"Ale to nie ja zepsułem wszystkim święta!"
Od razu mówię. Ta część to tzw. one-shot, czyli rozdział, który nie ma nic wspólnego z pozostałymi częściami. Mały prezent z okazji świąt, mam nadzieję, że udany. :* <3 tutaj, Rin jest dziewczyną Nata, ale nie są jeszcze narzeczeństwem. Dziewczyna i jej siostra, Kari, tak jak w normalnych rozdziałach, nie mają już rodziców. Kari i Armin nie studiują na tym samym uniwersytecie, co główni bohaterowie, więc w domu są już od kilku dni. Dodatkowo, Rin skrywa przed Natem pewną tajemnicę...
*Rin*
Jest 6 rano, 2 dni przed Wigilią. Nareszcie będę mogła wrócić do domu i spędzić święta z Kari, Arminem i Natem. Wychodzimy z chłopakiem z naszego uniwersytetu, wcześniej żegnając się z przyjaciółmi. Idziemy na przystanek. Zasypiam na stojąco, i to dosłownie. I przy okazji muszę uważać na hormony...
- Nataniel, chodź, to nasz autobus! - mówię, chwytając chłopaka za rękę.
- Już idę! - odpowiada, po czym szybko wchodzimy do autobusu.
Nat kupuje u kierowcy dwa bilety powyżej godziny. Siadamy na dwóch wolnych miejscach i zasypiamy.
*time skip*
Leniwie otwieram oczy. Jest ciemno, jedynie lampy oświetlają drogę. Spoglądam na zegarek. Jest około 18:00. Jestem szczerze zszokowana, w końcu miała być ledwo 7 rano. Spoglądam na rozkład jazdy, by sprawdzić, na którym jesteśmy przystanku. Jestem przerażona, szeroko rozwieram oczy i wydaję z siebie jęk. Szturcham Nata w ramię.
- Nat, błagam, budź się! - proszę zdezorientowana.
Powieki chłopaka drgają. Raz i drugi. W końcu się podnoszą i ukazują jego piękne złote oczy. Patrzy na mnie z troską.
- Coś się stało?
- Spójrz, gdzie jesteśmy! - wskazuję stojącą obok naszego okna tablicę z napisem TULUZA.
- O kurwa... jesteśmy...
- Na drugim końcu kraju!
Zabieramy ze sobą swoje walizki i wychodzimy z autobusu. Zaglądamy na rozkład, aby sprawdzić, kiedy odjeżdża najbliższy autobus do Paryża. Okazuje się, że byłam tak zmęczona, że zamiast autobusu numer 131, zobaczyłam 121, a z powodu ciągle zamykających się oczu weszliśmy do tego drugiego. Myślę, że się popłaczę.
- Dzisiaj jest 22 grudnia, a najbliższy autobus odjeżdża... za 5 dni - mówię łamiącym się głosem.
Siadam na ławce na przystanku i chowam twarz w dłoniach. To miały być piękne święta, a zamiast tego spędzimy Wigilię prawie 1000 kilometrów od naszych rodzin. Czuję, jak z moich oczu wypływa kilka słonych łez. Nat zdejmuje mi ręce z twarzy i przytula mnie mocno.
- Nie martw się, skarbie. Na pewno jakoś wrócimy do Paryża - szepcze.
- Niby jak?
- Samolotem?
- Wszystkie linie są już przecież zamknięte.
- Fakt... chyba że... poszukamy jakiegoś miejsca, gdzie będzie można wypożyczyć rower albo samochód.
- Nie mamy prawa jazdy!
- Trudno. Nie mamy wyboru.
- No okej... ale jeśli po drodze... zgubimy gdzieś tę całą magię? Tę niepowtarzalną?
- Masz na myśli zamiecie śnieżne? I wiecznie spierzchnięte usta? I tego nieszczęsnego Mikołaja waszej sąsiadki, który robi "Hoł... hoł... hoł..." od rana do nocy, od listopada do Nowego Roku?
- Nie, chodzi mi o nasze rodzinne tradycje. W sensie mojej i twojej rodziny.
- Jestem pewien, że gdziekolwiek nie będziemy, i tak się przejem i dostanę zgagi - mówi z uśmiechem.
Śmieję się cicho.
- Chodzi mi o takie... nasze tradycje. Na przykład... robienie kartek dla naszych rodzin. Albo lepienie Śnieżki* ze śniegu.
- Kartki możemy robić gdziekolwiek, tak samo Śnieżkę.
- No a coroczny... no wiesz... - spalam buraka.
- Seks?
- Tak...
- To też może być gdziekolwiek. Powiedz tylko, gdzie.
- W domu - na mojej twarzy znów pojawiają się łzy. Nat natychmiast je ociera.
- Nie martw się, skarbie. Dotrzemy do Paryża na czas. Masz moje słowo - całuje mnie w czoło.
Nat wyjmuje z kieszeni spodni telefon i wpisuje w google hasło "Tuluza a Paryż". Na jednej ze stron znajduje się mapa. Przeglądamy ją i stwierdzamy, że, aby dostać się do Paryża, musimy z Tuluzy dotrzeć do Limoges, potem do Vierzon, następnie do Orleanu, a stamtąd do domu. Spoglądamy jeszcze raz na rozkład. Mamy szczęście, bo nasz autobus do Limoges ma przyjechać za minutę. I rzeczywiście, dzieje się tak. Wchodzimy do pojazdu, zabierając walizki. Rozglądam się po nim. Są tu w większości ludzie starsi, jeden z nich ma nawet dwie kury w klatce. Gdy tylko zajmujemy miejsce, słyszę dźwięk telefonu. To Kari. Odbieram.
- Halo?
- Rinka! - krzyczy dziewczyna, przez co odsuwam komórkę od ucha. - nareszcie! Gdzie wy, do cholery jasnej, jesteście!? Mieliście być w domu jakieś dwanaście godzin temu!
- Jesteśmy w autobusie. Ale nie martw się, będziemy w Paryżu za raptem... dwa słodkie dni.
- Co!? W jakim mieście jesteście!?
- W Tuluzie...
- Do cholery, to jest na drugim końcu kraju!
- Wiem! Nie musisz się na mnie drzeć! Pomyliliśmy z Natem autobusy. Tak właściwie, to ja pomyliłam. Wsiedliśmy do 131 zamiast do 121. Ale spoko, będziemy niedługo. Jedziemy do Limoges - robię chwilę przerwy. - fuj, mam pod tyłkiem z tonę robactwa, a facet wyciąga kurczaki, więc muszę kończyć, pa.
*Karitell*
- Rinka! Ej! - wołam.
Po chwili jednak moja siostra się rozłącza.
- Cholera - rzucam telefon na łóżko.
- Co jest, słońce? - mówi Armin, stając za mną i trzymając mnie za ramiona.
- Rinka z Natem się spóźnią na święta, a... facet wyciągnął kurczaki... cokolwiek to znaczy.
- Spóźnią się... to znaczy?
- Pomylili autobusy, a teraz jadą do Limoges.
- Do cholery, gdzie oni są?
- W Tuluzie.
- Matko Boska... - chłopak chwyta się za głowę. - na pewno dojadą?
- Podobno tak.
Wstaję z łóżka i idę do kuchni, aby zacząć przygotowywać potrawy na Wigilię, którą spędzę z Rin, Natem i Arminem, choć jest to dosyć nieprawdopodobne. Zawiązuję na plecach biały fartuch. Mam nadzieję, że zdążą...
*Rin*
Przez jakieś 15 minut jazdy wszystko jest okej, ale nagle zaczyna mi się robić niedobrze. Proszę Nata o jakąś torebkę. Gdy tylko ją dostaję, natychmiast wymiotuję. Jak tak dalej pójdzie, to moja tajemnica wyjdzie na jaw... jestem tak zmęczona, że odpływam w krainę snów, opierając głowę o ramię chłopaka.
***
- Hej Rin - wyszeptał mi do ucha Nat i przytulił mnie.
- Hej Nat - odwzajemniłam uścisk.
- Co ty na to, żeby iść dzisiaj do parku?
- Mamy iść sami? Bez rodziców?
- Wymiękasz? - spytał z chytrym uśmiechem na ustach.
- N-Nie! M-Możemy iść.
Chwycił moją dłoń. Mogło to wyglądać trochę dziwnie, że czterolatki idą same ulicą, trzymając się za ręce, jednak nas to nie obchodziło. W końcu stanęliśmy przed głębokim lasem.
- Albo mi się wydaje, albo mówiłeś, że idziemy do parku - powiedziałam do niego.
- Jakbym ci powiedział, gdzie tak naprawdę idziemy, nigdy byś nie dała się wyciągnąć.
- A gdzie mnie zabierasz?
- Zobaczysz.
Szliśmy wąską ścieżką, wciąż trzymając się za ręce. W końcu stanęliśmy przed małą rzeczką. Blisko niej znajdowało się dużo miejsca, aby usiąść, oraz mnóstwo drzew, które dawały dużo cienia. Zaczęliśmy rozmawiać. Kiedy w końcu nam się to znudziło, podeszliśmy do rzeki. Włożyliśmy do niej dłonie. Jednak ja za mocno się wychyliłam i wpadłam do wody. Wołałam o pomoc, ale koło mnie był tylko Nat. Cały czas za mną biegł i podawał mi dłonie, abym je złapała. Jednak w końcu opadłam z sił i straciłam przytomność. Kiedy się obudziłam, leżałam na trawie. Miałam mokre włosy i ubrania, na twarzy także miałam krople wody. Moje powieki zaczęły drgać. Raz i drugi. Usłyszałam, jak ktoś wstrzymuje oddech. Kiedy w końcu otworzyłam oczy, zobaczyłam nas sobą zatroskanego przyjaciela. Odwróciłam się na bok i zaczęłam kaszleć. Nat położył mi dłoń na czole. W końcu się uspokoiłam i, z pomocą chłopaka, wstałam. Jego ubrania oraz ciało i włosy również były mokre. Musiał wskoczyć do wody, aby mi pomóc... pocałowałam go w policzek, a następnie mocno przytuliłam. On odwzajemnił oba gesty. Kiedy wróciliśmy do mnie do domu, a nasi rodzice spytali nas, dlaczego jesteśmy mokrzy, powiedzieliśmy, że bawiliśmy się nad jeziorkiem w parku i zaczęliśmy się chlapać. Rodzice zaczęli się śmiać, a my z nimi. Dali nam suche ubrania na zmianę. Przebraliśmy się u mnie w pokoju. Wtedy nas nie obchodziło to, że jesteśmy w jednym pokoju i widzimy siebie nawzajem... bez ubrań. Liczyła się tylko nasza przyjaźń. Nic więcej. Tylko my... i nasze bijące we wspólnym rytmie serca.
***
W końcu się budzę. Spoglądam na Nata, który śpi. Wygląda tak uroczo... spoglądam na zegarek. Jest 4 rano. Szturcham chłopaka w ramię.
- Hej, Nat, obudź się.
Jego oczy się otwierają. Spoglądam za okno i z radością zauważam, że dotarliśmy do Limoges. Teraz musimy znaleźć środek transportu, jakim trafimy do Vierzon. Wychodzimy z autobusu, zabierając bagaże. Jest tam tylko jedna osoba, którą możemy spytać o drogę. Kierowca. Podchodzimy do niego.
- Dziękujemy za podwózkę - zaczynam. - ale wie pan może, czy można gdzieś tu wypożyczyć... rower albo samochód?
- No, jakoś 12 kilometrów pod tą górę - wskazuje szczyt. - podwiózłbym was, ale nie mogę zbaczać z kursu.
- Tak, to zrozumiałe... dziękujemy, do widzenia - kończy Nat.
- Do widzenia.
Wychodzimy z autobusu. To niemożliwe... spoglądam na chłopaka ze łzami w oczach.
- Nie zdążymy na święta - łkam.
- Ej, nawet tak nie mów! - Nat obejmuje mnie ramieniem. - to raptem dwanaście kilosów! No... i potem pewnie jakieś 500...
Wybucham jeszcze większym płaczem. Cholerne hormony...
***
*Nataniel*
Mimo że już trochę denerwuje mnie płacz Rin, rozumiem ją. Ja też chcę już być w domu. Z rodziną, z przyjaciółmi... i z nią. Pomimo ogromnego bólu nóg, w końcu docieramy na szczyt i widzimy wielki szyld z napisem LENNY'S. Wchodzimy do środka. Widzimy tam mężczyznę czytającego gazetę.
- Dzień dobry, pan pewnie jest Lenny? - zaczynam.
- Nie, ja mam na imię Deryl.
- A pewny pan jest? - pyta kąśliwie Rin.
- Tak? Kupiłem od Lenny'ego biznes.
- Rozumiem... - mówię. - można u pana wypożyczyć samochód?
- Dajcie mi się zastanowić... - patrzymy na niego z nadzieją. - nie. Może was gdzieś podwieźć?
- Do Paryża?
- To mi tak trochę średnio po drodze...
- A wie pan może, gdzie można wypożyczyć auto?
- Tak, wiem. Tą drogą prosto - pokazuje nam drogę za oknem. - do Blois, jakieś sześćset kilometrów.
Rin znów zaczyna płakać.
- Panienka coś w kiepskiej formie? - mężczyzna obejmuje ją ramieniem. Zaciskam pięści, aby nie pokazać po sobie zazdrości. - no dobra, moi drodzy. Mam do sprzedania starego yugo.
- Yugo? - zaczyna Rin.
- Co to jest? - pytam.
Dziewczyna podchodzi do mnie i patrzy mi w oczy.
- To samochód jakieś dziesięć lat starszy od nas. Produkowany w kraju, który już nie istnieje.
- Dam za pięćdziesiąt dolców - wtrąca się Deryl.
- Bierzemy - odpowiadamy wraz z Rin.
Płacimy mężczyźnie należną sumę, po czym idziemy za nim do garażu. Rzeczywiście, stoi tam yugo, ale wygląda zupełnie inaczej, niż myślałem. Przednie drzwi ma żółte, reszta jest niebieska. Ogólnie całość wygląda na naprawdę antyczną.
- No, jest wart swojej ceny, naprawdę wart - mówi Rin.
Wkładam nasze walizki do bagażnika. Wyruszamy od razu. Jest jeszcze dosyć ciemno. Siadam za kierownicą, a Rin obok mnie. Przejeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów wciąż rozmawiając.
Potem, przez kolejne kilka tysięcy metrów, milczymy. W końcu przerywam ciszę.
- Myślisz, że dało by się jakoś ominąć te góry?
- No pewnie. Skręć w lewo, potem jeszcze raz w lewo i jesteś. I tak by the way, mógłbyś włączyć światła?
- Myślałem, że włączyłem...
- Nie, nie włączyłeś.
- Noo, to nie mamy świateł.
Dziewczyna wzdycha.
- Pięknie. Czekaj, sprawdzę, czy jest jakaś instrukcja - zagląda do podręcznej skrytki i szuka jakiejś książeczki. W końcu jakąś wyjmuje. Jest cała w kurzu. Gdy go zdmuchuje, oboje kaszlemy. Otwiera ją na którejś z pierwszych stron. - em... nie wiesz, jak są "światła" po serbsku?
- Nie...
- Czekaj, zadzwonię do Kari.
Dziewczyna wyjmuje z kieszeni telefon i wybiera numer siostry. Odbiera po pierwszym sygnale.
- Hej miśka, i jak tam? - zaczyna.
- Armin zamknął mnie w sypialni.
- Co zrobiłaś?
- Chyba dobrze wiesz, że nic! Stwierdził, że za wolno wszystko gotuję i sam się tym zajmie. Kiedy ty w końcu do mnie przyjedziesz? - kończy miękko.
- Z tą prędkością co teraz... - patrzy na prędkościomierz. - jakoś na Wielkanoc?
- Błagam, pospiesz się.
- Kari, robię co mogę! Jedziemy starym yugo.
- Co? Chcesz powiedzieć, że dalej je pro...
- Nie, już od dawna ich nie produkują. Nie mówisz może po serbsku? Czekaj - odwraca książkę. - a to nie po chorwacku?
- Jak chcesz, to mogę poprosić Armina, żeby to w internecie przetłumaczył. Spróbuję go tu jakoś telepatycznie ściągnąć.
- Spoko. No a co u Ar...
- Rin, patrz, skończyły się góry! - wołam.
- Sory, muszę kończyć. Dwadzieścia na godzinę. Kocham cię! - dziewczyna się rozłącza.
W ostatniej chwili słychać, jak Kari chce jeszcze coś powiedzieć, ale nie zwracamy na to uwagi. Zauważamy, że zostało nam ledwie 80 kilometrów do zjazdu z tej okropnej góry.
- Dobra, teraz już tylko z górki - mówi Rin.
Staram się zahamować lekko, ale mi nie wychodzi.
- Ej, ale mógłbyś trochę zwolnić.
- No przecież się staram, ale nic się nie dzieje!
- Dobra, spokojnie, bez paniki...
- Przecież nie panikuję!
- Ej, a może spróbuj ręczny?
- No tak, ręczny - staram się zaciągnąć hamulec, ale wychodzi na to, że, jakimś cudem, udaje mi się go wyrwać. - em... proszę, oto ręczny - daję go Rin do ręki.
- Dzięki, ale co mam z nim zrobić?
- Może przyłóż Lenny'emu!
- On ma na imię Deryl. Pamięta, jesteś doskonałym kierowcą.
- Poważnie?
- Akurat teraz liczy się tylko to, żebyś ty tak myślał. No, przynajmniej tyle dobrze, że nie pada.
A co się może stać po wypowiedzeniu takich słów? Zaczyna sypać śnieg!
- Rin, serio, musiałaś to powiedzieć?
- Przepraszam! Dalej, włączaj wycieraczki.
Wykonuję polecenie. Niestety, pada tak mocno, że ledwo co widać.
- Dobra - mówię. - jak tylko zjedziemy, znajdziemy jakiś nocleg.
- No okej, ale kiedy zjedziemy?
- Za trzy, może cztery...
- Kilometry!?
- Godziny.
***
Leniwie otwieram powieki. Jest już jasno. Jesteśmy na jakimś kompletnym pustkowiu. Szturcham Rin w ramię.
- Rin, szybko, wstawaj, musimy jechać!
- Rany, ale miałam straszny sen - podnosi się. - nie... to nie był sen. Dobra, wstajemy, tylko podniosę fotel.
- Pomogę ci.
Wychodzę z auta i podchodzę do strony pasażera. Dziewczyna szamoce się z siedzeniem.
- Błagam, nie zepsuj wozu!
- Postaram się - dziewczyna upada.
Tak jak myślałem, wóz zaczyna się rozsypywać. Odpadają kolejne drzwi i zderzaki, światła, opony tracą powietrze, ostatecznie tłuką się szyby, na szczęście nas nie raniąc. Wzdycham. Obok nas przejeżdża pomoc drogowa. Mężczyzna wychodzi z auta i podchodzi do nas. O nic nie pytając, bierze łopatę i wrzuca do ciężarówki resztki auta. Potem, podaje nam nasze walizki.
- Znalazłem to w bagażniku - mówi. - ... myślę, że to był bagażnik.
- Dziękujemy, panie Walter - mówię, czytając imię z plakietki na jego kombinezonie.
- Ja nie jestem Walter, jestem Lenny. Odkupiłem od Waltera zakład.
- A nie miał pan jakiegoś zakładu gdzie indziej?
- Tak - wtrąca się Rin. - i sprzedał go pan...
- Derylowi. Zgadza się.
- A wie pan może, jak się stąd dostać... gdziekolwiek? - pytam. - gdzie są ludzie?
- Kurcze, no to ja nie wiem. Chyba tylko łapać stopa. Powodzenia - wchodzi do samochodu i odjeżdża.
- Nie myśl o tym, nie ma mowy! - rzuca Rin.
Mija kilka chwil. Stoimy w miejscu i zastanawiamy się, co robić. Nagle, słyszymy rozmowę dwóch dorosłych ludzi koło czterdziestki, prawdopodobnie małżeństwa.
- Hej, jak tak dalej pójdzie, to obiad zjemy w Orleanie.
Wchodzą do znajdującego się obok nas lokalu.
- O żesz ty! - mówię do Rin. - słyszałaś, prawda? Jadą do Orleanu! Podwiozą nas i wynajmiemy tam samochód albo rower!
- Czy ja mówię niewyraźnie? Żadnego stopa i kropka!
- O co ci chodzi, o to, że to jacyś obcy?
- No bo to są obcy!
- To zjemy z nimi śniadanie i już nie będą!
Zabieramy walizki i wchodzimy do środka. Przedstawiamy się parze. Są bardzo mili, pozwalają się przysiąść. Na mojej twarzy maluje się jednak zdziwienie, gdy słyszę ich imiona i nazwisko.
- Katie i Norbert Leonorr - przedstawia ich mężczyzna.
- Chwila moment... czy państwo przyjaźnią się z małżeństwem Moore? - pytam.
- Tak, dlaczego?
- A więc dzień dobry, Nataniel - podaję im prawą rękę.
Para patrzy na siebie, w ich oczach widać zaskoczenie. W końcu jednak patrzą na mnie. Katie rzuca mi się na szyję, a Norbert ściska moją prawą dłoń.
- Nataniel Moore! - mówi kobieta. - jak tyś wyrósł. Pamiętam cię jeszcze, jak miałeś paręnaście lat. A cóż to za panna obok ciebie?
- To moja dziewczyna - chwytam Rin za rękę. - mamy do państwa prośbę. Podsłuchało nam się, że jadą państwo do Orleanu. Czy mogliby państwo...
- Was tam podwieźć? Oczywiście, że możemy! Przyłączycie się do śniadania?
- Bardzo chętnie - uśmiechamy się.
Siadamy obok pary. Każde z nas zamawia po dwa naleśniki. Po posiłku, wsiadamy do samochodu Katie i Norberta. W ich radiu leci nasza ulubiona piosenka z czasów licealnych, "What are you waiting for?" zespołu Nickelback. Para zaczęła śpiewać. Przez długi czas wszystko jest okej. Jednak gdy w pewnym momencie patrzę na swoją dziewczynę, zauważam, że jest lekko zielonkawa.
- Wszystko w porządku? - pytam.
- Nie do końca... znajdź mi jakąś torebkę.
Sięgam do plecaka. Wyjmuję z niego reklamówkę i podaję ją dziewczynie. Od razu wymiotuje. Odgarniam jej włosy z czoła.
- Kochani, wszystko w porządku? - pyta Katie.
- Tak, ogólnie jest okej, tylko trochę mi niedobrze - odpowiada Rin.
- Mdłości? Kochana, albo cię porwali kosmici... albo ty jesteś w ciąży!
Jezus Maria... ta wiadomość mnie szokuje... Rinka... w ciąży? To niemożliwe! Spoglądam na nią zdezorientowany. Dziewczyna jedynie uśmiecha się delikatnie.
- Niespodzianka... - mówi.
Chwytam się za głowę. To niemożliwe...
***
W końcu docieramy do Orleanu. Żegnamy się z małżeństwem, a po chwili odjeżdża.
- Dobra, popilnuj walizek, idę do łazienki - mówi Rin.
- Czekaj - chwytam ją za rękę. - możemy porozmawiać o tej twojej ciąży? Dlaczego nic nie powiedziałaś?
- Oj, skarbie, uwierz, chciałam, ale... nie wiedziałam jak ani kiedy... w końcu stwierdziłam, że powiem ci w święta, kiedy już wrócimy do domu.
Nagle, podchodzi do nas młoda dziewczyna w wieku około 16 lat i pyta, czy mam jakieś drobne na jedzenie. Rin daje jej kilka dolarów.
- Wracając... - zaczynam. - jak to się stało?
- Myślę, że to akurat wiesz - odpowiada z uśmiechem.
- Ale Rin... ciąża w wieku 20 lat? Dobra, pogadamy o tym potem. Idę do łazienki, pilnuj bagażu.
Dziewczyna wzdycha. Jednak kiedy się odwracamy, zatyka nas.
- Gdzie nasze walizki? - zaczynam.
- Cholera, tylko nie to - dodaje załamana dziewczyna.
Zrezygnowani, idziemy się przejść.
*Karitell*
W końcu Armin wypuszcza mnie z sypialni. Mam ochotę go za to zabić, ale słyszę dzwonek telefonu. To Rin.
- Hej Rinka! To co, już jesteście?
- Nie... jesteśmy w Orleanie... niedługo zbieramy się do dalszej drogi.
- Nie, nie, nie! Nie martw się. Pożyczymy samochód od rodziców Armina i po was przyjedziemy. Poinformujemy też rodziców Nata, na pewno będą chcieli spotkać się z synem.
- Okej... do zobaczenia.
- Pa.
Natychmiast dzwonię do rodziców chłopaka mojej siostry. Po 10 minutach, przyjeżdżają do mojego mieszkania. Wyruszamy w drogę do Orleanu, by znaleźć Rin i Nata... i mieć jeszcze szansę na wspólne święta.
*Nataniel*
- Prosiłem cię tylko o to, żebyś popilnowała walizek, prawda? - mówię.
- To nie moja wina! Ty sobie poszedłeś!
- No bo chciało mi się sikać! Eh, dalej mi się chce.
- Zawsze może być gorzej.
- No, jakoś mi się nie wydaje. Mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolona.
- Ej! Ja nie jestem alfą i omegą, nie mogę za wszystko odpowiadać!
- Ale to nie ja zepsułem wszystkim święta!
Dopiero kiedy usta Rin się wykrzywiają dochodzi do mnie, co powiedziałem.
- Oj... przepraszam, skarbie...
- To było podłe, Nataniel! Podłe! Myślisz, że fajnie się psuje święta!? Chyba widzisz, że czuję się strasznie! Co mam zrobić, skoczyć z mostu!? - odbiega ode mnie.
- Skarbie, proszę cię, wróć! Przepraszam!
- Odczep się ode mnie!
- Rin!
Dziewczyna już się nie odwraca. Przykładam dłoń do czoła. Jak mogłem to powiedzieć!? Zrezygnowany, postanawiam się przejść i przy okazji poszukać dziewczyny.
***
Błądzę po mieście kilka godzin. W końcu siadam na brzegu fontanny. Jednakże zauważam, że po przeciwnej jej stronie siedzi... moja dziewczynka. Siadam bliżej niej i dotykam jej ramienia. Kiedy spogląda na mnie, chce odejść, ale ja na to nie pozwalam i chwytam ją za nadgarstek.
- Puść mnie, Nataniel! Puść mnie! - krzyczy.
- Przestań krzyczeć. Porozmawiajmy. Naprawdę nie chciałem tego powiedzieć.
- Ale jednak powiedziałeś! Wiesz, jak mnie to zabolało!?
- Powiedziałem to pod wpływem emocji.
- Emocji? - w jej oczach pojawiają się łzy. - emocji!? Człowieku, ty słyszysz, co w ogóle mówisz!? Zostaw mnie!
Dziewczyna wyrywa swoją rękę i chce odejść, ale ja na to nie pozwalam. Chwytam ją za łokieć i przyciągam w swoją stronę. Rin zaciska dłonie na moich ramionach. Na moim torsie tworzy się mokra plama z jej łez. Pozwalam jej na to. Zasłużyłem na to. Trzymam ją w ramionach.
- Przepraszam, słońce - mamroczę w jej włosy. - naprawdę nie chciałem tego powiedzieć. Proszę, uwierz mi.
- Wierzę ci - szepcze dziewczyna.
Opuszczamy plac i idziemy na spacer.
***
Chodzimy po mieście od dobrej godziny. Praktycznie zapomnieliśmy o naszej kłótni. W końcu jednak Rin znowu powraca do tego tematu.
- Przepraszam, że popsułam święta - mówi smutna.
- Ej, nie mów tak, niczego nie popsułaś! - obejmuję jej twarz dłońmi. - przynajmniej my jesteśmy razem. Miśka, nie martw się. Jeszcze trochę i przyjadą po nas moi rodzice oraz Kari i Armin.
- Ale...
- Żadnego "ale". Kotku, dałaś mi najcudowniejszy prezent na świecie.
Patrzy na mnie pytająco.
- Nasze wspólne święta, mimo że z dala od rodziny.
Zaglądamy do każde restauracji. Jednak kiedy patrzymy na "Forever Together"...
- Patrz! - szepcze Rin. - to ona!
Widzimy dziewczynę, która kilka godzin temu prosiła nas o pieniądze.
- Ona ma nasze walizki! - dodaję.
- Bezczelna, założyła moją bluzkę! - rzeczywiście, dziewczyna ma na sobie bladożółtą bluzkę z długim rękawem. Kupiłem ją Rin w zeszłym roku, z okazji naszej rocznicy. - i wygląda w niej lepiej, niż ja!
Oczywiście moje zdanie nie ma tutaj sensu. Wchodzimy do restauracji i podchodzimy do stolika, w którym siedzi złodziejka.
- Dobra, młoda, koniec zabawy - zaczynam.
- Ohydnie ci w mojej bluzce, wiesz? - dopowiada Rin.
Oczy dziewczyny powoli się szklą.
- Przepraszam, naprawdę przepraszam...
- A przepraszaj, rycz, ile chcesz, dzwonię na policję - wyjmuję telefon.
- Nie, proszę! Błagam! Przysięgam, nigdy wcześniej niczego nie ukradłam, nigdy, naprawdę, ale ja po prostu nie wiedziałam, co robić, byłam taka głodna, no i te wasze walizki tak sobie stały, a ja tak dawno nic nie jadłam.
- Słuchaj, dzwonię na policję, możesz przez chwilę nie płakać?
- Ale ja nie chciałam, ja już nie mam siły i nie wiem, co robić, chcę po prostu wrócić do domu, ale nie mam jak, bo dom... bo mój dom jest na drugim końcu kraju, nie mam w ogóle pieniędzy.
- Hej, ale jak to się stało? - pyta delikatnie Rin.
- To raczej długa historia - dziewczyna drapie się po karku.
- Mamy czas - uśmiecham się.
Razem z Rin siadamy przy stoliku młodej i słuchamy tego, co ma nam do powiedzenia.
***
- Tak strasznie chciałam pojechać na ten festiwal, ale mama uznała, że jestem za młoda i za mało odpowiedzialna, żeby pojechać sama na drugi koniec kraju. No i co, pokłóciłyśmy się. Zresztą, non stop się kłócimy o ciuchy, o szkołę, nawet o kolczyk w nosie. Ale tu akurat miała rację, bo teraz w prawej dziurce w ogóle nie mam węchu.
- Dobrze wiedzieć - mówi Rin.
- W końcu wykrzyczała, że jeśli pojadę, to mogę w sumie dla niej jestem obojętna i mogę już nie wracać. Ale co no, pojechałam. Ale jakoś nagle kumple mnie olali i... wylądowałam tutaj, całkiem sama.
- A próbowałaś do niej dzwonić? - pytam.
- Ale... ona powiedziała, że nigdy mi nie wybaczy.
- Wiesz - wtrąca się Rin. - czasem dzieje się tak, że ludzie najpierw mówią, potem myślą...
- Dokładnie - dopowiadam. - kiedyś obiecałem Rin, że nigdy się na nią nie obrażę i jej nie zostawię, a jakiś czas później jednak się na nią wkurzyłem.
- To była moja wina, okej?
- Przestań, nieprawda. Młoda, posłuchaj - zwracam się do Jordan. - dzisiaj jest Wigilia, spróbuj.
Dziewczyna kręci głową.
- Musisz do niej zadzwonić.
- Nie dam rady...
- Jak chcesz, to ja zadzwonię.
*Rin*
W czasie gdy Nat tłumaczy mamie Jordan, co się wydarzyło, ja rozmawiam z samą dziewczyną.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
- No nie wiem... mama bywa czasem poddenerwowana.
- A nasi faceci to nie?
- No wiesz, twój wydaje się być całkiem fajny.
- Uwierz, czasem jest ostro świśnięty. Ale właśnie za to go kocham. Wiesz... mimo że nasze rodziny mogą czasem być trochę... nienormalne... to chyba na serio nas kochają.
Po chwili podchodzi do nas Nat i podaje Jordan telefon mówiąc, że jej matka chce z nią porozmawiać. Dziewczyna odchodzi parę metrów od nas.
- I jak, pogodzą się? - pytam.
- Mamo, ja też tęsknię... - słyszę zdanie wychodzące, przez łzy, z ust Jordan.
- Chyba im się udało - Nat oplata od tyłu mój brzuch dłońmi i słuchamy, co wyjdzie z rozmowy matki z córką.
- Rozumiem... mamusiu, ja też cię kocham... to do zobaczenia - rozłącza się.
Podchodzi do nas i oddaje Natanielowi telefon.
- I co? - pytamy.
Przez chwilę dziewczyna patrzy na nas, a po chwili mocno nas przytula.
- Jesteście wspaniali - mówi.
- A więc? - zaczynam. - jedziesz na lotnisko?
- Hmm...
- Chyba wracasz do domu, prawda?
- Tak, ale mojej mamy chwilowo nie stać na bilet, więc dzisiaj poszukam miejsca do spania w jakiejś noclegowni, a jutro spróbuję skombinować pieniądze na autobus.
Spoglądam na Nata.
- Nie, spokojnie, niczego już nie ukradnę, przysięgam.
- Nie o to chodzi - uśmiecham się i sięgam do torebki. Wyjmuję stamtąd 100$ i podaję je dziewczynie.
- Co to jest?
- Pieniądze na twój autobus.
- Nie, nie mogę.
- Możesz.
- Nie, naprawdę.
- Nie przyjmuję zwrotu. Weź to, nam wystarczy to, co zostało.
- Dziękuję - szepcze Jordan i przytula mnie.
***
- Jeszcze raz dziękuję - przytula nas jeszcze raz. - o kurcze, ja mam cały czas Twoją bluzkę!
- Poczekaj - grzebię w walizce i znajduję biała bluzkę z pawiem, podaję ją dziewczynie - proszę. Dla ciebie - uśmiecham się.
Jordan uśmiecha się. Idzie do restauracyjnej łazienki i przebiera się. Wygląda ślicznie.
- To dziękuję... jeszcze raz. I wesołych świąt - kończy miękko.
- Wzajemnie - odpowiadamy.
Dziewczyna wsiada do taksówki. Kiedy odjeżdża, Nat zakłada kosmyk moich włosów za ucho.
- Ale jestem dumny - mówi. - zachowałaś się bardzo dorośle i odpowiedzialnie.
- Czyli jednak ci na mnie zależy?
- Idiotko, zawsze mi zależało - całuje mnie z taką siłą i pasją, że czuję, jak tracę grunt pod nogami.
Zabieramy walizki i idziemy przed jedną z galerii. Podobno tam mieliśmy czekać na Kari, Armina i rodziców Nata. Oczywiście żadne z nich nie odbiera. Decydujemy się poszukać jakiegoś środka transportu, aby dostać się do Paryża. Jednak jest już po północy, jesteśmy pewni, że wszystko będzie zamknięte. Po chwili zauważamy, że jest otwarta wypożyczalnia rowerów. Natychmiast wchodzimy do budynku.
- O, witam, wesołych świąt - mówi mężczyzna za ladą.
- Dziękujemy i wzajemnie wesołych - odpowiadam z uśmiechem.
- Coś czułem, że jeśli w święta się zawezmę i będę otwarty, to w końcu mi się opłaci.
- Tak... nie wie pan może, czy da się jeszcze o tej porze wypożyczyć samochód?
- Obawiam się, że nie. Ci goście od wypożyczalni to zarozumiałe lwy, zero poświęcenia! Dlatego właśnie przeniosłem się do Orleanu i kupiłem sklep od Gary'ego...
- Chwila... - mówię. - to pan nie jest Gary?
- Nie. Ja jestem...
- Moment... - wtrącam się. - czy pan jest Walter?
- Rany, skąd wiecie?
- A bo facet z pańskiego starego warsztatu nas holował.
- Aaa, rozumiem. A może chcecie wypożyczyć rower? Podróż potrwa dłużej, niż autem, ale za to będziecie fit.
- Dobrze.
Oprócz roweru, dostajemy także kaski oraz małą przyczepkę, w której umieszczamy nasze walizki. Natychmiast wyruszamy w drogę.
***
Przejeżdżamy koło 60 kilometrów. Powoli zaczyna robić się jasno. To już dzisiaj... dzisiaj jest Wigilia. Stajemy na chwilę w miejscu. Nat się do mnie odwraca i zakłada mi za ucho kosmyk włosów.
- Wesołych świąt, słońce - mówi.
- Wesołych świąt, Nat.
Przytulamy się. Nagle słyszymy klakson samochodowy. Patrzymy przed siebie i widzimy auto rodziców Nata, a w środku - ich, Kari i Armina. Wychodzą z pojazdu. Natychmiast podbiegam do siostry i jej chłopaka. Mocno ich przytulam, z moich oczu ciekną łzy. Nat mocno tuli swoich rodziców. Potem, podchodzi do Kari i Armina i wykonuje ten sam gest. Ja jednak nie wiem, czy mogę uścisnąć swoich przyszłych teściów, czy nie. Jednakże małżeństwo podchodzi do mnie i przytula mnie. W końcu wracamy do Paryża na wspólną Wigilię.
***
To jest ten wieczór. Ten jedyny w roku wieczór, kiedy cała rodzina zbiera się przy stole przy tak ważnym posiłku, jakim jest kolacja wigilijna. Dzieciaki z niecierpliwością odmówią najprostszą znaną sobie modlitwę. Oprócz popiskiwania sztućców, będzie słychać także rozmowy oraz śmiechy. Po posiłku, po całym domu rozniesie się szum rozrywanego papieru lub otwieranych torebek oraz krzyki wydawane przez dzieci, oznaczające radość z wyczekiwanych przez cały rok wymarzonych prezentów. Ten wieczór jest bardzo wyjątkowy. Wszyscy czekają na niego tyle dni, aby, wraz z całą rodziną, cieszyć się z narodzin Jezusa - Pana i Zbawiciela. My również na czekaliśmy. A teraz, gdy jesteśmy wszyscy razem, przyszła pora, aby wszyscy dowiedzieli się o mojej ciąży. Razem z Natem wstajemy z krzeseł.
- Mamy wam coś do przekazania - zaczyna Nat.
Wszyscy patrzą na nas pytająco.
- Jestem w ciąży - mówię z uśmiechem.
Na twarze wszystkich wypływają banany. Podchodzą do nas i nam gratulują. A jednak to SĄ nasze najpiękniejsze święta.
***
* - dla tych, co nie pamiętają lub nie wiedzą, Śnieżka to kotka Nataniela
**********
Hej kochani! Po wielu trudnościach jednak udało mi się napisać speszjala! Możecie mi jedynie uwierzyć, że spędziłam nad tą częścią niezliczoną ilość godzin. Sama tego nie liczyłam, tylko pisałam i pisałam. Dzisiaj Wigilia. Mam nadzieję, że spędzicie ją w pełnym rodzinnym gronie. Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę Wam, aby te święta były dla Was wyjątkowe. Dużo pomyślności. Błogosławieństwa Bożego. Wymarzonych prezentów pod choinkę. Zdrowia, szczęścia i słodyczy Weronika Wam życzy. ^u^ mam nadzieję, że o-s się podobał, a za jakiś czas pojawi się zwykły rozdział. :) jeszcze raz życzę Wam wszystkiego najlepszego i Wesołych Świąt!
Pozdrawiam, wera9737.
Enjoy! =^.^=
PS: Jeszcze jedna ważna rzecz. Cała fabuła, a przynajmniej jej 3/4, nie jest moim pomysłem. Pochodzi z filmu "Powodzenia Charlie: Film Drogi". Serdecznie polecam, jest idealny na święta! <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top