39
Flavio.
Wylądowaliśmy. Samolot był ryzykownym posunięciem, w końcu mogli nas namierzyć ale straciłem już zbyt dużo czasu by tracić jeszcze dodatkowe godziny na jazdę samochodem.
Minęły prawie trzy miesiące od wypadku. Nie nastawiałem się na nic. Nie wiedziałem czego mogę się spodziewać, co tam zastanę. Wiedziałem tylko, że to co tam zobaczę złamie mi serce tak bardzo, że nie wiem czy będę mógł się pozbierać.
Nie wzięliśmy ze sobą nic poza bronią. Luk bagażowy robił za pieprzony arsenał.
Gdy wyszliśmy z samolotu, każdy poszedł po broń, ja również.
Nikt nie zadawał pytań, prawie nikt nic nie mówił. Prawie nikt bo niektórzy zaczęli się modlić żeby wyszli cali.
Niektórzy wykonywali swoje prawdopodobnie ostatnie telefony by się pożegnać z bliską osobą.
Niektórzy się przeżegnali jak to zwykle robi się w kościele.
Inni całowali krzyżyk przewieszony na szyi.
A ja? Ja po prostu się temu przyglądałem.
Wiedziałem, że tutaj Bóg nie pomoże. W końcu na własne życzenie pchamy się w ręce samego diabła.
Wszyscy stanęli przede mną. Trzymałem psy na smyczy, które też były zabezpieczone specjalnymi kamizelkami kuloodpornymi jednak nie krępowały ich ruchów. Każdy był już zaopatrzony w różnego rodzaju broń, granaty i ubrany w kamizelkę.
- jeśli chcecie możecie się wycofać ale zróbcie to teraz!
Krzyknąłem by każdy mógł mnie usłyszeć. Była ich cała masa.
Cisza.
Czekałem jeszcze chwilę bo może jednak ktoś zmieni zdanie.
Cisza.
Stali prosto z dumnie uniesionymi głowami.
- więc do roboty!
Krzyknąłem i każdy ruszył w stronę terenowych samochodów które były już podstawione.
***
Iwanow nie myślał gdzie się budował. Swoją fortecę miał w pierdolonym lesie, w którym było gówno widać. Oni nas nie widzieli, my ich owszem.
Otoczyliśmy ich. Wzięliśmy z każdej możliwej strony.
Zaczęła się wojna.
Zaczęła się jebana rzeź.
Wszystko szło tak jak było zaplanowane. Szybko i bezlitośnie. Granaty dymne. Granaty hukowe i wabiki przez co ludzie Jegora wariowali nie wiedząc z której strony nadchodzimy.
Byliśmy wszędzie.
Nie spodziewali się nas, na pewno nie w takiej ilości.
Niespodzianka kurwa.
Psy wyrywały się by móc zacząć działać. Pozwoliłem im. Spuściłem ze smyczy, a one od razu pobiegły. Zagryzały każdego Rosjanina który stanął im na drodze.
Dobermany miały wszczepione nadajniki więc wiedziałem gdzie są. Każdy z moich ludzi wiedział.
Niektórzy Rosjanie zaczęli się poddawać, jednak ich też odjebaliśmy.
Niektórzy będąc zbyt dumi by zostać zabitym przez innych, zaczęli popełniać samobójstwa.
Wszedłem do środka domu Iwanowa, a zaraz za mną moi najbardziej zaufani ludzie z którymi pracuje już od lat. Wbiegły też psy które stanęły zaraz koło mnie.
Jegor właśnie miał wbiegać na schody prowadzące na górę.
- nie próbuj.
Wycelowałem w niego, zatrzymał się i odwrócił w moją stronę. Teraz to on się bał.
- wiem po co przyszedłeś, ale dopiero wróciłem z wakacji, nie wiem czy jeszcze żyje..
Nie pozwoliłem mu dokończyć. Strzeliłem mu w kolano i zaraz w drugie. Upadł na ziemię z hukiem i ryknął żałośnie. Teraz to on się bał. Widziałem strach w jego oczach.
- gówno ci powiem.
Uśmiechnąłem się cwanie. Akurat tego się spodziewałem. Próbował mnie zaskoczyć i wyciągnął dłoń by sięgnąć po broń. Strzeliłem mu w ramie i łokieć. Jego spluwa upadła, a że nas się nie spodziewał, wiedziałem, że nie ma więcej przy sobie.
- brać go.
Powiedziałem twardo. Psy od razu ruszyły w jego kierunku. Zaczęły gryźć, wyrywać skórę razem z mięsem.
Paskudny widok.
Wiedziałem, że sobie poradzą.
Wiedziałem też gdzie iść. Skoro dopiero wrócił, musiała być w piwnicach. Od razu pobiegłem w kierunku schodów który właśnie prowadziły do tego okropnego miejsca. Wiedziałem gdzie iść, bo przecież walkowałem tę drogę przez cały czas by się nie pomylić.
W piwnicach było tylko trzech Rusków. Wiedzieli, że nie mają szans. Od razu odłożyli broń jednak ja nie opuszczałem swojej.
- teraz kulturalnie otworzycie najpierw drzwi do Hayat, a następnie całą pierdoloną resztę.
Jeden strzelił sobie kulkę w głowę. Drugi się zeszczał, dopiero trzeci posłuchał i ruszył w stronę metalowych drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top