Rozdział VI
Opowiem co się zdarzyło, gdy ja zemdlałam na widok trzech muszkieterów.
Mój ojciec złapał mnie w ostaniej chwili by nie upaść na zimne posadzki baru. Tę walkę zaczęli Hiszpanie, gdy zaatakowali George'a, w ostatniej chwili D'Artagnan wyciągnął pistolet i strzelił w żołnierza. Szpadę, jako pierwszy wyjął i zamachnął się nią, zapewne bliski kompan zastrzelonego.
-Musimy wyprowadzić stąd George'a i Marie!- krzyknął Atos do pozostałych.
-Ja się tym zajmę!- odkrzyknął młody szatyn.
Pokonywał każdego Hiszpana na swojej drodze, aby dotrzeć do ojca, który starał się walczyć ze mną na rękach. Niestety został raniony w ramie, które mnie podtrzymywało.
-Zabierzcie dziewczynę!- krzyknął świński ryj- Mousier Peter Fraque.- Zabijcie tego zdrajce!
Zostałam zabrana przez dwóch Hiszpanów, którzy wyprowadzili mnie z Poisson. D'Artagnan nie wiedział co robić w tamtej chwili, pobiec i mnie ratować czy pomoc Dufonowi. Postanowił zaryzykować i szybko rozprawić się z żołnierzami, którzy ranili mojego ojca. Mężczyzna pokonał ich i klęknął przy nim.
-Ratuj ją!-krzyknął i chwycił za ramie szatyna.- Ratuj moją Marie!
-Pomogę tobie i córce- powiedział, gdy chciał go podnieść z ziemi, odepchnął go.
-Ja już nie jestem potrzebny.- Spojrzał w jego oczy, tęsknota i ból o to co w nich widział.- Ratuj Marie i bądź dla niej jak brat, jak ojciec, którego nigdy nie miała.
-Nie pozwolę byś tutaj zginął, nie teraz i nie w tym miejscu!- warknął i znowu spróbował go podnieść, odtrącił go.
-Pomóż jej! Nie ważne co ze mną się stanie, chce by moja córka zaznała życie na które zasługuje! Obiecaj mi to!- Złapał go za kamizelkę i przybliżył go do siebie.
-Obiecuje- powiedział D'Artagnan.
-Jestem już spokojny.- Uśmiechnął się do niego i skierował swój wzrok ku gorze.- To był zaszczyt być muszkieterem i ostatni raz służyć Francji.
Umarł przed obliczem Boga i D'Artagnan. Szatyn widząc szeroko otwarte oczy nieboszczyka, chwycił go za zakrwawioną rękę i ucałował jej palce.
-Spoczywaj w pokoju- wyszeptał i zamknal jego powieki.- Obiecuje ci, że odnajdę i zajmę się Marią, jak rodzona siostrą.
Słowa byly niczym pieczęć na dokumencie, nierozerwalna. Kompani młodego mężczyzny oraz kilku innych muszkieterów uporali się ze spiskowcami i patrzyli na śmierć jednego z nich. Zdjęli kapelusze i zapanowała minuta ciszy dla George'a Dufona, lojalnego przyjaciela i muszkietera.
-D'Artagnan!- zawołał Atos nałożywszy swój kapelusz.- Musimy już iść.
Aramis i Portos popatrzyli smutno na siebie, jedyni zauważyli zawieranie przysięgi młodego muszkietera i wiedzieli co zaraz ma nastąpić.
-Tak- zgodził się i powstał z klęczek.- Muszę iść po Marie- odparł i ruszył ku drzwiom.
-O czym ty mówisz?- spytał Atos chwytając go za ramie.
-Porwali Marie- powiedział mu i spojrzał prosto w jego oczy.- Nie pozwolę by coś jej się stało!
-Mamy rozkaz wrócić do koszar- powiedział a brązowooki wyszarpał z jego uścisku ramie.
-Powiedz kapitanowi, że musiałem coś załatwić- rzucił obojętnym tonem.
-Nie uwierzy w to!- krzyknął, gdy ten miał zamiar przekroczyć próg karczmy.
-Złożyłem przysięgę muszkieterowi, że zajmę się jego córkę.- Spojrzał na niego i powoli schodził po schodach.- Sami mi powiedzieliście, że honor to duma każdego żołnierza. Jakim będę muszkieterem, jeśli nie dochowam obietnicy umierającemu?!
-Pojedziemy do kapitana i spytamy się co dalej- odezwał się a on pozostawał obojętny.
-Nie ma na to czasu!- krzyknął.- Zaraz zgubimy ich ślad! Kto wie dokąd ta świńska głowa ją wywiozła.
Usłyszeli śmiech, obejrzeli się za siebie i zauważyli czarnoskórego i wąsacza jak śmieją się pod nosem ze słów jakimi opisał grubego jegomościa. Gdy zauważyli karcącym wzrok dwóch kłócących się przyjaciół, spoważnieli od razu i rozglądali się po piwnicy.
-Jeśli się nie zgadzasz z tym, sam pojadę i zmierzę się z horda hiszpańskich żołnierzy aby ocali Marie.
D'Artagnan odwrócił się i pomaszerował w kierunku drzwi. Wyszedwszy na zewnątrz dosiadł swojego konia i kiedy chciał opuścić teren karczmy usłyszał rżenie kilku koni. Obrócił się na siodle i zobaczył Atosa, Aramisa i Portosa, którzy na koniach zbliżyli się do przyjaciela.
-Odkąd cię poznałem wiedziałem, że stworzysz nie jeden kłopot, ale i też przygodę- odezwał się do niego Portos wychylając się za sylwetki Aramisa.
- Postąpił bym tak samo, mój drogi- odezwał się wąsacz.- Nie zapomniał bym o takiej damie jaka jest Maria.- zażartował i pokręcił swojego wąsika.
D'Artagnan zaśmiał się pod nowe i poczuł rękę na swoim barku. Spojrzał na Atos, widział w jego oczach dumę oraz wielki podziw.
-To się nazywa prawdziwy muszkieter- wyszeptał w jego stronę.- Nie mów innym, że to powiedziałem.- Pogroził palce i uśmiechnął się.
Młodzieniec kiwnął głowa i spojrzał na swoich kompanów. Mógł ich nazwać przyjaciółmi i to na dodatek wiernymi.
~~~~~~~~~~~~~~~~~
Obudziłam się w białym pokoju, leżałam na zakurzonej podłodze, której pyłki przyszły mi do gardła,powodując tym kaszel. Podniosłam się na kolanach i rozejrzałam się dokładnie. Pomieszczenie wydawało się znajome, jakbym była już w nim. Ociężale podniosłam się z podłogi i stanęłam o własnych nogach, niestety straciłam równowagę i upadłam na ścianę pare kroków za mną.
Jęknęłam z bólu, zrobiłam kolejne podejście tym razem podpierając się ściany. Zobaczyłam mroczki przed oczami, ale to mnie nie powstrzymało. Zaczekałem aż tamto minie bym mogła uciec do mojego taty- o ile jeszcze żył. Ta myśl mnie jeszcze bardziej niepokoiła, strach jaki miałam w sobie był bolesny a rzeczywistość jeszcze boleśniejsza.
Mroczki ustały a ja odepchnęłam się lekko od ściany. Przez moment zachwiałam się, ale jakoś udało mi się utrzymać na prostej. Podeszłam do drzwi,prosząc kogokolwiek tam na górze by jakiś głupiec nie zamknął drzwi. Ku moim zdziwieniu były otwarte, zaniepokoiło mnie to jeszcze bardziej. Z walącym sercem w piersi wyszłam z pomieszczenia na plątaninę korytarzy.
-Powróciłam- powiedziałam pod nosem.
Wtedy sobie przypomniałam, byłam w budynku z mojego koszmaru a to oznacza, że...
Szczęk łańcuchów...
Po moim ciele przebiegł dreszcz, zaczęłam powoli się odwracać przodem do dźwięku.
Czarna peleryna...
Ta postać z moje snu przybyła by dokończyć swojego dzieła.
-Mamy wiele do nadrobienia.- Mogłam poczuć, że uśmiecha się jak jakiś szaleniec.- A to dopiero początek naszej słodkiej gry.
Bez zastanowienia zaczęłam uciekać a szuranie łańcuchów i ten śmiech doprowadziły mnie do łez i żałosnego wołania o pomoc.
-Pomocy! Ratunku! Błagam!
-Nikt ciebie nie uratuje!- krzyknął Fraque.- Tylko i ja złociutka!
Ale ja nie przestawałem, ponieważ liczyłam na znak, który by mi powiedział, że mój czas jeszcze nie nadszedł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top