Catorce. Fortuna i prawda
Środa; szósty dzień napadu
Gdy Tokio poinformowała wszystkich, że policja wparowała przez magazyn do mennicy, nie było czasu na zastanawianie się. Musieliśmy uciekać i modlić się, żeby to się udało. Wydrukowaliśmy zaledwie niecałą połowę tego, co zamierzaliśmy, czyli miliard euro z dwóch miliardów i czterystu milionów. Nie było jednak też czasu na pastwienie się nad tym. Doszłam do sejfu numer trzy, zabrałam zza drzwi Ariadnę na wózku (ledwo mi się to udało, ale mniejsza z tym) i ustawiłam ją przy workach z piaskiem oraz Browningu. Z pomocą taśmy, którą wcześniej zabrałam, przykleiłam do zakładniczki atrapę karabinu, a na głowę założyłam jej maskę oraz kaptur. Wtedy zaskoczył mnie dowódca.
— Mógłbym wiedzieć co to ma być? — zapytał.
— Kara Ariadny — odpowiedziałam, odrzucając taśmę na podłogę. — Ale tę część wymyśliłam jak byłam w biurach. Kiedy pelikany tu dotrą i rozpętają strzelaninę, rzucą bombę dymną. Przy okazji pomyślą, że Ariadna to ktoś z nas i ją zabiją. Nie wiem czy to wypali na sto procent, ale może się udać.
— A myślałem, że ja jestem szurnięty...
— Witaj w klubie.
Po tej krótkiej wymianie zdań udaliśmy się do sejfu, ponieważ właśnie w nim znajdował się tunel, którym mieliśmy uciec. Na miejscu przebywali Helsi wraz z Nairobi.
— Wszyscy uciekli? — spytał szef.
— Tak, zostaliśmy tylko my — odparła czarnowłosa.
— W takim razie lećcie — zarządził Berlin.
— CO?! — wydarłam się jednocześnie z Nai.
— Policja jest coraz bliżej i ktoś musi ją powstrzymać. Dlatego ja to zrobię — oświadczył.
— Chyba cię powaliło! — odezwałam się.
— Żartujesz?! Nikogo nie zostawimy! — stwierdziła Nairobi.
— Masz z nami iść i koniec! — kontynuowałam.
— Zapomniałaś? Leon ginie, a Matylda ucieka — powiedział.
— Nie tym razem. Słyszałeś inną historię? O mężczyźnie i dziewczynce, ojcu i córce, którzy przeszli przez piekło, ale uciekli razem? Może nie, ale to nie znaczy, że masz tu zostać. Idziesz z nami — uparłam się.
— Jak nie pójdziesz, to my tu też zostaniemy — oznajmiła Nairobi. — Andrés, proszę.
Najwyraźniej ostatnie dwa słowa podziałały, bo Berlin jednak postanowił, że ucieknie z nami. Po przejściu przez tunel, wysadzeniu go, zmianie ciuchów na takie, które pozwalały wtopić się w tłum, opuściliśmy hangar. Jechałam wraz z Helsim i Profesorem w ciężarówce, która na tyłach miała nasze kochane pieniążki. W ten sposób całą bandą (dobra, niecałą, bo straciliśmy Oslo) uciekliśmy i opuściliśmy Hiszpanię odpływając statkiem.
Gdy tak płynęliśmy, Profesor rozdał całej ekipie koperty z lokalizacjami, gdzie mieli zamieszkać. Podał też numery telefonu do siebie, w razie potrzeby skomunikowania się. Niedługo po tym zdarzeniu, przypomniało mi się, że miałam pogadać z szefem na temat tego, że jest moim wujkiem. Zastałam go w kajucie, znów rysował. Zapukałam cicho, po czym spytałam:
— Możemy porozmawiać?
On odwrócił się w moją stronę i odpowiedział:
— Znowu? Lubisz ze mną rozmowy, co? Chodź, siadaj.
Kiwnęłam lekko głową, po czym usiadłam obok niego i odparłam:
— Rodrigo.
— Kto? — spytał, przerywając swoje zajęcie.
— Rodrigo de Fonollosa i Diego Hernãndez wzięli w 2003 roku ślub. Potem adoptowali małą dziewczynkę.
— Skąd znasz Rodrigo? — dopytał.
— To mój ojciec, a twój kuzyn — wyjaśniłam.
— Czyli, chcesz powiedzieć, że...
— Że jesteś moim wujkiem? Tak, zgadza się.
— Masz jakieś dowody?
— Jak miałam dwa latka, nauczyłeś mnie piosenki. To było wtedy, kiedy moi ojcowie napadali na bank w Sevilli, a ty miałeś się mną zająć. Nuciłeś piosenkę, której się nauczyłam.
— Fakt, opiekowałem się kiedyś dzieckiem. I nuciłem piosenkę. Zanuć ją, może wtedy rozjaśnisz mi o co chodzi.
— Guantanamera. No me pongan en lo oscuro. A morir como un traidor. Yo soy bueno y como bueno. Moriré de cara al sol. Yo soy bueno y como bueno. Moriré de cara al sol. Guantanemera... — zanuciłam.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, póki Berlin nie zapytał z niedowierzaniem:
— Cruz? Dobrze pamiętam?
Pokiwałam twierdząco głową. Szef odłożył ołówek, po czym spojrzał mi prosto w oczy i powiedział:
— Nie do końca jestem twoim wujkiem.
— Jak to? Przecież... ojcowie zawsze mówili o tobie jako "Wujek Andrés"... — odparłam.
— Jesteś adoptowana, prawda? — spytał.
— Prawda... — odpowiedziałam.
— A pamiętasz, jak mówiłem kiedyś, że miałem pięć żon? Podczas drugiego z moich małżeństw... kiedy rozstałem się z Aną, jak się dowiedziałem, że zaszła w ciążę... po dziewięciu miesiącach do mnie przyjechała i oddała mi dziecko, czyli ciebie. Wiedziałem, że mój kuzyn i jego partner chcą adoptować dziewczynkę, więc cię im oddałem. Reszty chyba sama się domyślasz — wyjaśnił.
Wtedy zrozumiałam moje podobieństwo do Berlina. Z charakteru i nieco z wyglądu. W sumie mogę to też mieć po dziadkach (których nie znam), ale logika by też była taka, że w takim razie Berlin też ma coś po swoich dziadkach, a moich pradziadkach... nieważne. Ale heca... na początku był dla mnie obcym, potem przyjacielem... następnie okazał się moim wujkiem... a teraz dowiedziałam się, że tak naprawdę jest moim tatą. Niezła historia.
— Czemu matka mnie zostawiła? — zapytałam.
— Jak to ujęła, w "zemście za to, że ją porzuciłem" — odpowiedział. — Zrozumiem, jeśli będziesz miała mi za złe, że ja też cię oddałem.
— Nie mam — powiedziałam.
— Poważnie? — zapytał z niedowierzaniem.
— Tak. Nawet rodzicielce nie mam za złe. Gdyby mnie nie zostawiła u ciebie, to ty byś mnie nie oddał moim ojcom, a w sumie to wujkom i gdyby nie to, to bym nie została złodziejką, i bym tu teraz z tobą nie siedziała. Przeznaczenie, sam rozumiesz.
— Ależ oczywiście.
Po tych słowach, przytuliliśmy się.
— Bez... kitu... — usłyszeliśmy Tokio zza drzwi.
— Czy ktoś cię uczył szanować prywatność innych? — zapytał Berlin.
— Em... nie — odpowiedziała krótkowłosa.
— Wiedziałem, po prostu wiedziałem! — dobiegł nas głos Denvera.
— Niczego nie wiedziałeś, nawet niczego nie podejrzewałeś — stwierdziła Tokio.
— Oj dobra... lećmy ogłosić wesołą lub niewesołą nowinę! — oznajmił Loczek, po czym wraz z moją "bliźniaczką" odeszli.
Wraz z tatą zaczęliśmy się śmiać. Kiedy się uspokoiliśmy, on oznajmił:
— Porozmawiam z Profesorem, czy jest taka możliwość, abym zabrał cię ze sobą. Nadrobilibyśmy stracony czas.
— Okej — odpowiedziałam. — A czy... mogę nazywać już Nairobi mamą, czy tak nie za bardzo? — dopytałam.
— O, em... teoretycznie możesz, ale praktycznie...
— Spokojnie, żartowałam. Chciałam tylko dowiedzieć się, czy wyznałeś jej miłość.
— Jesteś bardziej uparta niż myślałem.
— To po tobie? Czy po rodzicielce?
— Bardziej uważam, że po twojej babci... tak, zdecydowanie po niej. Mogłaś wiele razy jej mówić "Na czerwonym się nie jedzie", a ona i tak by pojechała.
Znów wybuchnęliśmy śmiechem.
Jakiś czas później siedziałam na podłodze obok uchylonych drzwi do kajuty, w której rozmawiali Berlin i Profesor. Nie była to zbyt spokojna dyskusja.
— Jaki masz problem z tym, żeby pojechała ze mną?! — zapytał tata.
— To zbyt ryzykowne! Ze mną będzie bezpieczniejsza — stwierdził Profesor.
— Skąd niby masz taką gwarancję?! Nie zabierzesz mi córki, Sergio.
— Chciałbym ci przypomnieć, Andrés, że sam ją oddałeś do swojego kuzyna. Sam się jej wyrzekłeś.
— Stąpasz po bardzo cienkim lodzie, bracie.
— Zrozum, że chcę dla niej dobrze.
— Też tego chcę.
— W takim razie pozwól, że się nią zaopiekuję.
— Ech... nie wiesz jak to jest, gdy dowiadujesz się, że osoba, która wydawała ci się obca, nagle okazuje się kimś z tobą spokrewnionym. Nie rozumiesz, że chciałbym z nią nadrobić stracony czas?
— Rozumiem to, lecz tak będzie lepiej.
Berlin nie odpowiedział. "Czyli postanowione..." pomyślałam smutno. "Ledwo co odzyskałam biologicznego ojca, a już go tracę".
Nadeszła pora pożegnania. Po pożegnaniu się z Helsim i Nairobi (którzy mieli towarzyszyć Berlinowi w Argentynie), musiałam pożegnać się z tatą. Przytulając go, przez łzy powiedziałam:
— Będę za tobą tęsknić.
— Ja za tobą też, mała — odpowiedział.
Chwilę potem zszedł na ląd. To był ostatni raz gdy go widziałam.
Praktycznie wszyscy zostali odwiezieni do swoich nowych miejsc zamieszkania. Tylko Profesor i ja zostaliśmy do odstawienia. Weszłam do kajuty, w której rozmawiałam wcześniej z tatą i usiadłam przy stoliku. Moją uwagę zwrócił notes na nim leżący. Spojrzałam na przedmiot. Zobaczyłam niedokończony rysunek. Przedstawiał gołębia. Wzięłam go (notes) i przycisnęłam do klatki piersiowej tak mocno, jakbym się bała, że zaginie. Wtedy zaskoczył mnie Sergio.
— Mogę wejść? — zapytał nieśmiało.
Nie odezwałam się. Mężczyzna wszedł do pomieszczenia.
— Em... zabrałem z Toledo twój plecak — powiedział, a następnie zauważyłam, że położył wspomnianą rzecz na krześle obok mnie. — Są w nim twoje rzeczy. Jakbyś... czegoś potrzebowała, będę niedaleko — dodał i wyszedł.
Wzięłam plecak i go otworzyłam. W środku były moje ubrania, które miałam też w Toledo. Nie zajmowały dużo miejsca. Włożyłam do plecaka notes, po czym zapięłam go (plecak) z powrotem. Potem spędziłam całą drogę w ciszy, patrząc się na ścianę. Nie mówiłam. Nie płakałam. Nie ruszałam się. Jedynie oddychałam.
Dotarliśmy na pewną wyspę niedaleko Tajlandii. Tam też mieliśmy mieszkać. Domek, który miał być moim nowym miejscem zamieszkania nie był duży. Niedługo po tym, jak znalazłam dla siebie pokój i zaczęłam się rozpakowywać, z kieszeni mojego płaszcza na łóżko wypadł dyktafon. Przerwałam rozpakowywanie moich rzeczy, usiadłam na łóżku i wzięłam sprzęt. Po uruchomieniu go, wybrałam nagranie numer trzy.
— Una mattina mi sono alzato — zaczął śpiewać Profesor. — Bella ciao, bella ciao. Una mattina, mi sono alzato. E ho trovato l'invasor.
— O partigiano, portami via — do śpiewania dołączył Berlin. — O bella ciao, bella ciao, bella ciao, ciao, ciao. O partigiano, portami via. Ché mi sento di morir.
Noc przed napadem nie mogłam spać. Kiedy się obudziłam, chciało mi się pić. Więc zeszłam na dół. Tam zastałam Tokio podsłuchującą Berlina i Profesora. Dołączyłam do niej i korzystając z tego, że miałam przy sobie dyktafon, który zawsze zabierałam na nocne eskapady, nagrałam śpiewających braci. Przytuliłam mocno sprzęt, po czym położyłam się i skuliłam. Leżałam tak, słuchając nagrania, a do tego płacząc.
~💶~
Witam wszystkich w tym rozklejającym rozdziale. Ostatnim rozdziale.
Ale historii związanej z mennicą. Nie archiwizujcie jeszcze tej książki. Powiem tak: plan jest taki, żeby następny rozdział był przerywnikiem. Postaram się, aby to była typowa sielanka. Potem zacznę przedstawiać Wam wydarzenia związane z historią napadu na bank.
Tradycyjnie - dawajcie znać, czy rozdzialik Wam się podobał i czy pojawiły się jakieś błędy.
Ja się z Wami żegnam, życzę miłego dzionka i do zobaczenia!
BONUS
Narrator trzecioosobowy
— Pułkowniku! — krzyknął Gomez. — Właśnie znalazłem interesujące informacje na temat Cruz Hernãndez!
— Jakie informacje? — spytał pułkownik Prieto.
— Papiery adopcyjne Cruz były sfałszowane. Tak naprawdę jest wciąż córką kogoś innego.
— Jak to?!
— Zbadaliśmy też jej DNA na podstawie rzeczy z mennicy. Wszystko wskazuje na to, że jest córką Fonollosy.
— O żeż w...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top