ROZDZIAŁ II
────── ☠ ──────
ROZDZIAŁ II: Ostatnia nadzieja
────── ☠ ──────
— Panienko? Czy nie powinna panienka o tej godzinie... — Cinth nie dokończył, kiedy kobieta zasłoniła mu usta dłonią i zamknęła za sobą drzwi od kuchni.
— Musi mi pan pomóc — wyszeptała szybko, rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu, które o tej porze było już puste. Cała służba udała się na spoczynek i tylko jak zwykle pan Cinth robił ostatnie oględziny przed pójściem spać.
— Wiesz panienko, że zrobię dla ciebie wszystko — odpowiedział spokojnie, zabierając jej dłoń ze swoich ust. Kciukiem pogłaskał grzbiet jej ręki, próbując ją trochę uspokoić. Znajomy gest używany przez jej matkę, który zawsze działał.
— Chcę stąd uciec — oznajmiła po chwili, gdy się nieco uspokoiła, co spotkało się z jego zaskoczeniem i zmarszczeniem brwi. — Raz na zawsze. Mój ojciec oszalał, chce mnie zmusić do małżeństwa z mordercą, a po śmierci matki... nic mnie tu już nie trzyma — dodała z goryczą w głosie.
Długo nad tym myślała. Do dzisiejszego wieczora nie była w stanie podjąć tej decyzji, ale po tym, co się wydarzyło zadecydowała. To nie był już jej ukochany dom. To nie było miejsce w którym się wychowała. To było więzienie. Więzienie pełne tortur. A ona chciała z tego więzienia uciec, nim będzie na to za późno.
— Znam ludzi, którzy mogą ci pomóc, panienko — powiedział mężczyzna, ożywiając się nieco. Minął ją i podszedł do starego obrazu wiszącego na ścianie, który zdjął. Odwrócił go i wyjął z tyłu dołączoną do niego notatkę. Czarnowłosa przyglądała mu się z zaciekawieniem. — Znali twoją matkę. Idź do nich i powiedz im, że cię przysłałem. Oni wszystko zrozumieją, ale musisz uciekać dzisiaj. — Wcisnął jej do ręki kartkę.
— Jak ominę wartowników? — zapytała, patrząc na mały świstek papieru, jakby był w tej chwili dla niej najważniejszą rzeczą na świecie.
— Zostaw to mnie — odparł pewnie, biorąc do ręki świecznik, którego ciepłe światło oświetliło jego pomarszczoną i zmęczoną twarz. — Teraz pójdziesz po najpotrzebniejsze rzeczy, a potem zejdziesz do biblioteki. Tam przy portrecie pani Sharpe będzie leżała książka o szyciu, ta sama, którą lubiła czytać pani domu. Będzie klucz do przejścia do podziemi. Wejdziesz do nich ukrytym przejściem przy kominku. Za bramą wejściową, tuż obok potoku, będzie wyjście. Stamtąd musisz szybko udać się do miasta. Biegnij ile sił w nogach i nie oglądaj się za siebie. Kiedy ci się uda, idź prosto do tych ludzi i nikomu innemu nie ufaj, panienko — nakazał jej, a ona z uwagą pokiwała głową, kodując wszystkie jego słowa.
Musiał z pewnością przeczuwać, że nadejdzie kiedyś ten moment. Musiał już to mieć wcześniej zaplanowane, albo ktoś przed nią... ktoś przed nią również chciał uciec z tego miejsca.
— Dziękuję ci, Peter — powiedziała, siląc się na słaby uśmiech w jego kierunku, który odwzajemnił. Widać było po nich obojgu, jak bardzo czas spędzony w tym miejscu ich wyniszczył i powoli zabijał.
— Jesteś dobrą duszą, panienko — powiedział, kładąc rękę na jej ramieniu i ściskając go pocieszająco. — Nie zasłużyłaś na takie życie. Pani Sharpe nigdy by do tego nie dopuściła, gdyby żyła. Jest panienka do niej bardzo podobna, dlatego nie mogę pozwolić, by panienkę zniszczono w podobny sposób — wyszeptał, zamykając oczy, a ona mogłaby przysiąc, że przypomina sobie postać jej ukochanej matki. Widziała poczucie winy na jego twarzy, które sprawiało, że bolało ją serce. Fakt, że Cinth kochał jej matkę i był jej wierny do końca życia, czynił go jedyną osobą, której mogła tu zaufać, wiedząc, że ten biedny człowiek oddał się jej w całości. Będzie chronił jej jedyną córkę własnym życiem, tak w końcu przysiągł swojej pani przed jej śmiercią.
Dla Jean postać jej matki wciąż była żywa i czasami miała wrażenie, że zaraz wyjdzie z korytarza, żeby się z nią spotkać i pójść do biblioteki, żeby poczytać, albo do ogrodu, żeby razem porozmawiać, z dala od zimnych ścian i niechcianych uszu.
— Prawdopodobnie się już nie zobaczymy, prawda? — zapytała z obawą, a on skinął powoli głową.
— Prawda — odpowiedział uśmiechając się smutno. Nie mogąc się powstrzymać, podeszła bliżej i przytuliła go. Nieco zaskoczony mężczyzna po chwili odwzajemnił jej uścisk, a ona mogłaby przysiąc, że kilka małych łez spłynęło po jego policzkach. Nie chciała zostawiać go tutaj samego, ale wiedziała, że nie ma innego wyjścia. — Panienko, musisz się pospieszyć. Noc jest krótka, a kiedy nadejdzie dzień, nie będzie ucieczki — szepnął, z czułością gładząc jej włosy. Uścisnęła go jeszcze raz mocno, zanim odsunęła się ze łzami w oczach, wpatrując się w jego zielone oczy. Peter był dla niej prawie jak prawdziwy ojciec. Serce jej się łamało, na fakt, że musiała go tu zostawić. — Niech fortuna ci sprzyja, Jean.
Po tych słowach uśmiechnął się troskliwie, całując ją w czoło, a ona zalała się łzami, nie mogąc znieść całego nagromadzonego w niej smutku.
☠ ☠ ☠
Ucieczka nigdy nie jest łatwą rzeczą. Zawsze wiąże się to z drobnymi problemami. Tym razem nie było inaczej dla Jean, która nie była na to wszystko z pewnością przygotowana.
— Hej ty! Wracaj! — krzyknął jeden ze strażników, kiedy zauważył jej sylwetkę za murami Dworu, nie wiedząc, jakim sposobem udało jej się uciec z tak bardzo strzeżonego miejsca. Jego wzrok powędrował do jego podwładnych, którzy powinni pilnować w tamtym momencie tamtego obszaru, ale byli zbyt zajęci gadaniem z jakimś starcem ze służby. — Gońcie ją, idioci!
Biegnij ile sił w nogach i nie oglądaj się za siebie.
Tak jak kazał jej Peter, rzuciła się do biegu w chwili, gdy usłyszała krzyki strażników i pierwsze uderzenia dzwonu alarmującego resztę o jej ucieczce.
Gdy udało jej się wbiec do miasta, nie miała ani chwili, by zatrzymać się na złapanie oddechu, wiedząc, że zostanie dogoniona. Chociaż miała wrażenie, że za moment jej ciało nie da rady dłużej biec, to musiała wytrzymać jeszcze trochę, by ich zgubić.
Ciemne uliczki biedniejszej części Plymouth nie zachęcały by się w nie udawać, ale mając na ogonie strażników nie miała dużego wyboru. Niewiele się zastanawiając, pobiegła w jedną z nich słysząc za sobą krzyki mężczyzn.
Dopiero po dłuższej chwili biegu zatrzymała się, opierając o jedną ze ścian jakiegoś starego budynku. Serce biło jej niemiłosiernie szybko i nie potrafiła złapać oddechu, kiedy w końcu udało jej się pozbyć mężczyzn. Zapewne nie podejrzewali, że kobieta o jej statusie zapuści się w takie miejsce... Cóż, ona sama też tego nie podejrzewała.
Rozejrzała się po otoczeniu i ze strachem zdała sobie sprawę, że nie tylko zgubiła strażników, ale także sama się zgubiła. Nigdy nie była w tych rejonach i z pewnością nie było dla niej bezpieczne tutaj przebywać.
Ludzie, którzy o tej porze byli poza domami, nie wyglądali ani trochę przyjaźnie. Wszyscy byli ubrani w ciemne, poniszczone ubrania i trzymali swoje głowy nisko, jakby chcąc ukryć swoje twarze. Na końcu ulicy dostrzegła karczmę, z której wydobywała się skoczna muzyka i głośne śmiechy, a na zewnątrz przed nią stały jakieś kobiety, które zagadywały mężczyzn i śmiały się kokieteryjnie w ich kierunku.
Jean miała pojęcie czym się zajmowały i budziło to w niej odrazę pod każdym względem.
Nerwowo przełknęła ślinę, naciągając mocniej kaptur czarnego płaszcza, by osłonić się przed wzrokiem innych. Ale to nie odbierało poczucia bycia przez kogoś obserwowanym.
— Przepraszam, czy wie pan jak się mogę dostać pod ten adres? — zapytała pierwszego mijanego przez nią mężczyznę, który wyglądał najmniej groźnie z nich wszystkich.
Pokazała mu kartkę od Cinth'a, która nieco się już zdążyła pognieść podczas całej tej ucieczki, a wysoki mężczyzna o przydługich brązowych włosach, podrapał się po brodzie, unosząc brew.
— Kochanie, gdybym wiedział, to z pewnością bym cię tam zaprowadził, ale mogę pokazać ci inne miejsce — zasugerował, posyłając jej uśmiech, który odsłaniał jego zepsute zęby, zastąpione w kilku miejscach złotymi.
— Dziękuję... ale chyba dam sobie radę — wymamrotała siląc się na uprzejmość i powstrzymując drżenie głosu. Zaczęła się powoli wycofywać, ale z każdym jej krokiem w tył, mężczyzna robił krok w jej kierunku.
Rozejrzała się panicznie, szukając ucieczki od niego. Nagle wszyscy ludzie patrzyli się na nią nieprzyjemnie, wywołując u niej dreszcze. Zrozumiała o co im chodziło. Była ofiarą, a oni zwierzyną. Osoba o pochodzeniu takim jak ona, nigdy nie powinna się tutaj znaleźć.
— Piękna dziewko, nie daj się prosić — mruknął przekornie. — Może mam już swoje lata, ale z pewnością stary Tim może cię zadowolić — zaśmiał się ochryple, a ona wyczuła od niego nieprzyjemny zapach alkoholu. Przez jej ciało przebiegły zimne dreszcze. To wszystko zmierzało w złym kierunku.
— Chyba mnie pomylił pan z kimś innym — powiedziała pośpiesznie, próbując się od niego odsunąć i odejść. — Muszę iść.
Odwróciła się, gotowa uciec od niego, ale nagle poczuła, jak mocno chwyta ją za nadgarstek i przyciąga do siebie.
— Pójdziesz, kiedy ci powiem, że masz iść — powiedział, przybliżając swoją twarz do jej twarzy, a następnie do jej szyi, wdychając jej zapach z pożądaniem w oczach. Oblizał swoje spierzchnięte usta, a ona poczuła, jak strach zalewa jej ciało.
— Puść mnie! — pisnęła przestraszona, szarpiąc się i czując jak z bezsilności łzy napływają jej do oczu, zasłaniając cały obraz. Jak przez mgłę czuła, jego obrzydliwe brudne ręce wędrujące po jej ciele i jego okropny śmiech przy jej uchu.
A potem pod wpływem ostatnich sił jakie miała w sobie, odwróciła się w jego stronę i uderzyła go w twarz, co sprawiło, że zaskoczony wypuścił ją i dotknął swojego policzka.
Po chwili twarz mężczyzny wykrzywiła się ze wściekłości i zrobiła się purpurowa, gdy na nią spojrzał. Jeanette przerażona zaczęła się cofać, ale z każdym jej krokiem do tyłu, on zaczął się do niej niebezpiecznie zbliżać. Pisnęła, kiedy chwycił ją mocno za nadgarstek i znowu zaczęła się z nim szarpać, by wyrwać się z jego uścisku.
— Ty kurwo! — krzyknął gniewnie, unosząc rękę. — Pożałujesz tego! — dodał, gotów uderzyć ją, ale zatrzymał się w momencie, kiedy do jego gardła niespodziewanie zostało przyłożone błyszczące ostrze kordelasa.
— Nie podniesiesz ręki na tę kobietę, nędzny szczurze — powiedział ostrzegawczo mężczyzna w dużym kapeluszu z szarymi piórami, które na delikatnym wietrze powiewały lekko. Jego głos był szorstki i powolny, prawdopodobnie od długiego używania rumu i tytoniu.
Wciąż miał broń przytkniętą do gardła jej oprawcy, gdy okrążył go powoli, stając obok zdziwionej kobiety.
— Bronisz jej? — zapytał zaskoczony Tim, wpatrując się w niego ze zwężonymi oczami. Puścił jej nadgarstek, który szybko przycisnęła do swojej piersi, obejmując drugą ręką i rozmasowując go, gdy ból powoli słabł.
Przez mrok i brak pochodni, a także przez wciąż łzawiące oczy, Jeanette ciężko było dostrzec twarz nieznajomego, ale był od niej o pół głowy wyższy i w przeciwieństwie do jej oprawcy, wydawał się być od niego o wiele groźniejszy, jednak było w tym coś również na kształt ironicznej elegancji.
— Aye, a teraz lepiej dla ciebie, żebyś się oddalił — odparł poważnie, unosząc podbródek i przytykając swój miecz nieco mocniej, tak, że kobieta dostrzegła, jak po szyi mężczyzny zaczyna spływać mała strużka krwi.
— A jeśli tego nie zrobię? — zapytał lekceważąco, ale jego pewność siebie opadła, gdy dostrzegł w drugiej ręce jegomościa w kapeluszu pistolet wycelowany w jego kierunku. Przełknął nerwowo ślinę, na co tamten zaśmiał się cicho, drwiąc z niego.
— Trafisz na drugą stronę świata — odpowiedział szorstko, unosząc wyżej pistolet na wysokość jego twarzy, co spowodowało, że zacisnął zęby, nie chcąc mu pokazać swojego pojawiającego się strachu.
Trwali w tej napiętej ciszy przez moment, gdy obaj mierzyli się spojrzeniami, a Jeanette nie miała kompletnie pojęcia co ze sobą zrobić. Mogła tylko czekać, ze stresu przygryzając od środka wargę. Nie wiedziała czy miała stać, czy uciekać.
— Żołnierze! — oznajmił jakiś przestraszony chłopak, który wbiegł do uliczki ciężko dysząc, tym samym przerywając to całe napięcie.
Nagle wszyscy w panice zaczęli się chować, to do domów, to do mniejszych uliczek, a nawet niektórzy do pustych beczek, czy też najzwyczajniej w świecie uciekać. Widocznie nie byli w tym miejscu mile widziani, a bynajmniej stwierdzając z ich wyglądów i zachowania, mogli być również poszukiwanymi zbiegami i nie zamierzali zostać tej nocy złapani.
Przez chwilę zapomniała o tym co się działo, czując przytłoczenie, gdy ludzie biegali wokół niej, a ona nie miała pojęcia co zrobić w tym chaosie. Bezradnie stała i patrzyła, nie zwracając uwagi na to, że mężczyzna, który ją wcześniej zaatakował został brutalnie odepchnięty do tyłu przez jegomościa w kapeluszu, lądując w błocie i zostając stratowanym przez uciekinierów.
— Chodź, dziewczyno — warknął szybko, chwytając ją za ramię i ciągnąc w sobie znanym tylko kierunku. Wciąż oszołomiona podążyła za nim, jak bezbronna owca za swym pasterzem, pozwalając się mu wyprowadzić z całej tej zawieruchy.
— Jeszcze się policzymy, cholerny piracie!
Ledwo dosłyszała za sobą krzyk jej oprawcy, ale zignorowała go, skupiając się na nadążaniem za szybkim krokiem mężczyzny, który schował swoją broń i schylił jeszcze bardziej swój kapelusz, by zasłonił mu twarz. Zdała sobie wtedy sprawę, że on również pomimo bogatego wyglądu był poszukiwany.
W co ona najlepszego się wplątała? Nie tak to miało wszystko wyglądać! Wszystko szło w bardzo złym kierunku.
Przez ten cały chaos i emocje, nie zdążyła nawet zauważyć, jak wypadła jej mała karteczka, która szybko została rozdeptana w błocie przez innych uciekinierów.
Prawdopodobnie jej ostatnia nadzieja na ucieczkę właśnie przepadła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top