P. II / WEZWANIE
Gdy Ethan odprowadzał Hope do hotelu, w którym zatrzymała się Freya, powoli zaczynało już świtać. Zdawać by się mogło, że żadne z nich nie chce się z drugim rozstawać, gdy szli okrężną drogą, rozmawiając i śmiejąc się do rozpuku. I w którymś momencie Hope nawet żałowała, że nie dane jej było poznać Ethana wcześniej. Że może zgodnie z inną wersją wydarzeń, gdzieś w równoległym wszechświecie, znajdowali się oni, tyle, że ona została w Mystic Falls i ta relacja miała sens. Że to nie był jednonocny wyskok, którego potrzebowała żeby oczyścić głowę i przez chwilę poczuć się jak zwyczajna nastolatka.
Freya stała na reprezentacyjnych schodach prowadzących do wejściowych drzwi do kamienicy, która obecnie służyła za hotel. Kobieta miała założone ręce i patrzyła na bratanicę, jakby ta była najbardziej nieodpowiedzialną istotą we wszechświecie. Cóż, dalekie to od prawdy nie było, w końcu martwiła się o nią przez calutką noc, gdy Hope nie raczyła nawet dać sygnału, że żyje. A późniejsze tłumaczenie się dziewczyny, że tak jakoś w natłoku zdarzeń jej się wydawało nie było ulubionym stwierdzeniem Freyi.
Ethan, widząc złowrogi wzrok opiekunki, wciąż trzymając Hope za rękę, jedynie pocałował ją w policzek na do widzenia, żartobliwie się odgrażając, że jeśli dziewczyna przyjedzie do miasta i się z nim nie spotka to uzna to za potwarz. Na co Mikaelson odparła, że przecież nigdy by nie śmiała.
- Lepiej zadbaj o tę kurtkę, bo odbiorę ją przy następnym spotkaniu - oznajmił wreszcie chłopak, szeroko się uśmiechając i wkładając dłonie do kieszeni spodni i kręcąc przecząco głową, gdy Hope zaczęła natychmiast ściągać z siebie jego odzienie.
Po czym przez chwilę, stojąc na schodach, odprowadzała Ethana wzrokiem, z delikatnym ukłuciem w sercu. To nie tak, że pozbierała się po Landonie. Że już Feniksa nie kochała, bo kochała go całym sercem. Tyle, że spędziła ładnych kilka tygodni patrząc na Landona i Josie będących razem, nie mówiąc zupełnie niczego, chociaż niszczyło ją to wewnętrznie. I czuła tę zwyczajną potrzebę bycia nawet nie tyle, co kochaną, co przez chwilę bycia jedyną. Czuła dokładnie to samo, co czuła każda nastolatka. Chęć rozmowy, powygłupiania się, przez chwilę nie chciała nieść całego świata na swoich barkach. I dzięki Ethanowi dostała taką całą jedną noc. I to wystarczyło żeby uporządkowała sobie wszystko w głowie i była pewna swoich zamiarów, które wcześniej stały pod znakiem zapytania.
- Masz solidne kłopoty młoda damo - oznajmiła Freya cicho, gdy Ethan zniknął za zakrętem i opatuliła Hope trzymanym w dłoniach kocem.
- Możliwe, ale zdecydowanie było warto - odparła Mikaelsonówna i uśmiechnęła się szeroko.
Freya nawet gdyby chciała to nie mogłaby być na bratanicę zła. Nie, gdy widziała ją tak szczerze radosną chyba pierwszy raz od śmierci jej rodziców. Jasne, czarownica zdawała sobie sprawę z tego, że nie każdy dzień był dla Hope męczarnią i katorgą, ale wiedziała, jak bardzo na sercu siedzi jej brak najbliższej rodziny i jak wiele musiała poświęcać żeby ratować świat co krok. Do tego wszystkie klątwy i nieprzychylne moce, które Hope złapała w swoim życiu? A wreszcie poświęcenie się w wieku nastoletnim żeby uratować przyjaciół? Było tego zdecydowanie za dużo jak na nastolatkę.
- Byłam na festynie - oznajmiła Freya, sadzając nie aż tak zmarzniętą dziewczynę przy stole w kuchni i zaparzając jej herbatę. - Wyglądałaś jakbyś dobrze się bawiła. Aż mi to przypomniało, jak tańczyłaś wtedy z tamtym chłopcem. Wtedy, gdy Twój ojciec jeszcze żył. Jaki Klaus był szczęśliwy, że mogłaś doświadczyć od życia czegoś tak błahego. Że on mógł to zobaczyć - dodała, uśmiechając się lekko, acz z pewną dozą smutku.
- Początkowo nie było tak cukierkowo - przyznała dziewczyna, bawiąc się kubkiem w dłoniach. - Gdyby nie Ethan to pewnie w ogóle by nie było nawet okay. Ale na szczęście się pojawił. Ale skoro tam byłaś, mogłaś dać mi znak!
- Wyglądałaś na zbyt szczęśliwą żeby Ci to przerywać - zauważyła Freya. - Dzisiaj prześpij się tutaj, bo to wcale nie tak, że mieszkasz tutaj od dłuższego czasu i już przerobiłaś jeden z pokoi na swój, ale czułabym się pewniej, gdybyś wróciła do Salvatore'ów od jutra. Wiesz, teraz gdy wszyscy Cię pamiętają, a ja będę wracać do Nowego Orleanu, nie chciałabym żebyś została sama.
- Kiedy dokładnie wyjeżdżasz? - spytała jedynie Hope.
- Jutro rano. Znaczy w sumie to dzisiaj rano. To miałoby więcej sensu, gdybyś wróciła o normalnej porze. Czyżbyś chciała uciec na parę dni od szkoły i pojechać ze mną na małe wakacje do swojego domu? - odpowiedziała pytaniem na pytanie czarownica, zakładając ręce na piersiach i uśmiechając się tak szeroko, że aż zrobiły jej się te delikatne dołeczki w policzkach.
- Jeśli byłoby to możliwe to chyba tak - przyznała nastolatka, ciesząc się, że ciotka nie spytała jej, na jak długo chciałaby jechać. - Muszę uporządkować sobie w głowie parę rzeczy i mam wrażenie, że tutaj mi się to nie uda.
- Z rana zadzwonię do Saltzmana - obiecała Freya i uśmiechnęła się lekko do bratanicy, życząc jej dobranoc i znikając w jednym z pokoi.
Hope odwzajemniła uśmiech, ale siedząc na parapecie w pracowniczej kuchni, owinięta kocem i z zimną już herbatą w dłoniach, nie potrafiła stwierdzić, czego sama chciała. Brakowało jej jedynie deszczu spływającego po szybach żeby dopasować się do smutku, który odczuwała, ale jak na przekór, w Mystic Falls wstawało słońce i nawet chmurka nie zapowiadała złej pogody. Plus z tego taki, że chociaż promienie ciepła zdawały się być jakieś takie przyjemne, ciepłe i uspokajające.
Jakaś część Hope z pewnością chciała cofnąć czas. Chciała w ogóle się nie poświęcać i wierzyć, że pewnie znaleźliby jakiś inny sposób na pokonanie Malivore'a. Zwłaszcza, że to, co zrobiła i tak było jedynie chwilowym rozwiązaniem. Jasne, jeśli zostałaby wewnątrz potwora wystarczająco długo to pewnie wszyscy jej przyjaciele i rodzina zdążyliby poumierać ze starości. Ba, może nawet ich dzieci i wnuki. Ale ona tak nie potrafiła. Wnętrze Malivore'a było przerażającą pustką, w której nigdy nie było pewności, czy przeżyje się kolejny dzień. Zwłaszcza, że trudno było w ogóle określić, ile czasu minęło. Jednocześnie odczuwało się cholerne zmęczenie i nie potrafiło zasnąć. Jednocześnie chciało się wierzyć, że można dotrzeć na kres pustki i wiedziało się, że jest to absolutnie niemożliwe. Dualizm Malivore'a męczył Hope chyba najbardziej ze wszystkich jego cech. Chciała wierzyć, że poświęcając się kupiła najbliższym chociaż kilka miesięcy spokoju. Ale nie potrafiła dłużej wytrzymać w tej nicości. Nie mogła jednak przestać myśleć, co by było gdyby wtedy pozwoliła Malivore'owi powstać. Gdyby go nie powstrzymała. Wiedziała, że to samolubne myślenie, ale chciała sobie pozwolić chociaż na tyle, skoro było to tak dalekie od rzeczywistości.
Jakaś część Hope chciała zostać w Mystic Falls. Jasne, zdawała sobie sprawę z tego, że nie będzie cukierkowo. Że ludzie nie wybaczą jej od razu, że pojawi się masa pytań. Że pewnie zaburzy rytm, do którego zdążyli się przyzwyczaić. Ta właśnie część dziewczyny marzyła o tym żeby ponownie przekroczyć próg szkoły Salvatore'ów, odnaleźć Landona i naprawić wszystko, co było między nimi nie tak. A Josie odesłać gdzieś do Europy, tam gdzie znajdowała się Penelope. Trybryda wiedziała jednak, że nie mogłaby zrobić tego przyjaciołom. Widziała, jak bliscy stali się sobie Josie i Landon i nie chciała wbijać się między nimi klinem, żeby nie niszczyć ich szczęścia, nawet kosztem własnego. Może Lizzy miała rację co do tego syndromu męczennika przez duże "M".
Jakaś część Hope chciała zostać w Mystic Falls, ale trzymać się od Salvatore'ów tak daleko, jak to tylko było fizycznie wykonalne. Grać dalej w idiotyczne sporty, przyjaźnić się z Mayą i może zaangażować w dość ciekawą relację z Ethanem. Jasne, okazyjnie pomagać nadprzydrodzonym w pokonywaniu potworów, które wysyłał Malivore, ale nie opierać na tym całego swojego życia. Zwłaszcza, że niby wszyscy w szkole byli potężni i dawali sobie ze wszystkim świetnie radę, ale kiedy przychodziło do prawdziwej walki to większość z nich kuliła pod sobą ogony, zostawiają Hope i paru jej przyjaciół w pierwszych szeregach. Biorąc pod uwagę, ile dzieciaków uczyło się u Salvatore'ów, gdyby każdy z nich przyłożył się do nauki i walki, daliby radę pokonać każdego potwora sami. Tylko, że poleganie na niej, że zrobi wszystko za nich, jak zwykle zresztą, było po prostu łatwiejsze. I powoli szczerze zaczynało Hope denerwować.
Nie mając więc absolutnie pojęcia, co ze sobą zrobić, Mikaelson wybrała najprostszą opcję. Ucieczkę. Nowy Orlean zawsze kojarzył się jej z domem. Z miejscem, w którym nieważne, jakie problemy na kogoś czekają, zawsze wszystko się rozwiązuje. Z miejscem, z którym związana była cała jej rodzina. Rodzina, za którą przecież tak cholernie tęskniła. Hope nie chciała nawet myśleć o tym, jak wiele oddałaby żeby móc przytulić się do matki i poprosić ją o radę, czy móc po prostu ponarzekać na problemy sercowe. Albo jak bardzo cieszyłaby się z gróźb Klausa, że użyje perswazji na Landonie i przekona go, że chłopak chce spędzić całe swoje życie w klasztorze, a przynajmniej tę jego część, dopóki Hope uzna, że już się na chłopaka nie gniewa.
Brakowało jej rodziców na co dzień, ale zdarzały się takie momenty, że byłaby w stanie poświęcić dobro całego świata byleby tylko spędzić z nimi jeden dzień. Nawet nie pełny. Może i lepiej dla wszystkich, że Hope nie znalazła na razie zaklęcia, które by jej na taką wymianę pozwalało.
W takiej sytuacji powrót do domu wydawał się najlogiczniejszym posunięciem. Hope liczyła, że uda jej się zdystansować do wszystkiego, spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy. No i przede wszystkim mogłaby porozmawiać z nowoorleańskimi czarownicami na temat możliwości pokonania Malivore'a. Nie wspominając już o tym, że da czas i przestrzeń ludziom, którzy najwidoczniej ich potrzebują.
I przez chwilę Hope miała wrażenie, że może ten pomysł zadziała. Spakowanie się zajęło jej kwadrans. Nie zamierzała nawet się z nikim żegnać, a w razie czego zarówno Ethan, jak i pozostali, mieli przecież jej numer. A nadprzyrodzeni jeszcze parę innych sposób na skontaktowanie się z nią. Nie czuła też potrzeby tłumaczenia się z podejmowanych przez siebie decyzji. Musiała spędzić trochę czasu sama i zrozumieć rzeczy, które tak bardzo leżały jej na sercu. Zrozumieć siebie.
W samolocie dziewczyna nie potrafiła przestać się uśmiechać. Całe jej serce cieszyło się, że wraca do domu, że może znalazła magiczne rozwiązanie na swoje problemy. I pierwsze dni w Nowym Orleanie też okazały się najcudowniejsze pod słońcem. Plotki o przybyciu Hope rozniosły się po mieście z niewyobrażalną prędkością. Dziewczyna nie musiała długo czekać, aż do jej drzwi zawita kilku wampirów chcących wyrwać ją na wieczorek jazzowy i potańczyć. Wielokrotnie też chodziła do czarownic, które obiecały chociaż spróbować jej pomóc z Malivorem. Nawet Ethan starał się utrzymywać kontakt i dzwonił do Hope raz na parę dni z włączonym video żeby nadrobić zaległości. I gdy chłopak wypomniał jej, że chyba nigdy nie widział jej tak szczęśliwej, nie mogła temu zaprzeczyć. Przez chwilę czuła, że odnalazła siebie.
Tyle, że minął tydzień. Później kolejny, a w końcu dni złożyły się w miesiąc. Lizzie użyła projekcji żeby się z nią skontaktować, uaktualniając jej informacje i mówiąc, że żaden nowy potwór się w Mystic Falls nie pojawił, co Hope przyjęła z zadziwiającym smutkiem. Zupełnie, jakby szukała wymówki żeby wrócić do miasteczka. Czarownice też nie czyniły żadnych postępów w stronę pokonania Malivore'a. A dni, choć pełne przyjaciół i spotkań, powoli zaczęły się dłużyć, gdy okazało się, że wszyscy musieli powoli popowracać do swoich rzeczywistości. Tak więc Hope wylądowała sama na wewnętrznym balkonie swojego domu, obserwując puste korytarze i czując się gorzej, niż przed przyjazdem do Nowego Orleanu.
Nie sądziła, że tak szybko poczuje się samotna. I że w domu, gdzie wszystko przypominało jej o rodzicach, zatęskni za nimi jeszcze bardziej. Początkowe zachłyśnięcie się miastem też zaczęło ustępować i wkroczyła zwykła codzienność z jej utartymi schematami i zniechęciła Hope do niemalże wszystkiego. Snuła się jedynie po korytarzach, czasem czytając książkę, czasem coś malując, ale nie przypominała siebie z pierwszego tygodnia pobytu.
Więc Freya uznała, że czas najwyższy zadzwonić po kawalerię.
A Kol, Davina i Rebekah odpowiedzieli na wezwanie więcej niż bezzwłocznie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top