rozdział 2

LOUIS

Siedziałem właśnie w studio i próbowałem skomponować piosenkę, która miała być jedną z wielu na przedstawienie semestralne, ale za cholerę nie wychodziło. Każdy dźwięk wywoływał we mnie obrzydzenie i mdłości. Niby miałem jeszcze czas, bo pół roku to dużo, ale pragnienie spędzenia wakacji z dala od tej szkoły powodowało, że chciałem mieć to wszystko za sobą. Ponownie założyłem słuchawki na uszy, gdy do pomieszczenia weszła moja matka, Vivianne Tomlinson, właścicielka i dyrektorka Tomlinson Academy of Arts.

- Louis, kiedy skończysz pracę? - zapytała, a ja na dźwięk jej głosu miałem ochotę się pociąć. Każde wypowiedziane przez nią słowo powodowało wywracanie się mojego żołądka i dziwną pracę serca. Zaciskało mnie w dołku i miałem wrażenie, że jeszcze jedno słowo a padnę na zawał. To dlatego unikałem jej jak diabeł święconej wody, nie chciałem mieć z nią do czynienia a nasze kontakty ograniczałem do minimum.

- Tak, teraz już tak. - mruknąłem i chciałem jak najszybciej wyjść. Jednak matka miała inny plan i złapała mnie za nadgarstek.

- Czemu uciekasz, synu? - powiedziała a ja wyrwałem się z jej uścisku. Nienawidziłem jej dotyku.

- Nie uciekam. Po prostu miałem już wychodzić.

- Rozumiem. - odpowiedziała i gdy byłem przy drzwiach zauważyłem jak patrzy na zdjęcie stojące na stoliku gładząc je swoją dłonią. Nóż w sercu powoduje mniej bólu niż takie obrazki. Wyszedłem natychmiast i udałem się wprost do swojego samochodu.

Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi włączyłem muzykę na cały regulator i odpaliłem papierosa. Musiałem zamazać wszystko co działo się teraz w mojej głowie, bo cierpienie jakie odczuwałem mogło doprowadzić mnie do ostateczności. Z każdym dniem czułem, że zbliżam się do przepaści, nie dało się tego zatrzymać, nic nie pomagało. Wewnętrzny ból powodował tylko gorszy stan, a leki nie potrafiły go stłumić na tyle bym o tym wszystkim nie myślał, bym nie myślał o niej.

Była moim światłem w ciemności, słońcem w pochmurny dzień, była moją przyjaciółką, powierniczką i zawsze sprowadzała na ziemię, gdy mi odpieprzało. Dla niej byłem idealnym człowiekiem wraz z moimi wadami, dla niej chciałem się za każdym razem starać, chciałem żeby była ze mnie dumna. Każda sekunda spędzona razem była jak tlen, którego potrzebowałem do życia. Mój terapeuta nazywał to tęsknotą... bo w tęsknieniu za kimś nie chodzi o czas, który minął od kiedy ostatnim razem się widzieliśmy, czy rozmawialiśmy, chodzi o te momenty, kiedy robiąc coś zdajesz sobie sprawę jak bardzo chciałbyś, by ta osoba była teraz przy tobie. Niestety jej już nigdy nie będzie...

Zgasiłem papierosa w samochodowej popielniczce i ruszyłem spod szkoły z piskiem opon. Miałem gdzieś, że powinienem być teraz na zajęciach i uczyć bandę przygłupów, miałem gdzieś, że matka znów będzie musiała się tłumaczyć z mojej nieobecności, po prostu miałem gdzieś wszystko co wiązało się z tą szkołą, moją rodziną i całym tym syfem. Chciałem w końcu odpocząć, poczuć się wolnym od ciężaru jaki mnie przytłaczał.

Łzy płynące z oczu nie pozwalały na swobodne prowadzenie pojazdu, ale nie było już daleko do celu. Musiałem wytrzymać... tam będę mógł popłakać do woli...

Gdy zobaczyłem z daleka wielką żelazną bramę poczułem się lepiej, to tak jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko zmieniało się na lepsze a problemy traciły na rozmiarze. Nigdy nie umiałem tego wytłumaczyć psychologowi, że to właśnie tu czuję się teraz jak w domu, że nie studio muzyczne czy nagraniowe jest moim schronem, a cmentarz i ławeczka przy kwaterze sześćdziesiąt jeden.

Zatrzymałem samochód i wysiadłem, wziąłem kilka głębszych oddechów i cóż... tu powietrze było inne, lepsze, a przynajmniej ja tak to odczuwałem. Przekroczyłem wrota i ruszyłem główną aleją, która prowadziła prosto do jej grobu. Sam nie wiem kiedy przestaliśmy używać jej imienia, kiedy przestaliśmy o niej mówić w domu... a może tylko mi się wydawało... bo przecież nie tęsknimy za ludźmi, których kochamy, tęsknimy za tą cząstką nas samych, którą oni ze sobą zabierają.

- Dzień dobry, Louis. - usłyszałem i spojrzałem w prawo na starszą panią, którą spotykałem tu każdego dnia.

- Dzień dobry, Pani Whitmann. Jak zdrówko?

- Dziękuję. Dobrze, chłopcze. Ty za to zmizerniałeś. - uśmiechnęła się nieśmiało.

- Wszystko jest dobrze. Proszę się nie martwić. - odwzajemniłem uśmiech i podszedłem do kobiety, by po przyjacielsku ją uściskać. Poczułem taką potrzebę, miałem wrażenie, że tylko ona mnie rozumie, a zwykłe 'dzień dobry' z jej strony znaczyło więcej niż milion słów wypowiadanych przez moich bliskich.

Potem podszedłem do miejsca, do którego zmierzałem i położyłem się na drewnianej ławce z oparciem. Postawiłem ją tu, by było mi wygodniej, gdyż moje wizyty nie należały do krótkich. Jak zawsze rozłożyłem się na siedzisku a ręce założyłem za głowę. Ktoś powiedziałby, że bezczeszczę miejsce spoczynku zmarłych a ja po prostu czułem się tu swobodnie jak w domu.

- Cześć, siostra. Wiem, że byłem tu wczoraj i przedwczoraj i że... zawracam ci głowę cały czas, ale tu mi dobrze... próbowałem znów z tymi piosenkami na semestr, ale nie wychodzą, wiesz? Coś jest nie tak z tym sprzętem albo ze mną. Pewnie raczej to drugie – zaśmiałem się – Ten psycholog, Greg znów wysłał mnie do psychiatry, żeby zmienili mi leki... jakby to miało coś zmienić... przecież się nie da, prawda... z dnia na dzień jestem coraz bardziej szalony... tak mi się wydaje... jest źle Lottie, jest bardzo źle ze mną... ja to wiem a inni zdają się tego nie zauważać. Matka chyba zapomniała, a ojca można spotkać tylko w szkole. Wiecznie tam siedzi i tworzy... ale nic nie wydaje... nawet nie chce nikomu dać tego do odsłuchania... czasem zaczynam się zastanawiać czy jemu bardziej nie odbiło niż mnie... Lottie, ja nie chcę już uczyć, nie chcę spędzać czasu w miejscu gdzie odczuwam tylko ból, bo tak właśnie jest. Akademia jest moim koszmarem, który mnie prześladuje... bez ciebie jest tam smutno i pusto. Nie ma w niej życia. Wszystko straciło kolory... tak bardzo chciałbym byś mi dała jakiś znak... znak, że w końcu będzie lepiej... że muszę jeszcze trochę wytrzymać...

- Tak myślałam, że cię tu znajdę, Lou. - usłyszałem znajomy głos i poderwałem się z ławki. Przede mną stała Yona Marmouget z bukietem białych róż w dłoniach.

- Co ty tu robisz świrusko? - zapytałem, bo nie wierzyłem własnym oczom. Ona na stałe mieszkała w Paryżu i nagle znajduje się tu. Po co?

- Wpadłam w odwiedziny głąbie. - uśmiechnęła się i położyła kwiaty na pomniku, a następnie zamknęła mnie w uścisku. Kochałem tą wariatkę i właściwie chyba ściągnąłem ją myślami, a może... nie... to nie było możliwe...

Usiedliśmy na ławce i przez jakiś czas trwaliśmy w milczeniu. Jednak mi nie dawało spokoju to, że nagle się tu pojawiła. Znaliśmy się od dziecka, a pierwsze kroki stawiała w naszej szkole. To tu uczyliśmy się od najlepszych i spędzaliśmy wakacje na obozach artystycznych. Była najlepszą wokalistką jaką znałem i o ile się nie myliłem powinna być teraz w swojej szkole i prowadzić przesłuchania na nowy rok.

- Chyba się powtórzę, ale co tu robisz, Yo? - musiałem znać odpowiedź, nie umiałem tego wyjaśnić.

- A ja już odpowiedziałam, wpadłam w odwiedziny. - znów się uśmiechnęła, ale tym razem podała mi teczkę podpisaną 'Harry Styles'.

- Co to jest? - byłem zdziwiony. Nigdy nie słyszałem o tej osobie, a jeśli dziewczyna przywozi mi jego papiery osobiście, to nie jest ktoś zwyczajny. Otworzyłem i zerknąłem na, jak się okazało, pełną dokumentację z przebiegu nauki i osiągnięć niejakiego Harry'ego i już wiedziałem, na pewno nie był zwykłym studentem. - Co mam z tym wspólnego? - spojrzałem na nią, ale jej wzrok utkwiony był w płycie nagrobnej. Myślałem, ze mnie nie usłyszała, ale jednak...

- Przyjmijcie go na praktykę. Za trzy tygodnie przeprowadza się do Londynu. Miał zacząć staż u nas, ale z powodów osobistych zmienia miejsce zamieszkania więc pomyślałam o waszej szkole. - mruknęła jakby się nad czymś zastanawiała.

- Co z tego będę miał? - zapytałem oddając teczkę w jej ręce.

- Zajęcie Tommo, zajęcie. - zaczęła się śmiać a potem ucałowała mnie w policzek i wstała. Już odchodziła gdy zwróciła się do mnie jeszcze raz – Lottie nie chciałaby, żebyś zmarnował swój talent i życie. Pomyśl o tym głąbie. Kocham Cię. - uniosła dłoń na po żegnanie i się oddaliła. Spojrzałem na pomnik w niedowierzaniu.

- Naprawdę, Charlotte? Tak mi pomagasz?

------------------------------------------------
Witam Słońca moje,
mamy drugi rozdział. Dobry czy nie, nie mnie to oceniać. Czekam na komentarze i wsparcie, bo to opowiadanie nie będzie łatwe...
Do przeczytania
Wasza Geo 😙

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top