P. I / WOLNY TANIEC
Cały ten dzień była dla Hope jedną, wielką, niewyobrażalną porażką i czuła to więcej, niż dobitnie, gdy sama siedziała na lokalnym festynie, a gdzie by się nie spojrzała, tam widziała matki z dziećmi, grupki przyjaciół czy zakochane pary. A to wszystko w otoczeniu przyjemnej, skocznej muzyki, do której aż chciało się tańczyć, w otoczeniu wszelkich dekoracji, które mieszkańcy tak pieczołowicie przygotowywali i z całym tym jedzeniem, które pachniało jakby zesłali je sami bogowie. Poczucie przynależności i wspólnoty niemal unosiło się w powietrzu. Zupełnie jakby Hope potrzebowała większego przypomnienia o tym, co właśnie traciła i najgorsze było to, że sama nie potrafiła stwierdzić, czy zrobiła to z własnej winy.
Oczywiście, że rozumiała intencje swoich przyjaciół. Oczywiście, że zdawała sobie sprawę z tego, że mogą być na nią źli, zwłaszcza teraz, skoro nagle odzyskali wspomnienia. Oczywiście, że mogła to rozegrać inaczej. Sama nie do końca wiedziała jak, ale może w którymś równoległym wszechświecie się dało. Tylko, że jedynym, co zrobiła Hope Mikaelson było zrobienie wszystkiego, co w jej mocy, by ludzie, na których jej zależało, byli bezpieczni i szczęśliwi. I te dwie rzeczy udały jej się więcej, niż dobrze. Może i Alaric Saltzman stracił przez te niefortunne wydarzenia pracę, ale mężczyzna i tak wylądował niczym kot na czterech łapach. Wciąż był nauczycielem, wciąż pomagał dzieciakom i wciąż polował na potwory.
Czy dzieciakom w szkole było bez niej źle? Oczywiście, że nie. Nie pamiętali jej nawet. Wszelkie informacje o jej życiu zniknęły, gdy postanowiła się poświęcić i wskoczyć do piekielnej otchłani, jaką był Malivore. Tak przynajmniej sądziła, absolutnie zapominając o wszystkich śladach, które pozostawiła po sobie w Nowym Orleanie. Zresztą, nawet wcześniej przecież nie za bardzo się z nimi trzymała. Oczywiście, starała się być miła i w miarę pomocna, a gdy pojawiały się potwory zawsze stawała w pierwszym rzędzie, gotowa do walki niezależnie od jej wyniku. Ale wszyscy doskonale wiedzieli, kim była. Kim był jej ojciec. Dziecku największego zła tego świata nie mogło być łatwo. Zwłaszcza osieroconemu dziecku, które potrzebowało po prostu miłości i wsparcia. No i zawsze jednak sama z siebie też odpychała ludzi. Za bardzo bała się ponownego zranienia żeby pozwolić sobie na dopuszczenie kogoś w najciemniejsze zakątki jej myśli. Z absolutną pewnością mogła stwierdzić, że nie sądziła, że ktokolwiek realnie by za nią tęsknił.
Czy Landonowi było bez niej źle? Po tym, jak przypadkiem zauważyła go z Josie, Hope nie miała żadnych wątpliwości. Jasne, złamało jej to serce na miliony kawałków, bo zawsze wierzyła, że ona i Landon to ta wielka, niepokonana miłość, o której zawsze opowiadała jej matka, a wystarczyło raptem kilka miesięcy by chłopak znalazł sobie inną. I Hope nawet nie mogła mieć do niego pretensji. Skąd Landon mógł wiedzieć, że robi coś źle, skoro nie miał bladego pojęcia, że Mikaelson w ogóle istniała? Dziewczyna byłaby skończoną hipokrytką, gdyby miała do niego o cokolwiek problem.
Dlatego starała się trzymać na uboczu. Jasne, chciała pomóc i się jakoś przydać, mogła nawet chodzić do szkoły dla zwykłych dzieciaków i udawać, że to wcale nie dlatego, że chodzenie do Salvatore'ów za bardzo łamałoby jej serce. Mogła nawet poznawać nowych ludzi i ze zdziwieniem zauważać, jak łatwo przyszłoby jej się z nimi zaprzyjaźnić, gdyby tylko sobie na to pozwoliła. Tylko, że z upływem czasu okazywało się, że już nawet nie pobyt w pobliżu przyjaciół, ale pobyt w samym Mistic Falls jest dla niej bolesny. Chociaż tyle dobrego, że Lizzy okazała się najlepszą przyjaciółką, jaką Hope mogła sobie wymarzyć i chociaż ona jedna jej nie znienawidziła. Ot, miły wyjątek od reguły.
Choć miło by było gdyby oni chociaż spróbowali zrozumieć jej podejście do całej tej sytuacji.
- Wyglądasz jakbyś niosła cały świat na swoich barkach - odezwał się chłopięcy głos, którego Hope nie potrafiła przypisać właścicielowi dopóki nie spojrzała na jego twarz.
- Czasem mam takie wrażenie - przyznała Hope, a niewielki, choć wciąż zaprawiony smutkiem uśmiech wypłynął na jej twarz tuż po przyjściu Ethana.
- Mogę? - spytał chłopak, wskazując zdrową ręką na wolne krzesło stojące obok Mikaelson.
- Częstuj się. To w końcu nie tak, że ludzie się biją o to żeby ze mną dzisiaj porozmawiać - oznajmiła dziewczyna próbując obrócić całą sytuację w żart, choć z marnym skutkiem.
- Wiesz, to nie tak, że jakoś szczególnie Ci zależało na znalezieniu sobie przyjaciół, nie? - spytał żartobliwym tonem Ethan, wpatrując się w rozmówczynię. - W sensie zadowoliłaś się przyjaźnią z moją siostrą, a to już pokazuje, jak niskie masz standardy. Tylko fakt faktem, ona raczej nie przychodzi na takie festyny. Twierdzi, że to nie jej klimaty. Więc na kogo nowa w mieście mogłaby czekać?
- Hej, Twoja siostra to świetna osoba - zaoponowała słabo Hope, wierzchem dłoni ocierając łzy i dając radę się nieco szerzej uśmiechnąć. - Miałam tu kiedyś rodzinę. Z większością z nich nigdy nie byłam jakoś wybitnie blisko, ale bez paru osób nie wyobrażałam sobie życia. Tylko, że musiałam wyjechać na parę miesięcy, a oni się absolutnie wściekli i nie zamierzają ze mną rozmawiać. Typowa rodzinna drama.
- Nie wydaje mi się żebym Cię tu wcześniej widział - zauważył zadziwiająco spokojnie Ethan. - W sensie zanim zrobiłaś ten wjazd do szkoły i do męskiej szatni i absolutnie zmiażdżyłaś moje ego przy chłopakach, notabene wielkie dzięki za to, wcale nie miałem reputacji do utrzymania.
- Chodziłam do Salvatorów. Moja rodzina dalej tam jest - wytłumaczyła mu Hope.
Jakimś cudem sama obecność Ethana dała radę ją uspokoić. Jego luźna postawa, głupie żarciki i ten piękny, absolutny brak oczekiwań czy urażonej dumy, że Hope Mikaelson odważyła się zrobić coś tak, jak wydawało jej się to słuszne, a nie tak, jak wszyscy by tego nagle chcieli. Choć w głębi duszy Hope miała wrażenie, że gdyby rzucenie zaklęcia odblokowującego pamięć było pierwszą rzeczą, którą by zrobiła, tak czy siak wszyscy byliby na nią wielce obrażeni. Z tej sytuacji po prostu nie było dobrego wyjścia.
- Ah, czyli bogaty dzieciak zstąpił do naszej biednej placówki - skomentował to prześmiewczym tonem Ethan, choć wciąż w granicach żartu.
Hope jedynie uśmiechnęła się w odpowiedzi. Jasne, mogła potwierdzić przypuszczenia Ethana. Mogła się przyznać do tego, że jej rodzina posiada praktycznie połowę budynków w mieście. Że Mystic Falls nie wyglądałoby tak, jak wygląda, gdyby nie pełna kwi kasa Mikaelsonów. Tylko, po co? To nie tak, że miała cokolwiek komukolwiek do udowodnienia. A nawet jeśli to przecież nie za sprawą pieniędzy.
- Hej Marshall, żartowałem. Nie obrażaj mi się tu przypadkiem - oznajmił Ethan, dźgając ją delikatnie w ramię.
- Przepraszam, po prostu odpłynęłam myślami na chwilę - odparła dziewczyna.
- Ta rodzinna drama solidnie usiadła Ci na wątrobie, co? - spytał chłopak, poważniejąc dosłownie w sekundę.
- Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo - odpowiedziała mu Hope. - Nie sądziłam, że moja decyzja zdenerwuje ich tak bardzo. Choć tak naprawdę, gdybym podjęła jakąkolwiek inną to i tak wszyscy byliby wściekli. Tylko gdybym zrobiła inaczej to może chociaż nie czułabym się tak tragicznie.
- Oj uwierz mi, że wiem coś na temat rodzinnej dramy. U mnie wszyscy się teraz kłócą. Wiesz, jakby nie patrzeć przepadło mi stypendium sportowe przez to, że zdecydowałem się grać w tym meczu, mimo że nie musiałem. Moja decyzja, najwidoczniej błędna. Matka i ojciec nie potrafią nad tym przejść do codzienności, zupełnie, jakby to ich kariera się skończyła, a nie moja - parsknął z lekkim uśmieszkiem Ethan.
- Zupełnie wyleciało mi to z głowy - Hope pacnęła się otwartą dłonią w czoło. - Powinnam była spytać wcześniej. Jak się czujesz?
- Bezsilnie. Okropnie. Boleśnie - zaczął wymieniać chłopak, podnosząc powoli palce do góry w rytm wypowiadanych słów. - W sumie to chyba bardzo podobnie do Ciebie. Więc wiesz co Marshall? Należy nam się trochę oderwania od rzeczywistości. I zabawy. A że chyba nie doczekam się zaproszenia od Ciebie to ja zapraszam Ciebie - oznajmił, wstając z prawdopodobnie najszerszym uśmiechem, jaki Hope widziała ostatnimi dniami.
- Nie boisz się o swoją rękę? - spytała delikatnie Hope, unosząc lekko brwi do góry, gdy Ethan nonszalancko wyciągnął w jej stronę rękę.
- Bardziej jej już nie złamię przecież - odparł chłopak, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Hope zaśmiała się cicho i podała chłopakowi swoją dłoń. Całą drogę aż na trawnik, gdzie zebrały się tańczące pary, próbowała przekonać go, że to absolutnie fatalny pomysł, że ona nie potrafi tańczyć i że Ethan tylko skończy nie dość, że ze złamaną ręką to jeszcze z poturbowanymi stopami, ale sam przyszły poszkodowany niewiele sobie z tych ostrzeżeń robił. Nie trzeba było długo czekać, by wcześniejsze problemy praktycznie zniknęły, jak ręką odjął. Nie minął nawet kwadrans, a Hope śmiała się, jak małe dziecko, wydurniając z Ethanem i tańcząc do zbyt wielu piosenek pod rząd. Nie odsunęli się od siebie nawet wtedy, gdy zaczęła grać wolniejsza muzyka, a tłum na trawniku zdecydowanie się przerzedził. Mijały godziny i ludzie powoli zaczęli zbierać się do domów, lecz nawet te fakty umykały roześmianej dwójce nastolatków. Nawet nie zauważyli, kiedy zostali na placu absolutnie sami, a większość kolorowych światełek i muzyka zostały wyłączone.
- Następnym razem możemy spróbować zatańczyć do czegoś wolniejszego, jak już nie będziesz miał gipsu i będziesz mógł mnie normalnie objąć - zażartowała Hope, gdy wreszcie ogarnęli, jak późno się zrobiło i gdy Ethan chwycił swoją kurtkę, którą zostawił na jednym z plastikowych krzesełek, żeby zarzucić ją dziewczynie na ramiona.
- Za następny wolny taniec to ja sobie zażyczę buziaka. Czy niesławna Hope Marshall musi zmykać przed północą albo zamieni się w okropną poczwarę czy woli połamać prawo z synem pani szeryf? - spytał roześmiany chłopak, podkradając ze stołu dwie butelki wina.
- Za następny może nawet się zgodzę - odparła dziewczyna, uśmiechając się z tymi fantastycznymi iskierkami w oczach. - Zachowajmy trochę kultury - skomentowała zachowanie chłopaka i zwinęła do kompletu dwa kieliszki. - I Hope Mikaelson. Nie Marshall.
- Mikaelson? - spytał zaskoczony Ethan. - Nic dziwnego, że siostra nie mogła znaleźć na Ciebie żadnej teczki skoro szukała pod złym nazwiskiem - zauważył chłopak z rozbawieniem.
- Marshall to nazwisko po mamie. Czasami łatwiej mi się żyje, gdy go używam. Cała masa ludzi, nawet w tej okolicy, szczerze nienawidziła mojego ojca - odparła z nieco smutnym uśmiechem Hope. - To co? Gdzie zamierzasz mnie porwać?
- Wiesz, biorąc pod uwagę, że żyjesz tu od malutkiej to liczyłem, że Ty coś zaproponujesz - odparł Ethan spokojnie. - Może być coś nawet w innym stanie. Wątpię żeby jeden spacer starczył żeby Cię poznać, co Hope?
- Po tysiącu może by Ci się udało - oznajmiła dość zaczepnie i ruszyła w sobie tylko znaną stronę, a Ethan natychmiast znalazł się u jej boku. - Byłeś kiedyś w opuszczonym kościele tuż za granicą miasta?
- Nie wiedziałem, że w ogóle mamy opuszczony kościół poza granicą miasta - odparł absolutnie zszokowany Ethan. - Ale brzmi jak miejsce, w którym łatwo jest kogoś zamordować i ukryć zwłoki. Jesteś pewna, że to dla mnie bezpieczne żebym tam z Tobą poszedł?
- Nie mogę Ci tego obiecać - oświadczyła z udawanym smutkiem Hope. - Ale to Twój wybór czy stchórzysz czy nie.
Droga do kościółka minęła im niemal błyskawicznie, głównie dzięki temu, że Ethan otworzył pierwszą z butelek. Po pierwszej, zupełnie bezsensownej próbie nalania wina do kieliszków przy jednoczesnym braku zatrzymania się, odstawili szkła na witrynkę sklepową i uznali, że najwidoczniej nie potrzebują kultury aż tak. Rozmawiali tak naprawdę na każdy możliwy temat, choć zdarzały się momenty, w których Hope zaczynała delikatnie kręcić czy odmawiać odpowiedzi. Nie chciała przyznawać się przed chłopakiem, że nie jest najzwyklejszą dziewczyną, tak jak nie chciała za dużo mówić o swojej rodzinie. Ethan rozumiał to jednak i wycofywał się z delikatnych tematów, za co jego rozmówczyni była ogromnie wdzięczna.
Włamanie się na sam teren kościoła przez dziurę w płocie też nie stanowiło jakiegoś wielkiego wyzwania. W przeciwieństwie do wejścia do samego budynku, z czym już Hope musiała Ethanowi pomóc, nie chcąc by ten przypadkiem się przewrócił i zrobił jeszcze większą krzywdę. Chłopak tylko patrzył na nią z rozczuleniem w takich momentach, ale posłusznie poszedł za nią aż na chór, z którego zarwanej ściany zewnętrznej i fragmentu dachu rozciągał się niesamowity widok na nocne niebo.
Hope bez najmniejszego wahania usiadła tuż na skraju podłogi, nogami machając w pustce. Od ziemi dzieliło ją raptem jedno piętro, więc wysokość nie była jakaś kosmiczna, ale Ethan podszedł do krawędzi o wiele ostrożniej. Dziewczyna oparła się o jego zdrowe ramię i co rusz przekazywali sobie butelkę aż do momentu, w którym nie została w niej nawet kropla alkoholu.
- Więc co teraz zrobisz Hope Mikaelson? - spytał Ethan, gdy po kilku ładnych godzinach skończyły im się prawie wszystkie tematy do rozmowy.
- Rozważam ucieczkę - przyznała się szczerze dziewczyna. - Sprawy tutaj nie poszły tak, jak tego chciałam. Może w domu uda mi się odnaleźć siebie i naprawić parę spraw.
- W domu? Myślałem, że jesteś z Mystic Falls. Cały czas opowiadasz o tym miejscu, jakbyś tu czuła się w domu - zauważył Ethan, delikatnie obejmując towarzyszkę ramieniem.
- Przyjechałam tutaj bo miało być tu bezpieczniej. Bo miałam mieć tu nowy start. No ale skoro nie wyszło to chociaż mogę odejść z hukiem, nie? - spytała z rozbawieniem po czym wpadła prawdopodobnie na swój najbardziej idiotyczny pomysł świata, ale hej, co miała do stracenia, skoro zamierzała naprawdę zostawić Mystic Falls daleko za sobą w bardzo niedługim czasie? - Ufasz mi?
- Tak normalnie to tak, ale jak o to pytasz to tak niezbyt, a co? - odpowiedział pytaniem na pytanie Ethan.
- A bo chciałabym odebrać ten ostatni wolny taniec - zauważyła Hope wstając i otrzepując spodnie. Ethan natychmiast poszedł w jej ślady.
- Ja wiem, że alkohol działa cuda, ale nie poskładał mi ręki w kilka godzin Hope - zauważył ze śmiechem Ethan.
- To nie alkohol zdziała cuda tylko ja - odparła rozbawiona Mikaelson i wyciągnęła w stronę Ethana dłonie, które chłopak po krótkiej chwili wahania chwycił.
- Że co, że niby jesteś jakąś czarownicą? - spytał udając niepewność i ledwie kryjąc rozbawienie.
- Że coś w tym rodzaju. Tylko to musi być nasza mała tajemnica. Albo Cię znajdę i zabiję - odparła Hope z szerokim uśmiechem. - Asinta Mulaf Hinto, Sho Bala. Asinta Mulaf Hinto, Sho Bala. Asinta Mulaf Hinto, Sho Bala - zaczęła cicho inkantować dziewczyna i w pierwszym momencie Ethan chciał ją wyśmiać, ale poczuł, jak niesamowity spokój ogarnia jego ciało. Jak strzaskana ręka przestaje go boleć. Zamarł więc jedynie, patrząc na Hope z absolutnym niedowierzaniem. - Proszę Cię tylko nie świruj - oznajmiła cicho Mikaelson, po czym delikatnie chwyciła gips chłopaka w dłonie i rozerwała go na dwie części, jakby był wykonany z papieru. - I jak? Lepiej?
Ethan nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Przez chwilę tylko stał i gapił się to na towarzyszkę, to na swoją dłoń, gdy powoli próbował poruszyć palcami. Zgiął je kilkukrotnie i rozprostował, jakby wciąż nie mógł w to uwierzyć. Kontuzja, której się nabawił, była całkowicie wyleczona. I to dzięki Hope.
- Pójdź do Saltzmana, on Ci wymyśli jakąś wymówkę żeby nikt się nie czepiał tego magicznego ozdrowienia - oznajmiła spokojnie Mikaelson, biorąc przedłużającą się ciszę za zły znak.
Z całego serca sądziła, że Ethan zacznie ją wyzywać od najgorszych, od potworów. Że ucieknie z kościoła i nigdy więcej nie będzie chciał jej zobaczyć na oczy. Nie spodziewała się tylko tego, że chłopak delikatnie chwyci jej twarz w obie dłonie i lekko przesuwając kciukiem po jej policzku, pocałuje ją. I obejmie tak, jakby była ósmym cudem świata. A potem zatańczy z nią jeszcze wiele wcześniej obiecanych wolnych tańców.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top