LXVII Widok, który rozdzierał serce
Biegł ile sił w nogach. Zaglądał do każdej możliwej komnaty. Wiedział, że nie ma czasu. Wiedział, że prawdopodobnie jest jedyną osobą, którą może to wszystko przerwać. Po zamknięciu kolejnych drzwi i po sprawdzeniu kolejnego tarasu, zaczął już jednak tracić nadzieję.
Gdzie mógł podziewać się Luan?
Wyszedł do ogrodu. Sprawdził jedną z altan, potem kolejną i jeszcze jedną. Dopiero w ostatniej, tej przy fontannie, dostrzegł rozłożone poduchy i nieuprzątnięte jeszcze talerze. Ruszył więc w tamtą stronę, czując, że traci już dech. Rzadko biegał, więc jego kondycja nie była najlepsza. Służył w końcu w kuchni a nie w gimnazjonie. Cóż jednak miał robić.
Poczuł ulgę, gdy zobaczył na jednej z kanap przy stole, leżącego jasnowłosego młodzieńca. Obok niego, niemal pod stołem, leżał drugi, którego nie znał. Zignorował więc jego obecność, mając jedynie nadzieję, że nie napyta sobie biedy gdy ich obudzi.
- Panie... - rzekł cicho, patrząc na Luana z góry. Zaraz jednak stwierdził, że tak nie wypada. Ukucnął więc obok i delikatnie dotknął jego ramienia. - Panie...!
- Hm... - wymruczał przez sen chłopak, nie racząc nawet otworzyć oczy.
- Panie, proszę! Obudź się... - jego głos był łamliwy i drżący.
W co on się pakował. Po co się w ogóle wychylał. Zaraz mu się dostanie za struganie bohatera.
- Co się dzieje...? - Luan przesunął się na bok i uchylił powieki. Jasne słoneczne światło poraziło go tak mocno i nieprzyjemnie, że zaraz jednak odwrócił wzrok i podniósł się na łokciach - Khaos...? - zapytał, widząc przed sobą rudowłosego niewolnika.
- Jesteś potrzebny! Panie, straszne rzeczy się dzieją, musisz iść ze mną...! - powiedział chaotycznie.
- Nigdzie nie idę, głowa mi pęka - złapał się za skronie i roztarł je, krzywiąc przy tym twarz. - Daj mi wody.
- Panie... Oni zabiją Ot'a! - zawołał w końcu w panice rudowłosy, ale posłusznie sięgnął po dzban z wodą, zaczynając drżącą ręką nalewać go do kielicha.
- C-co?! - W tym momencie Luan poderwał się do siadu natychmiast. - Co ty mówisz?! - złapał chłopaka za ramiona, zupełnie zapominając o pragnieniu.
- Biją go i zaraz zatłuką go na śmierć, jak czegoś nie zrobisz!
Luan miał wrażenie, że te słowa płyną jakby z oddali. Próbował się podnieść, ale sam nie zdołał tego zrobić. Wsparł się więc ramieniem Khaosa, czując jak strasznie kręci mu się w głowie. Zignorował jednak to uczucie i ruszył przed siebie.
- Gdzie?! - zawołał jeszcze a niewolnik, który dorównał mu kroku, odrzekł na to jedynie.
- Tam, z tyłu willi. Zaprowadzę!
Czas starał się mijać tak wolno a każdy ruch zdawał się być trudny do wykonania. Miał wrażenie, że wciąż jest pijany, jednak ignorował to. Nadal miał w głowie słowa niewolnika, które przyprawiły go o prawdziwą panikę. "Zatłuką go na śmierć" - krzyczały jego myśli a on sam, nie wiedział co właściwie się wokół dzieje.
Ile spał? Czy aż tak długo? Co w ogóle się wczoraj działo? Czemu tak słabo to pamiętał? Czemu spał na dworze. Czemu nie wrócił do komnaty? Co tu się działo?
Był tak skołowany. Zapewne zastanawiałby się nad tym znacznie dłużej, gdyby nie krzyk. Krzyk zdający się rozdzierać gardło, oraz fakt, że bardzo dobrze wiedział do kogo on należy.
Przyspieszył, wychodząc z za ściany willi a to co zobaczył, sprawiło, że stracił niemal grunt pod nogami.
Niewielki tłum zebrał się wokół. Widział swojego ojca, stojącego po jego prawej stronie z zaciętą i surową miną. Bardziej srogą niż zazwyczaj. Widział też Adonisa, młodzieńca którego poznał wczorajszego dnia i z którym opróżnił conajmniej trzy wielkie dzbany wina. I na końcu zobaczył to, czego widok złamał mu niemal serce. Ota. Jego Ota, klęczącego na ziemi. Właściwie, klęczeniem nie można już było tego nazwać, gdyż ten, ledwie się trzymał w wyprostowanej pozycji. Dwóch mężczyzn, których był pewien, że nigdy wcześniej nie widział na oczy, trzymało go za ręce, zmuszając go do trzymania się jednego z kamiennych rzeźbionych filarów.
Nie to było jednak najgorszym widokiem. Jego ciało, jego piękne ciało, a w zasadzie plecy i ramiona, poprzecinane były podłużnymi kreskami. Płynęła z nich krew w takiej ilości, że nie był w stanie nawet odróżnić, gdzie znajduje się rana.
- Ot... - szepnął jedynie, po czym pędem ruszył do przodu. - Stop! Stać! - wrzasnął najgłośniej jak potrafił, zastępując drogę kolejnemu mężczyźnie, który dzierżył w dłoni bat. Wbił w niego pełen wściekłości wzrok. - Co tu się dzieje?! Jak śmiesz?! - krzyknął, mając ochotę rzucić się na tego człowieka kimkolwiek by nie był.
Jeśli jeszcze chwilę wcześniej, czuł, że jest pijany, teraz wytrzeźwiał w jednej chwili całkowicie.
- O, zjawiłeś się. Jak zwykle nie w porę... - usłyszał od boku głos swojego ojca na którego przeniósł gniewne spojrzenie. - Robi to, co mu nakazałem. Nie bez przyczyny z resztą.
- Nie bez przyczyny?! - krzyknął Luan - Jak... Jak mogłeś...! Jak mogłeś zrobić mu coś takiego. Cóż takiego uczynił?! - obejrzał się za siebie i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, uklęknął przy niewolniku. Ten zdawał się być nieprzytomny. Ujął jego twarz w dłonie, czując, jak łzy napływają mu do oczu. - Ot... - szepnął - Ot! - uniósł głos.
Odpowiedziała mu cisza. Cisza tak wszechogarniająca, że poczuł aż ciarki na ciele.
- Ot proszę, obudź się. Jestem tutaj, jestem przy tobie. Jestem...!
- Nie poniżaj się - usłyszał tymczasem głos swojego rodziciela, który zbliżył się kilka kroków - To tylko niewolnik. Został ukarany za nieposłuszeństwo. Tak nakazuje prawo...
Luan zacisnął zęby i powoli obrócił twarz w jego stronę. Następnie wstał i stanął na przeciw ojca.
- Prawo?! - krzyknął, po czym wskazał za siebie - To nazywasz prawem?! - z trudem hamował łzy. Miał za nic,
że wszyscy na niego patrzą. Poczuł jak kilka słonych łez spływa mu po policzkach. - Dlaczego...? - zapytał łamliwym głosem - Co takiego zrobił... Co takiego, że zrobiliście mu... Coś takiego?! - załkał, ledwie sklejając składnie zdania.
- Znieważył mnie. - odezwał się Adonis, i zbliżył do nich - Znieważył mnie i obraził, a więc kazałem go ukarać. Nie pozwolę aby jakikolwiek niewolnik mnie... - nie zdążył nawet dokończyć, bo Luan rzucił się w jego stronę.
Miał chęć go zabić. Zatłuc na śmierć, zrobić to w najokrutniejszy sposób jaki ludzkość a i sami bogowie byliby w stanie wymyślić.
Ojciec złapał go i odsunął szybkim ruchem, patrząc na niego gniewnie.
- Opanuj się... Ty go źle wychowałeś, miej więc żal jedynie do siebie - warknął a Adonis wyprostował się dumnie. Jego mina zdawała się być niezwykle uradowana z całej sytuacji i sam ten widok sprawiał, że Luan miał niezwykłą ochotę rzucić się na niego ponownie.
- Jak...? Jak cię znieważył? Ot nigdy by cię bez powodu nie obraził. Nigdy!
- Bez powodu? - Adonis uniósł brwi - Chcesz powiedzieć, że jeśli twój niewolnik znalazłby powód, miałby prawo rzec na mnie złe słowo?
Luan zacisnął usta i odwrócił się do nich tyłem.
- Puśćcie go! - nikt nie zareagował
- Natychmiast!
- Nie skończyliśmy... - rzekł jego ojciec.
Luan spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- On... On ledwie oddycha...!
- To nic nie zmienia...
- On nie należy do ciebie...! - przypomniał sobie nagle Luan i rozejrzał się - Gdzie jest Arteaz?! Gdzie on jest? Poślijcie po niego natychmiast!
- Nie ma go. Wszyscy udali się na poranne obrady. Jest z dala od willi. Wróci po południu. Jestem najstarszym, który obecnie się tu znajduje i jedynym którego słowo ma wartość. - powiedział dumnie mężczyzna i spojrzał na syna z góry - Rzekłem, że nie skończyliśmy - brodą wykonał ruch w stronę mężczyzny, trzymającego bat. Ten posłusznie skinął głową i znów uniósł dłoń.
- Nie! - Luan rozglądał się w opresji, szukając jakiejkolwiek deski ratunku. Nie dostrzegł jednak nikogo. Nikogo kto mógłby pomóc. Niewiele myśląc, zrobił więc jedyną rzecz, jaka mu przyszła do głowy. Był to właściwie impuls. Coś nad czym nie panował.
Opadł na kolana i ze łzami lejącymi się teraz już swobodnie po twarzy, uniósł głowę.
- Błagam! Ojcze, przerwij to! On już więcej nie wytrzyma, zabijesz go! - zapłakał.
Mężczyzna zdawał się nie spodziewać takiego obrotu spraw.
- Wstawaj - wymamrotał, patrząc po wszystkich przyglądających się sytuacji gapiach - Wstawaj!
- Nie! - Luan oparł dłonie na ziemi i pochylił głowę - Zostawcie go, pozwólcie mi go stąd zabrać! W czymkolwiek zawinił... To moja wina! To wszystko moja wina!
- Poniżasz się... Dla niewolnika... To obrzydliwe - powiedział mężczyzna powoli, głosem pełnym odrazy.
Luan zignorował jego słowa. Pociągnął nosem i znów uniósł błagalny wzrok na swojego ojca.
- Proszę... Nigdy o nic cię nie prosiłem... Jeśli kochasz mnie tak, jak ojciec winien kochać syna, wysłuchaj mnie... Ojcze!
Mężczyzna patrzył mu w twarz przez chwilę. W końcu przymknął oczy, mamrocząc coś pod nosem i westchnął.
- Puśćcie go i zabierzcie stąd. - powiedział a Luan odetchnął z ulgą.
- Jak to? - Adonis zbliżył się do niego - Sam panie powiedziałeś, że to jeszcze nie koniec i...
- Milcz. Słyszałeś co rzekłem. Wróć do siebie i nie wtrącaj się - powiedział surowo, po czym przeniósł wzrok na Luana - Ty także.
Młodzieniec podniósł się na nogi. Patrzył, jak dwoje mężczyzn, nie zbyt delikatnie, łapie jego niewolnika pod ramiona i zmusza do powstania. Ten nie zareagował. Wisiał na ich rękach nieprzytomny.
- Delikatniej! - warknął Luan i podszedł do nich. Znów ujął tę piękną, teraz mokrą od łez twarz Ota i przyjrzał mu się dokładnie. - Weźcie go do mojej komnaty. Ma być ze mną i przyślijcie uzdrowiciela. Natychmiast! - obrócił się, patrząc na ojca, jednak ten nie powiedział nic więcej. Wyminął go i ruszył w stronę wejścia do willi a wraz z nim, zaczął rozchodzić się również cały tłum.
Jedynie Adonis stał w miejscu, przyglądając się temu wszystkiemu z wyższością i zadowoleniem z siebie. Luan podszedł do niego powoli.
- Jeśli... Jeśli przez ciebie on umrze - wycedził - Przysięgam na bogów, że cię zabiję - warknął, po czym odwrócił się na pięcie.
***
Tak jak nakazał, położyli Ota na jego łożu. Luan był pewien, że cała pościel, przybrała czerwony odcień, jednak zupełnie na to nie patrzył. Uklęknął tuż obok, wraz z innymi niewolnicami, przykładając coraz to nowe opatrunki.
- Gdzie medyk? Miał tutaj być?! - powiedział w panice Luan, walcząc ze łzami.
Widok jaki miał przed sobą, rozdzierał mu serce. Na taki ból zasługiwał każdy. Każdy, ale nie Ot. Nie on. Nigdy. Jak śmieli mu to zrobić?! Jak mogli być tak okrutni...?
Nie wytrzymał. Rozpłakał się po raz kolejny, chowając twarz w dłoniach. Zaczął łkać jak dziecko. Jak małe, bezradne dziecko, które straciło wszelką nadzieję. To wszystko była jego wina. Jak mógł zostawić go samego. Jak mógł do tego dopuścić? Miał ochotę samemu sprawić sobie teraz tyle bólu ile by zdołał, byle tylko pozbyć się tego okropnego poczucia winy. To wszystko stało się przez niego. Pozwolił na to. Nie zapobiegł temu. Nie ocalił go. Nie przyszedł w porę...
- Dlaczego on nadal krwawi?! Zróbcie coś albo wszystkie z was każe obić! - krzyknął nagle.
Wszyscy w pomieszczeniu, zaczęli uwijać się jeszcze szybciej, lecz nic to nie dawało.
- Czemu się nie budzi?! Co się dzieje...?! - złapał jedną z najbliżej stojących kobiet za rękę i spojrzał na nią intensywnie - Musisz mu pomóc!
- Panie... On stracił wiele krwi. Tylko medyk tu może pomóc - powiedziała powoli, patrząc na Luana ze strachem w oczach.
Jasnowłosy schował twarz w dłoniach i pokręcił głową.
- On nie może umrzeć... Nie może! Rozumiecie?! - rozejrzał się po komnacie - Ozłocę was wszystkich, ale on nie może umrzeć...! Nie może... - czołem przylgnął do ramienia niewolnika a rękę splótł z jego dłonią - Nie możesz rozumiesz... Nie możesz mnie zostawić... Zabraniam ci! Ot, słyszysz mnie...?! - krzyknął żarliwie, zaciskając dłoń mocniej. Liczył na jakąkolwiek reakcję. Najdrobniejszy ruch z jego strony jednak... Nie stało się nic. Jedynym co wskazywało na to, że dusza nie opóściła jeszcze ciała jego pięknego chłopca, był krótki, urwany, bardzo słaby oddech.
Chwilę później otworzyły się drzwi. Wszedł przez nie mężczyzna w wieku naprawdę sędziwym. Rozejrzał się i od razu dostrzegł tego, kto wymagał jego pomocy.
- Wyjdźcie wszyscy - rozkazał a pomieszczenie zupełnie opustoszało. Pozostał w nim jedynie Luan, który ani myślał by się stąd ruszyć. Uniósł głowę, patrząc na mężczyznę zapłakany.
- Panie, pomóż mu... Ocal!
- Zrobię co mogę - mężczyzna wraz z dwoma swoimi pomocnikami, nachylił się nad niewolnikiem - Musisz wyjść chłopcze. Potrzebuję miejsca...
Luan chciał prosić, by pozwolono mu zostać. Pojął jednak, że to przecież nie on się tutaj liczy. Chodziło o Ota a dla niego mógł i chciał zrobić wszystko. Wstał więc na chwiejnych nogach i ruszył w stronę drzwi. Usiadł zaraz za nimi, zsuwając się po ścianie i chowając twarz w dłoniach.
To była jego wina.
To on do tego doprowadził.
Nie przybył na czas.
Nie pomógł.
Nie ocalił go.
Był nikim...
________________________
Przepraszam, że tyle czekaliście, ale byłem na wyjeździe, totalnie bez zasięgu a pisałam niczym Rowling w pociągu.
Teraz mogę oficjalnie powiedzieć, że zbliżamy się do końca książki...
Jak wam się podobało? Czekam na komentarze ✨
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top