To tyle co mogę zrobić.
- Wiadomość! Nie ma tyle czasu! On może w każdej chwili umrzeć!
- Nic więcej nie zdołam zrobić... - powtórzył medyk. Jego ton był opanowany, jednak wybrzmiał w nim cień irytacji.
Luan przełknął ślinę i już miał go wyminąć, by z powrotem znaleźć się przy swoim przyjacielu i nie opuścić go nawet na chwilę, gdy usłyszał za sobą znajomy głos.
Rozszerzył oczy i odwrócił się. Na końcu korytarza dostrzegł Arteaza. Pogrążony był w rozmowie z trzema innymi mężczyznami. Jego humor wydawał się dobry a myśli niczym nie strapione. Zapewne nie wiedział co się stało.
- Arteaz! - krzyknął Luan i puścił się pędem w jego stronę. Jego erastes był jedynym wybawieniem. Jedynym o takiej mocy, by móc pomóc. Jedynym w którego nie wątpił.
Ignorując zupełnie obcych mężczyzn przywarł do mężczyzny, nie kontrolując łez.
- Luanie...? - jego miłośnik zmarszczył brwi, patrząc uważnie na swojego podopiecznego. Jego wzrok był pełen niezrozumienia. - Luanie...?
- Pomóż mu! Błagam, tylko ty możesz to zrobić! To wszystko moja... To moja wina! - zawył, unosząc na niego załzawione oczy - To przeze mnie...! Przeze mnie go skrzywdzili!
- Kogo Luanie? Cóż się dzieje...?
- Ot! On umiera! Umiera! - ukrył twarz w jego szacie a potem osunął się na ziemię. Opadł na kolana, czując, że nie ma sił aby stać. - Błagam cię! Zrobię wszystko! - zaszlochał.
Arteaz ukucnął na przeciw niego i uniósł na siebie jego twarz. Przyjrzał się uważnie jego mokrej od płaczu skórze i zaczerwienionym, podpuchniętym oczom.
- O czym ty mówisz chłopcze?! - uniósł głos, starając się przedrzeć się przez jego szlochy.
Wzrokiem dał też znać swoim gościom, by zostawili ich samych. Ci, nieco zaskoczeni zaistniałą sceną, pokiwali głowami i ruszyli korytarzem.
Luan nie zdołał się już jednak odezwać. Trząsł się jak w gorączce. Wylewał łzy wraz z głośnym szlochem i nawet przyjemny, kojący zapach miłośnika, który zawsze dawał mu poczucie spokoju i pewności w niczym nie pomagał.
Wtedy mężczyzna dostrzegł medyka, który wraz z grupą swoich pomocników, opuścił komnatę i teraz przyglądał się całej sytuacji.
- Czy ktoś mi powie, co tu się dzieje? - zapytał z dezorientacją i podniósł się, tym samym próbując podnieć swojego oblubieńca.
- Zostałem wezwany do niewolnika. - odparł mężczyzna - Chłosta jaką otrzymał była niewspółmierna do jego wytrzymałości i sił. Zrobiłem co mogłem. Tłumaczyłem twemu eromenosowi, że więcej nie zdołam. Niewolnik wymaga szycia i specjalistycznych narzędzi, których nie posiadam.
Arteaz słuchał tego w milczeniu. Jego twarz przybrała jeszcze bardziej zdziwiony i gniewny wyraz.
- Dziękuję za twe staranie - rzekł jedynie beznamiętnie - Otrzymasz godziwą zapłatę. Daję ci moje słowo. - wstał i uniósł Luana do pozycji stojącej. Znów nakierował na siebie jego spojrzenie. - Kto to zarządził? Jakim prawem...?! - zapytał gniewnie.
- Mój ojciec... - wychrypiał jedynie młodzieniec, zdając się być zupełnie bezsilnym - Panie... Wezwij medyka, który go ocali. On nie może umrzeć...!
- Nie umrze - zapewnił go Arteaz, przysuwając do siebie jego głowę - Zrobię wszystko by tak się nie stało. - powiedział i odsunął się - Gdzie jest Ot?
Luan powoli ruszył do przodu. Pchnął drzwi swojej komnaty i stanął przy łożu na którym leżał nieprzytomny Ot. Teraz obłożony był opatrunkami z pod których bez trudu można było dostrzec wszechobecne rany. Nie krwawiły, jednak wyglądały jeszcze paskudniej niż wcześniej. W powietrzu unosił się cierpki zapach wina. Teraz przyprawił on Luana o ogromne mdłości.
Arteaz zszokowanym wzrokiem patrzył na widok przed sobą. Zacisnął wargi a dłoń położył na ramieniu swojego oblubieńca.
- Ot nie umrze. Sprowadzę najlepszego medyka tego miasta. - obiecał - Pojadę po niego osobiście. - dodał jeszcze - A z tymi, którzy mu to zrobili... Również się policzę. Bez względu na to, kim są. - przyrzekł Arteaz, cały czas uspokajaco pocierając jego ramię. Jego ruchy nie były jednak tak płynne i pewne. Zdawało się, że i jego dłoń drży niespokojnie - Bądź przy nim. Wrócę jak najprędzej.
Luan pokiwał głową, zaciskając usta, by nie wydobył się z nich ponowny szloch. Położył się na samym skraju łóżka i ucałował ramię Ot'a.
- Nie umrzesz... Nie pozwolę ci - powiedział, ocierając oczy dłonią - Nie pozwolę ci odejść. - dodał i przymknął oczy.
***
Siedział na skraju łoża, nie odwracając wzroku ani na chwilę od swojego rannego przyjaciela. Ot nie dawał znaków życia. Nie ruszał się, nie drgnęła mu nawet powieka. O tym, że życie jeszcze z niego nie uleciało, świadczyło jedynie delikatne unoszenie się jego pleców w chwilach oddechu. Ten zdawał się być słaby i urwany, sprawiający ogromny wysiłek.
Luan nie dotykał go, nie miał odwagi by choćby musnąć jego ramię, dotknąć ciemnych włosów, czy spleść palce jego dłoni ze swoimi. Obawiał się, że nawet te delikatne gesty sprawią niewolnikowi ból. Wycierpiał już zbyt wiele z jego powodu.
Zacisnął oczy i ukrył twarz w dłoniach. Nie płakał, nie miał już na to sił. A może to jego oczy wylały już tego dnia zbyt wiele łez i zwyczajnie nie było ich więcej? Pozostawały więc zaszklone i czerwone.
Nie mógł sobie wybaczyć. Nie mógł sobie darować tego, do czego doprowadził. Nienawidził Adonisa, swojego ojca i wina. Nigdy więcej nie upije go nawet łyka a gdy już dorośnie, w swoim własnym domu pod groźbą najgorszej kary, zabroni trzymania go i spożywania. Do ojca nie odezwie się słowem już nigdy a Adonis... Jego miał ochotę rozszarpać. Z wielką radością popatrzyłby jak to z jego skórą styka się bat i czerpałby z tego nieprawdopodobną satysfakcję.
Znów przeniósł wzrok na plecy Ot'a. Mimo okładów i opatrunków, krew co jakiś czas spływała po jego ciele. Przecierał ją wtedy delikatnie, zaciskając usta tak mocno, że sam nieomal czuł, że rozkrwawia swoje wargi.
Czekanie się dłużyło. Arteaz wyjechał konno już dawno temu. Nie wziął nawet lektyki a kazał osiodłać swojego najszybszego wierzchowca. Był mu za to niezwykle wdzięczny. W końcu tylko on prócz niego, przejmował się Ot'em.
Wpatrywał się w stronę okna, choć przecież to nie wychodziło nawet na drogę. Robił to jednak automatycznie, ilekroć usłyszał jakiś szelest. Willa zdawała się taka głucha, cicha i pozbawiona życia. Zupełnie jakby wszyscy jej mieszkańcy zniknęli. Po wczorajszej uczcie i zabawie nie było śladu. Czyżby wszyscy goście wrócili już do swoich domów? Zapewne powinien ich pożegnać. Również i Genezjusza nie wypadało mu zignorować. Wszystko to jednak miał teraz za nic. Nie liczyło się nic prócz jego niewolnika. Nic, nie miało wartości w chwili, gdy walczył o życie.
Spojrzał na jego twarz. Ta odwrócona była bokiem w jego stronę. Gładki policzek, teraz mocno zarumieniony stykał się z miękkim materiałem pościeli. Jego uwagę skupiło jednak coś innego, mianowicie gorąco jakie biło od leżącego. Od razu sięgnął dłonią i dotknął jego czoła. Oczy Luana rozszerzyły się, gdy poczuł straszliwe gorąco pod palcami. Ot miał gorączkę. Nie, on był rozpalony.
Poderwał się od razu na nogi i sięgnął do misy, w której wprawdzie roztopił się już lód, woda w niej nadal pozostawała jednak zimna. Zamoczył kawałek materiału i po starannym odsączeniu z niego wody, położył go delikatnie na jego czole. Liczył, że to nagłe zimno, wywoła u niego jakikolwiek ruch. Tak się jednak nie stało. Ani jeden mięsień na jego twarzy nie zadrgał.
- Będzie dobrze... Będzie dobrze - mówił Luan szeptem. Sam nie wiedział czy słowa te kieruje do chłopaka czy może uspokaja sam siebie. Głos dygotał mu jednak tak bardzo i był tak smutny, że jeśli chciał przemówić do siebie, zdecydowanie robił to bezskutecznie.
Co jakiś czas, materiał znów zamaczał w wodzie i nakładał na jego czoło. Gorączka wciąż była jednak wysoka i nie musząc posiadać żadnej medycznej wiedzy, zdawał sobie sprawę, że jest to bardzo zły znak.
Nagle drzwi otworzyły się a do komnaty, wszedł Arteaz. Przytrzymał jedno skrzydło, pozwalając wejść człowiekowi za sobą. Był to mężczyzna dość młody a na pewno znacznie młodszy od medyka, który był tutaj wcześniej. Może wiekiem dorównywał jego miłośnikowi? Może był nieco starszy? Wzrostem był jednak niższy i szczuplejszy. Odsłonięte ramię nie nosiło na sobie oznak mięśni lub jakichkolwiek ćwiczeń fizycznych. Wyglądał jak... Jak ktoś kto jest zbyt młody by naprawdę znać się na leczeniu.
Mimo to poderwał się na nogi i pokłonił w pas.
- Panie... - rzekł i odwrócił się patrząc na swojego niewolnika, któremu przed chwilą zmienił okład na czole.
- A więc to nasz chory - rzekł mężczyzna melodyjnym, jednak rzeczowym tonem. Spojrzenie miał chłodne, jednak na wąskie usta wstąpił delikatny uśmiech.
- Ot ma wysoką gorączkę, próbowałem coś z tym zrobić, ale... - westchnął i pokręcił głową - Pomożesz mu?
- Tymon zna się na tym lepiej niż ktokolwiek w Atenach. Zgodził się mu pomóc. - powiedział Arteaz, stając tuż obok swojego oblubieńca i kładąc mu dłoń na ramieniu. - Pracuje jednak w spokoju i prosi, abyśmy wyszli.
- Nie zostawię Ota! - od razu zaprzeczył Luan - Nie opuszczę go już ani na chwilę...
- Nic złego mu się nie stanie. - zapewnił ze spokojem mężczyzna wymijając ich i uważnie obserwując leżącego młodzieńca. Zdawało się że za pomocą samego spojrzenia, bada sytuację.
- Cenię sobie przestrzeń i spokój, dlatego pracuję sam.
- Czy on umrze? - zapytał wprost Luan, podchodząc bliżej uzdrowiciela.
- Zrobię wszystko by tak się nie stało, jednak czas leci. - spojrzał w stronę okna. Słońce już dawno zniknęło za horyzontem a niebo pokrywało się czernią.
- Chodźmy chłopcze, zaczekamy przed wejściem - rzekł jego erastes i delikatnie pchnął go w stronę drzwi.
Luan już miał wyjść na zewnątrz, gdy zatrzymał się wpół kroku.
- Błagam, on jest dla mnie najważniejszy, jeśli on umrze, umrę i ja - powiedział jeszcze, po czym opuścił pomieszczenie.
Arteaz mimowolnie uśmiechnął się lekko na te słowa, przenosząc wzrok na mężczyznę. Ten skinął mu głową.
Chwilę później, został z Otem zupełnie sam.
________________________
Przepraszam za tak długą przerwę, ale sesja 🙄. Mam już prawie wszystko ogarnięte, także teraz postaram się już wrzucać wam nexty regularnie.
Jak wam się podobało?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top