Rozdział 74 Ochronię Cię!
Za kilka minut powinniśmy być wolni. Słońce zbudziło się ze snu, dając nadzieję. Zrezygnowałam z samotnej ucieczki, a czy rzezimieszki dotrzymają obietnicy, skoro Jay miał plan zapasowy? Hm, a co jeśli to wcale nie był plan zapasowy? Główny?
Dwóch młodych meksykanów oraz jeden w średnim wieku weszli uzbrojeni do pomieszczenia, w którym przebywaliśmy. Jeden z nich dzierżył w dłoniach maczetę. Drugi w rozpiętej bordowej koszuli nosił przy sobie dwa glocki schowane w taktycznych, skórzanych kaburach na szelkach. U trzeciego natomiast dostrzegłam nóż myśliwski przypięty do paska. Podeszli bliżej. Nieznajomy w czarnym T-shircie kopnął z pogardą Jay'a w nogę sprawdzając, czy jeszcze żyje. Nie długo była czekać, aby komandos stosownie mu się odszczekał. Najbardziej zaś elegancki z ich trójki, kucnął przy mnie. Chwycił za podbródek, nakierowując tym samym mój wzrok na jego osobę. Drugą dłonią przejechał leniwie po długich włosach, przerzucając je mimowolnie na przód.
-Chica* - przekręcił moją głowę w stronę rannego. -Patrz - zaśmiał się szyderczo, po czym skinął do znajomego z bronią białą.
Bandzior podbiegł do wojskowego, biorąc przy tym duży zamach nogą. Dość ciężkie obuwie momentalnie poczuło bliższą więź z twarzą ukochanego, obalając go tym sposobem na ziemie. Gdy się przewrócił, nieznajomy zadał mu jeszcze kilka mocnych kopnięć, które przyjął na brzuch oraz klatkę piersiową. Obawiałam się w tamtym momencie o połamane wcześniej żebra. Oby tylko nie przebiły płuc. Kiedy zaczął pluć krwią, kazali zaprzestać. Na razie.
-Gdyby go tak zabić? - mruknął pod nosem sam do siebie.
-Co da ci jego śmierć? - spytałam, odtrącając jego dłoń od mojej twarzy.
-Ma znak najemnika. My nie lubimy najemników - pokręcił głową na boki. -On do piachu, chica do nas - uśmiechnął się złowieszczo.
-A co ci po martwej chice? - zmarszczył czoło. -Odbierzesz mu życie, ja odbiorę sobie - dodałam opanowanym głosem.
-Głupia? Czy tak odważna? - ponownie skinął do mężczyzny obok.
Oprawca nachylił się nad Jay'em. Rozciął ostrzem bluzę, po czym powolnymi ruchami zaczął nacinać jego skórę.
-To i to! - odrzekłam, donośniejszym głosem.
W oczach Latynosa dostrzegłam nagłą złość. Z nerwami wstał, zgarnął ze stołu pod ścianą butelkę tequili, którą wcześniej tam odłożyli. Stanął nad poobijanym. Odkręcił butelkę, rzucając korek pod moje nogi, po czym z impetem wylał całą zawartość szklanego naczynia, na świeże rany komandosa. Grymas bólu natychmiast pojawił się na jego twarzy. Zamknięte oczy oraz mocno zaciśnięte usta. Wszystko, by nie wydać z siebie najmniejszego dźwięku i nie dać satysfakcji przeciwnikom w jakże nierównej walce. Kiedy złoty trunek przestał lecieć, rozbił gniewnie flakon o ziemie tuż nieopodal jego głowy. Drobinki rozprysnęły się po całym pomieszczeniu, raniąc mnie przy w dłonie, którymi osłoniłam twarz.
Nagle spojrzał w moją stronę. Przypomniał sobie o moim istnieniu. Nie dobrze. Agresywnym krokiem zbliżył się nieco, złapał za moje włosy, owijając je sobie wokół nadgarstka. Mocnym szarpnięciem zmusił, abym wstała. Następnie zaciągnął w stronę stołu, by kilkukrotnie uderzyć mą głową o wytarty blat, wykrzykując przy tym losowe dla mnie słowa w języku hiszpańskim. Z czasem przyozdobiłam nudny, wyblakły blat nadając mu koloru. Nos prawdopodobnie złamany. Łuk brwiowy ponownie rozbity, a sińce stroiły pozostałe nieskazitelne do tej pory części ciała.
-Perra!** - rzucił mną o ceglaną podłogę.
Nim zdążyłam się zorientować, on siedział już na mnie okrakiem, zaciskając swe nieczyste kłykcie na moim gardle. Odruchowo zaczęłam się wić, jak wąż. Złapałam za jego nadgarstki, starając się oderwać dłonie od szyi. Pech chciał, że miałam mniej siły. Musiałam szybko oraz mądrze myśleć. Jednakże, jak dociekać czegoś rozumem, gdy tchu Ci brak? Czułam, że umieram, ale to jeszcze nie czas na mnie! Otworzyłam oczy i wtedy dostrzegłam wiszące kabury. Są na wyciągnięcie mojej ręki, wystarczy, że mężczyzna gibnie się raz jeszcze do przodu i sukces. Jak mogłam o tym zapomnieć? Kiedy wyprostował plecy, nachylając się bardziej oraz niestety wzmacniając uścisk, pośpiesznie otworzyłam kaburę, złapałam za broń i bezzastanowienia oddałam strzał. Oprawca padł. Spojrzenia, pozostałych skierowały się na naszą dwójkę. Zrzuciłam postrzelonego z siebie, chwytając w międzyczasie drugiego glocka. Oddałam kolejne strzały w stronę napastników. Musiałabym szybsza, szczególnie że zaczęli łapać się za swoje kabury. Tego na ziemi również dobiłam, tak dla pewności. Rozejrzałam się po pomieszczeniu nerwowo, wysłuchując zbliżających się potencjalnych kroków do budynku. Bałam się, że strzały mogły kogoś zaalarmować, ale chyba tak się nie stało. Wsadziłam jedną broń za pasek na plecach, aby mieć wolną rękę do podtrzymania nią Jay'a.
-Babe*** Musisz mi teraz pomóc - nachyliłam się, przełożyłam rękę pod ramieniem mężczyzny, dłoń oparłam o prawy bok, zważając na połamane żebra i całą swoją siłą, a nawet tą, której nie posiadam, dźwignęłam go do góry.
Komandos zachwiał się, wstając, przez co na chwilę straciłam kontrolę, ale zaparłam się mocniej nogami i jakoś utrzymałam naszą dwójkę. Pochylił się nieco, przekładając większość ciężaru na moją osobę. Kuśtykając, popędziliśmy ile sił ku drzwiom. Po przekroczeniu progu okazało się, że moje przypuszczenia odnoście osobnego budynku, a nie podziemi domu okazały się trafne. Ponieważ aktualnie znajdowaliśmy się na patio rezydencji. Przemykaliśmy niezauważalnie, mam nadzieję, zatrzymując się co jakiś czas za kolumnami przyozdobionymi zwisającymi z nich roślinami, by wypatrzeć ewentualnych wrogów kręcących przy turkusowym basenie znajdującym się pośrodku perystylu.
-Mówiłam, że cię ochronię - wyszeptałam.
-Chwilowo jestem ci kulą u nogi - z trudem zripostował smętnym głosem, krztusząc się oraz wypluwając z ust krew.
-Brama! - spojrzałam przed siebie.
Niestety tak, jak podejrzewałam - zamknięta. Furtka również. Rozejrzałam się dookoła. Nic. Gdy mieliśmy zawracać, wyskoczył na nas zza drzew Latynos z bandaną na twarzy. Przyznam, że lekko się przestraszyłam. Nieopatrznie wycelowałam glocka w jego kierunku.
-Strzelać nie! - wykrzykiwał łamanym angielskim, wymachując rękoma przed moją twarzą. -Ja pomóc - zdjął maskę, pozwalając rozpoznać w sobie, tego samego człowieka, który zaledwie kilka godzin temu starał się nieudolnie ratować moje życie.
Nerwowo rozejrzał się po otoczeniu i kiedy miał pewność, że nikt go nie obserwuje, wypuścił nas z rezydencji. Wrota bólu zatrzasnęły się za nami, lecz przed nami rozpościerał się las i wąska polna drużka, mająca chyba odgrywać rolę tamtejszej jezdni. Szliśmy bardziej drzewami, ale wystarczająco blisko drogi, by widzieć przejeżdżające nieopodal pojazdy. Z każdym kolejnym przebytym kilometrem Jay tracił siły. Zdarzało się, że parę razy prawie stracił przytomność. Uszkodzona noga zaczęłam mocniej krwawić z powodu wysiłku, jaki od niej wymagano. Natomiast połamane żebra i pocięty tors ograniczyły swobodę ruchy. Nawet mój dotyk choć pomocny, zadał jeszcze większe katusze.
Parę metrów przed nami na horyzoncie zaczęły pojawiać się obrysy budynków. Czyżbyśmy dotarli do jakiejś cywilizacji? Może. Jednak nie wiem, czy to dobrze. Zakrwawiona dziewczyna z bronią w ręku oraz skatowanym, ledwie żyjącym mężczyznom na barkach przechadza się środkiem miasta. Nadaję się do gazet. Za dużo uwagi na siebie zwracamy, a nie wiadomo kto jeszcze jest skorumpowany dla lokalnego kartelu. Podejrzewam, że większość mieszkańców na czele ze służbami porządkowymi, a z nimi to w szczególności.
Gdy przede mną pojawił się malutki budynek, który po wstępnych oględzinach okazał się pustym, niezwłocznie ukryliśmy się w jego środku. Delikatnie położyłam Jay'a na podłodze w salonie i bez zastanowienia pobiegłam na łazienki na górze w poszukiwaniu apteczki. Kiedy wróciłam na dół w drzwiach wejściowych, zastałam kobietę z mężczyzną i dzieckiem przypatrujących się rannemu. Nauczona przestrogi wycelowałam do nich. Młody krzyknął, chowając się za matką, a stary odważył sięgnąć po spluwę z górnej szuflady, małej drewnianej szafki stojącej w przedsionki. To ładna mi szafka na buty z komnatą tajemnic. W pewnym momencie nieznajoma zainterweniowała. Szepnęła coś na ucho chłopcu, po czym popchnęła go delikatnie w moim kierunku, a mężowi rozkazała opuścić broń.
-Bandidos?!***** - zawołała kobieta, machając dłońmi do chłopca i zachęcając, by podszedł bliżej.
-No* bandidos - zaprzeczyłam, kiwając pośpiesznie głową na boki. Kobieta widocznie odetchnęła z ulgą.
Opuściłam dziewiątkę, kiedy młodzieniec zatrzymał się naprzeciw mnie. Kucnęła, by być na wysokości jego twarzy.
-Uciekliście im? - spytał chłopak w języku angielskim. Przytaknęłam. -Oni was skrzywdzili? - wskazał palcem na moją twarz, a następnie na Jay'a. Ponownie przytaknęłam. -Byliście w tej willi za lasem? - otworzył szeroko oczy, kiedy znów wyraziłam aprobatę.
Dzieciak odwrócił się do rodziców, prawdopodobnie tłumacząc im naszą rozmowę na ich język. Co prawda uczyłam się hiszpańskiego, potrafię w miarę płynnie porozumiewać się w nim. Jednak Ci tutaj, podobnie jak oponenci w rezydencji rozmawiają mieszanym hiszpańskim. Niewykluczone, że wplatają słowa z jakiegoś narzecza, a nawet kilku, o których ja pojęcia nie mam.
Kobieta po krótkiej wymianie zdań z synem wystartowała jak z procy. Nie wiedziałam, co się dzieje i skąd ten zamęt. Kiedy pobiegła do kuchni, przeraziłam się, że postanowiła powiadomić o naszej obecności. Jednak wręcz przeciwnie. Pomyliłam się. Złapała za jakieś zioła i popędziła do konadosa. Dołączyłam do niej, klękając obok niego. Młody Diego, jak się później dowiedziałam, usiadł na ziemi przy nas tłumacząc mi słowa jego matki i odwrotnie. Nie wiem skąd zna angielski, ale bardzo pomógł w tamtej sytuacji. Ojciec dziecka wartował na straży przy oknach, ówcześniej dokładnie je zasłaniając.
-Jest w złym stanie - rzekła pod nosem, zasklepiając oraz dezynfekując otwarte rany jakąś zieloną, ziołową papką. -W bardzo złym - spojrzała na mnie przepełnionym smutkiem wzrokiem.
-Jak uciekliście? Stamtąd nikt nie wychodzi żywy - dopytywali, lecz ja milczałam, ocierając co jakiś czas cieknącą z nosa krew.
-Potrzebujecie lekarza - podała mi słoiczek ze śmierdzącym cosiem. -Oboje - dodała.
-Ale musicie być ostrożni tam biorą w łapę - wtrącił swą wypowiedź mężczyzna, przerywając na chwile obserwacje. - Dlaczego skupili się na nim? - podszedł do nas. -Dlaczego masz wyryte jego imię? I dlaczego ukrywasz prawdę? Nie jesteście zwykłymi gringo, gdyby tak było, byłabyś w podobnym stanie do niego, a nawet gorszym - spojrzał na mnie z pogardą, po czym wrócił do stróżówania.
-Chcesz prawdy? - odwrócił się zaciekawiony. -Daj mi skorzystać z telefonu - uniósł brew. -Pokaże ci prawdę - dodałam, na co mężczyzna niechętnie rzucił mi swoją komórkę.
Ps. Szczerze nie mam pojęcia, jak to się udało i jak odbezpieczyłam ten cholerny pistolet na ślepo w tamtym momencie. Ale później podczas naszej przechadzki dostrzegłam pewien spójny element z czymś, o czym ktoś kiedyś coś mi napomniał. Zgadnijcie, w czyjej rezydencji przyjemność mieliśmy gościć? Ja wiem, a Wy? ;)
*Chica - Dziewczyna (tłum. z hiszpańskiego)
**Perra - Suka (tłum. z hiszpańskiego)
***Babe - Kochanie (tłum. z angielskiego)
*****Bandidos - Bandyci (tłum. z hiszpańskiego)
******No - Nie (tłum. z hiszpańskiego)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top