~Chapter nine~

~♡~

Z wdzięcznością skinęłam głową i biorąc kilka dolarów reszty z lady opuściłam kawiarnie z shakiem karmelowym w prawej dłoni. Powoli połykając zimną słodycz zerknęłam na telefon, który przedstawiał godzinę wieczorną. Wiedząc, że do Składu Rupieci mam tylko pół kilometra skierowałam się w tamtą stronę.

Utkwiłam spojrzenie w mijanych przeze mnie budynkach nadal nurtując się w swoich myślach. Dochodził tydzień odkąd wróciłam do Swellview, a ja praktycznie nic pożytecznego nie zrobiłam. Każdy tutaj miał swoje zajęcia takie jak praca lub rozwijanie swoich zainteresowań. Ja oprócz obowiązków domowych, które nawiasem mówiąc nie zajmowały mi tyle czasu jak podejrzewałam, nie robiłam nic. Dochodziła szkoła, ale z racji tego, że jest to dopiero początek roku szkolnego to lekcje są w miarę mało wymagające nauki.

Czując potrzebę pogadania z kimś odblokowałam telefon przeglądając nieodczytane wiadomości. Uśmiechnęłam się widząc kilka wiadomości od Petera. W takiej chwili, w której doskwierała mi nieokreślona samotność, potrzebowałam kilku śmiesznych smsów przyjaciela, które tak bardzo poprawiały mi humor.

Błędem było to, że całkowicie skupiłam się na urządzeniu przestając zwracać uwagę na otoczenie. Przez chwilowe odpłynięcie przestraszyłam się jeszcze bardziej, gdy poczułam, że ktoś złapał mnie za łokieć i mocno pociągnął w stronę małej uliczki. Z racji tego, że moim impulsywnym ruchem był głośny krzyk i chęć wyrwania się mimo, że nawet nie widziałam twarzy tej osoby. To się zmieniło, gdy pod wpływem mocnego pociągnięcia mój nawet niedopity do połowy shake roztrzaskał się na brudnej powierzchni. Wściekła spojrzałam w twarz młodego mężczyzny, czując jak zmiękły mi ze strachu nogi.

W tamtym momencie nie myślałam o niczym innym jak o ucieczce. Mój strach i obawa o życie powróciła z powrotem osoby, która przyczyniła się do jednej z najgorszych tragedii, która wydarzyła się w moim życiu.

— Cicho bądź — wysyczał przez zęby rudy mężczyzna i położył mi dłoń na ustach, aby utrudnić wołanie o pomoc.

Krew zagotowała się w moich żyłach powodując nagły wzrost adrenaliny, dzięki czemu bez dłuższego namysłu ugryzłam chłopaka w dłoń. Mimo, że ugryzłam mocno, a Suntly nawet głośno syknął, to oprócz tego nie było większego efektu.

— Megan, uspokój się! — rozkazał. — Nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko porozmawiać — zapewnił i powoli zdjął dłoń z mojej twarzy, a następnie zrobił to też z tą na łokciu.

Byłam całkowicie wolna i spokojnie mogłam się odwrócić i wybiec z uliczki na ulicę, gdzie miałam jedynie kilka kroków do Składu Rupieci. Mogłam szybko poinformować Kapitana i Niebezpiecznego o powrocie do miasta kryminalisty, którym mimo młodego wieku był, a oni z łatwością złapaliby go. Ale ostatecznie wykazałam się ogromną głupotą i oprócz spojrzenia w oczy człowieka, do którego miałam tak ogromny żal, nie zrobiłam dosłownie nic. Stałam w miejscu i patrzyłam z bólem w niebieskie, zaszklone tęczówki.

— Czego chcesz Chat? — zapytałam z jadem w głosie.

— Zwyczajnie zobaczyć jak się czujesz — przełknął głośno ślinę.

Zamrugałam dwukrotnie upewniając się czy na pewno nie mam halucynacji. Te kilka słów wystarczyło, aby strach ze mnie wyparował pozostawiając na swoim miejscu odwagę i czystą nienawiść. Nawet nie obmyślając w głowie za i przeciw zamachnęłam się i złożyłam solidnego plaskacza na prawym policzku chłopaka. Suntly nawet nie drgnął tylko mocniej zacisnął szczękę. Policzek w kilka sekund zaczerwienił się wraz z wewnętrzną stroną mojej dłoni, która mocno zapiekła.

— Zasłużyłem — przyznał. — Przykro mi, że to wszystko cię spotkało.

— Przykro ci? — prychnęłam. — Jakoś ci przykro nie było, gdy twój zasrany ojciec zabił mi mamę.

— Zabił? — zbladł na twarzy.

— Tak, zabił! Dokładnie to dźgnął pozwalając, aby wykrwawiła się na oczach ukochanych osób i to jeszcze będąc w ciąży! — krzyczałam pozwalając wypłynąć wszystkim emocjom.

Chłopak drgnął na mój podwyższony ton głosu, nawet nie umiejąc spojrzeć mi prosto w oczy. Nie odpowiedział tylko dalej lustrował wzrokiem swoje znoszone buty, co szczerze mnie irytowało. Na dworze zaczynało się robić coraz ciemniej, a nieoświetlona uliczka dodawała przerażającej nutki zaistniałej scenie.

— Powiedz mi, co ty robisz w mieście Chat? — zapytałam o wiele spokojniej po chwili ciszy.

— Cały czas tu jestem — odparł pewnie.

Dopiero kilka sekund potem zrozumiałam, co to może znaczyć. Przez ten cały czas był w mieście najprawdopodobniej z ojcem, którego za wszelką cenę próbują odnaleźć moi przyjaciele żyjąc ze świadomością, że oboje wyjechali poza miasto. W rzeczywiści siedzieli im na ogonie, czekając aż ta sprawa ucichnie.

Jedno nie dawało mi spokoju. Ben i Chat mogli spokojnie wyjechać z miasta i ukrywać się w innych zakątkach kraju lub nawet za granicą, ale pozostali w Swellview, gdzie wszyscy ich znają i wiedzą o nielegalnych czynach całej rodziny. Jeśli tak bardzo trzyma ich w tym mieście to znaczy, że mają tutaj jakieś zatargi.

— Morderca zwany twoim ojcem też jest w mieście, prawda? — odpowiedział mi ciszą, co utwierdziło mnie w przekonaniu. — Wy to macie jaja — uznałam zakładając ręce na piersi. — Co planujecie?

— Myślisz, że tak po prostu ci opowiem o planach taty? — zaśmiał się. — Zapomnij. Przyszedłem do ciebie tylko dlatego, że jest mi zwyczajnie głupio za to wszystko, ale to nie znaczy, że wydam rodzinę — spojrzał mi smutno w oczy. — A raczej jej resztki.

— Wiesz, że mogę teraz iść prosto do Kapitana i Niebezpiecznego, którzy będą w stanie ciebie złapać w kilka minut? — zapytałam zbyt odważnie.

Przestałam się go bać mimo, że nadal był dla mnie zagrożeniem i nie miałam pewności, co do jego zamiarów. Chłopak zwyczajnie działał mi na nerwy, a z racji tego, że już parę minut temu przestałam racjonalnie myśleć to nie przejmowałam się niczym.

— A ty wiesz, że ja wiem, że Ray Manchester to Kapitan B, a Henryk Hart to Niebezpieczny? — poczułam dużą gulę w gardle. — Mam nawet piękne zdjęcia superbohaterów bez masek, które w każdej chwili może ujrzeć światło dziennie. Więc radzę ci i twoim przyjaciołom dać mi teraz w spokoju wrócić do domu, bo nie ręczę za siebie.

— Jesteś okropny — wyszeptałam, mogąc powiedzieć tylko to.

— Wiem słonko — uśmiechnął się lekko gładząc mój policzek.

Chat Suntly przez te miesiące naprawdę się zmienił. Nie spodziewałam się u niego takiej odwagi i emanującej dominacji, ale zdaje się, że presja ze strony rodzica zmieniła nastolatka. Chłopak miał szansę na normalne życie, gdyby wyjechał i pozostawił swojego ojca samego ze swoimi szalonymi planami, ale pozostał w mieście staczając się. Zwyczajnie stał się zły, tak jak Ben Suntly - jego chory na głowę ojciec.

— Jeszcze coś chcesz mi przekazać? — zapytałam chcąc jak najszybciej ruszyć do kryjówki.

— Nie szukajcie nas. Zapewniam, że to strata czasu — podniósł lewy kącik ust do góry. — Pozdrów tam Ray'a i twojego chłoptasia ode mnie, taty i naszej nowej wspólniczki.

— Kogo? — zapytałam nie rozumiejąc.

Nie odpowiedział mi, tylko niewinnie wzruszył ramionami odwracając się szybko i wybiegając z uliczki, zostawiając mnie w osłupieniu. Szybko się jednak ogarnęłam i także biegiem ruszyłam za chłopakiem. Okazało się to być zbędne, ponieważ gdy tylko wyszłam na główny chodnik i rozglądnęłam się dookoła nie zauważyłam w pobliżu rudego rówieśnika. Przeklęłam pod nosem sądząc, że rozpłynął się w powietrzu.

Kierując się prosto do kryjówki byłam roztrzęsiona, ale także wściekła. Odwaga i adrenalina spadła u mnie równie szybko jak wzrosła, przez co każdy najmniejszy dźwięk powodował u mnie niepokój. Szłam spokojnie normalnym krokiem dopóki z oddali nie doszło do mnie szczekanie psa. Wtedy nie wytrzymując napięcia, przebiegłam resztę drogi naprawdę szybkim sprintem.

— Musimy pogadać — oznajmiłam stanowczo, wychodząc z tuby.

W kryjówce zastałam jedynie Ray'a, Henryka i Jaspera, którzy z wielkim zaangażowaniem grali w karty przy okrągłym stole.

— Poczekaj chwilę. Za parę minut skończymy — zapewnił skupiony na grze Ray.

Wywróciłam oczami i sądząc, że moja sprawa jest ważniejsza, podeszłam do nich i przy drżących rękach wyrwałam karty, następnie rzucając nimi o podłogę. Wściekły Ray wstał z miejsca i zaczął kopać półokrągłą kanapę.

— A niech cię Megan! — krzyknął nadal wyładowując swoją złość.

Wiedząc, że mężczyzna szybko się nie uspokoi spojrzałam na jego pomocnika, który w zaniepokojeniu lustrował moją twarz. Zdawał się przestraszyć widząc mój blady odcień skóry i nadal zaszklone oczy.

— Co się stało? — zapytał cicho.

Rozchyliłam lekko wargi, aby opowiedzieć im całą rozmowę, ale nie umiałam nic z siebie wydusić. Nie wiedziałam nawet czy mówienie im jest dobrym pomysłem. Tak naprawdę to bez dłuższego namysłu tutaj przyszłam, nie biorąc pod uwagę najważniejszych rzeczy.

— Lepiej usiądź — zalecił blondyn i złapał mnie za zimną dłoń, prowadząc w stronę kanapy. — Teraz spokojnie nam opowiedz — uklęknął obok mnie nadal ujmując moje dłonie.

— Po prostu... — zamilkłam na chwilę analizując dokładnie każde słowo. — Ben i Chat są w mieście — wypaliłam chcąc mieć najgorsze z głowy.

— Co?! — zapytał jeszcze bardziej wściekły Ray.

— Skąd wiesz? — zaniepokoił się nastolatek, mocniej ściskając moją dłoń.

Wypuściłam głośno powietrze przygotowując się na całą opowieść. Największej otuchy dodawał mi Henryk, który mimo ciekawości nie naciskał na mnie, tylko cierpliwie wpatrywał się w moje oczy.

— Jak szłam do was to Chat siłą zaprowadził mnie do jakiejś ciemnej uliczki — zaczęłam wpatrując się tylko w czekoladowe tęczówki. — Na początku chciałam uciekać, ale chciał tylko pogadać, więc ciekawość wygrała. Najpierw pytał jak się czuję i mówił, że mu przykro. Potem był mniej przyjazny. Powiedział mi, że cały czas jest w Swellview, więc pewnie Ben też jest. Gdy pytałam co kombinują to mnie wyśmiał. Na końcu kazał przekazać wam pozdrowienia od niego, Bena i ich nowej wspólniczki — zakończyłam z drżącym głosem.

Przyjeżdżając tutaj byłam pewna, że wydarzenia, które wydarzyły się przed wakacjami nie powtórzą się. Teraz, gdy wiem, że dalej stanowią zagrożenie dla każdego mieszkańca Swellview, znowu odczuwam strach o życie własne i innych. Wiedziałam do czego jest zdolny szalony naukowiec i nie chciałam przechodzić przez to wszystko drugi raz i to w tym samym roku.

— Mówił coś jeszcze!? — zapytał podwyższonym tonem czerwony ze złości mężczyzna.

— Uspokój się Ray! — rozkazał blondyn. — Krzykiem nic nie zrobisz — ponownie na mnie spojrzał odgarniając nieposłuszne kosmyki włosów z mojej twarzy. — Wiesz którędy pobiegł? Może uda nam się go jeszcze schwytać.

— Nie! Nie możecie! — krzyknęłam. 

— Czemu? — zaniepokoił się chłopak.

— Oni wiedzą o waszej tożsamości i mają wasze zdjęcia bez masek jak siedzieliście przywiązani w tej zasranej piwnicy — Ray kopnął ponownie kanapę. — Zagroził, że jak będziecie go teraz szukać to udostępni to w internecie.

— Coś mi tu nie gra — odezwał się Jasper. — Oni w każdym momencie mogli udostępnić to zdjęcie, ale tego nie zrobili, więc pewnie mają co do was jakieś plany.

Spojrzałam zaniepokojona na szatyna, który głowił się nad swoją wypowiedział. Miał on całkowitą rację, co jest dziwne, ale nie o tym była mowa.

— Sugerujesz coś Jasper? — dopytywał Kapitan.

— Nie, a co?

Zdaje się, że każdy oprócz chłopaka przybił sobie mentalną piątkę w czoło.

— O jakiej wspólniczce on mówił? — myślał głośno Henryk.

— Nie możemy działać, bo nasze zdjęcia wylądują w sieci... — powiedział oniemiały mężczyzna. — Jebani Suntly'owie — zgniótł trzymaną w dłoni puszkę po napoju gazowanym.

Chłopcy mieli problem i to duży problem. Czując się do nich przywiązana i uważając ich za przyjaciół także go miałam. Równie mocno co oni pragnęłam, aby Ben trafił na dożywocie do więzienia i chciałam jak najbardziej im pomóc, ale jednocześnie uważać, aby nie zostać przynętą. Cała sprawa wydawała się być coraz bardziej skomplikowana i problematyczna.

— To już wszystko? — zapytał Ray. — A więc idę wziąć prysznic — oznajmił, gdy kiwnęłam potwierdzająco głową.

— Ja już idę do domu — odparł Jasper głośno ziewając. — Do jutra.

Zostałam sama w kryjówce z Henrykiem, który nadal klęczał przede mną, ujmując moje dłonie. Nie przejmował się tym, że byłam już znacznie spokojniejsza i to było zbędne. Po prostu tak zapatrzyliśmy się w swoje tęczówki, że nie chcieliśmy niszczyć tej chwili.

— Ale nic ci nie zrobił, prawda? — zapytał z lekką chrypką.

— Nie — pokręciłam głową. — Tylko trochę łokieć mnie boli, za który mnie złapał.

Zerknęłam na niego i zmarszczyłam brwi widząc duży, fioletowy siniak. Przez nadmiar buzujących emocji nie zwracałam wtedy zbytniej uwagi na ból, który mi sprawiał najprawdopodobniej przypadkiem.

— Chodź tu do mnie — odparł wstając na równe nogi i przyciągając mnie do siebie.

Owinęłam dłonie wokół jego klatki piersiowej i zaciągnęłam się zapachem płynu do prania, którym pachniała żółta koszula.

— Czy to oznacza koniec wojny? — zapytałam z wyczuwalnym rozbawieniem w głosie.

— Zapewne tak — zaśmiał się, co spowodowało pojawieniem się szerokiego uśmiechu na mojej twarzy.

— Ale lizaki jeść nadal będę — odparłam pewnie.

Chłopak nadal mnie obejmując dotknął prawą dłonią mojego podbródka, następnie kierując go tak, abym spojrzała mu prosto w oczy. Po chwilowym zatopieniu się w swoich spojrzeniach, złożył czuły pocałunek na moim czole, który dał mi swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa.

Nie miałam z nikim tak skomplikowanej relacji jak właśnie z Henrykiem Hart'em. Był on powodem moje płaczu, ale także szerokiego uśmiechu, który umiał u mnie wywołać bez większego kłopotu. Byłam uzależniona od jego czekoladowych tęczówek, które sprawiły, że zakochałam się w tym na pierwszy rzut oka skromnym chłopaku. Gdy cierpiał cierpiałam również ja, gdy był szczęśliwy ja także byłam.

— Mam nadzieję, że się podzielisz — podniósł do góry prawy kącik ust, gładząc mnie delikatnie po policzku.

— Zastanowię się jeszcze — schowałam twarz w zagłębieniu jego szyi.

Chciałam zostać w tej pozycji już na zawsze. Uczucie bezpieczeństwa i przede wszystkim wiedza, że jestem dla kogoś ważna doskwierała mi dopóki wyswobodziliśmy się ze swoich objęć. Wtedy samotność i strach powróciły, ale to nie o mnie chodziło i nie mogłam pokazać tego jak bardzo się bałam.

~♡~


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top