Rozdział 12

Najbardziej w świecie nienawidziłam zakupów. Żart. Najbardziej w świecie nienawidziłam zakupów z Philipem.

Od pięciu godzin mierzyłam już chyba setną sukienkę, bo każdą poprzednią chłopak uważał za nieodpowiednią na tak ważną imprezę jak firmowy bankiet. Najgorsze w tym wszystkim było to, że byliśmy cały czas w jednym sklepie, a czas do imprezy coraz bardziej się zmniejszał. Przewidując taką sytuację, wyszliśmy z mieszkania już o dziesiątej, jednak okazuję się, że nawet tak spora ilość czasu nie jest wystarczająca dla Larsona.

— Niech pani poda tą fioletową — zarządził, przywołując do nas wyraźnie zmęczoną ekspedientkę, która próbowała się uśmiechać.

Marnie jej to wychodziło.

— Nie. Nie ubiorę fioletowej sukienki, bo do mnie nie pasuje — odparłam, zakrywając swoje nagie ciało zasłoną w przymierzalni.

Boże, miałam już naprawdę dość.

— Chryste zmiłuj się — modlił się Philip.

— Sam się zmiłuj. To tobie nic nie pasuje — oburzyłam się. — Mogłabym prosić tą czerwoną?

— Oczywiście.

Po chwili wciągałam na siebie ciemno czerwoną sukienkę, która zamiast dekoltu, miała wcięcie pomiędzy piersiami sięgające prawie pępka, blasku dodawały jej pojedyncze cekiny, które porozrzucane były na całej tkaninie, a elegancji dodawały długie rękawy. Sięgała mi delikatnie przed kolano, co optycznie wydłużało moje całkiem krótkie nogi.

— Pokaż — zawołał chłopak.

— Nie, bo coś wymyślisz, a mi się podoba. Zobaczysz dopiero w domu, gdy się odjebie tak, że będziesz zbierał szczękę z podłogi — powiedziałam, przyglądając się swojej sylwetce w lustrze. — Biorę! — krzyknęłam do ekspedientki i byłam niemal pewna, że odetchnęła z ulgą.

Pewnie weźmie miesiąc wolnego po naszej wizycie. Na przyszłość będę wiedziała, aby już nigdy nie pokazać się w tym sklepie, bo może mnie wyrzucą. Gorzej z Philipem. Jego zdjęcie będzie wisiało na drzwiach z dopiskiem tego pana tu nie wpuszczamy.

Wyszłam ze sklepu z uśmiechem na ustach, wymachując elegancką torbą w dłoni. Widziałam, że brunet próbuje do niej zajrzeć, aby dostrzec chociaż mały element, ale skutecznie wywracałam nią tak, aby nie widział nic.

— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Larson — prychnęłam, odblokowując swój samochód.

— Pf, odezwała się największa pierduśnica w Bostonie.

— Co proszę?

— Nic aniołku, mówiłem, że jesteś cudowna — posłał mi ironiczny uśmiech i zajął miejsce pasażera.

Kretyn. Aż tak głucha to ja NIE byłam.

— Tak długo wybierałaś tą kieckę, że myślałem jakbyś robiła to dla Harveya — powiedział brunet zapinając pasy.

— Powtarzałam ci chyba miliard razy, że idę tam właśnie za niego, bo on nie może! Czy ty masz coś nie tak z głową? — burknęłam, wyjeżdżając gwałtownie na główną drogę.

— To po chuj my tyle tam siedzieliśmy, skoro głównego gorącego obiektu twoich westchnień, nie będzie?!

Oby gatunek mężczyzn był kiedyś zagrożony. Przez nich kobiety niedługo wyginą, a wtedy świat stanie na głowie.

Nie odezwałam się, tylko głośno westchnęłam, jedną dłonią wyciągając z torebki moje zatyczki do uszu.

— Co ty robisz? — zapytał Philip, przyglądając się moim ruchom.

— Włączam przycisk wycisz w życiu realnym.

Resztę drogi panowała cisza. Bynajmniej dla mnie, bo ja odpłynęłam do własnego świata. Kocham człowieka, który wynalazł zatyczki do uszu.

Wysiadłam z samochodu z szerokim uśmiechem na twarzy, patrząc na obrażonego Philipa. Wyglądał jak mały pięcioletni chłopczyk, któremu mama nie pozwoliła bawić się na placu zabaw. Wyciągnęłam stopery i poklepałam go po plecach.

— To była dobra podróż — parsknęłam, obserwując reakcję bruneta.

Gdyby jego wzrok mógł zabijać, leżałabym w grobie. Ale nie potrafił, więc mogłam być spokojna i ratować świat przed upierdliwymi mężczyznami.

— Wyśmienita. Kropka. — Powiedział Larson, na co wybuchnęłam głośnym śmiechem. Uwielbiałam go. Ale tylko wtedy, gdy nie był wrednym, wymagającym, zrzędliwym mężczyzną. No dobrze, może chłopcem.

Weszliśmy do budynku, w którym mieściły się nasze mieszkania, i gdy wysiedliśmy z windy, rozdzieliliśmy się w kierunku naszych mieszkań.

Oparłam się z westchnieniem o drzwi, a po chwili przydreptał do mnie Szaszłyk. Tak, ostatecznie tak nazwałam swojego kota. Philip skwitował to krótkim "Szaszłyk, bo oddasz go do zjedzenia chińczykom, tak?". Nasza wojna na spojrzenia trwała równe i długie pięć minut. Później rzuciłam się na niego z poduszką i kieliszkiem wina.

Pogłaskałam mojego przyjaciela o czterech łapach i odłożyłam torbę z sukienką na kanapę. Spojrzałam na zegarek zrezygnowana, bo musiałam zacząć się szykować na tą cholerną firmową imprezę. Mój humor jednak musiał być jeszcze gorszy, bo zadzwonił mój telefon, ukazując numer mojej matki. Z głośnym bezsilnym westchnieniem, przysunęłam urządzenie do ucha.

— Tak, mamo?

— No cześć, Isa — przywitała mnie pogodnym tonem. Ojciec nie pił? — Nie rezerwuję ci jeszcze lotu powrotnego, najwyżej wykupimy wtedy drożej, ale chciałam zapytać co u ciebie? Jak w pracy? Mieszkanie? Wszystko w porządku?

Fajnie, że nie dostałam na maila jeszcze biletu do domu. Nie fajnie, że mi przypominała o moim powrocie tam.

— Praca jak praca, obowiązki i inne pierdoły. Wczoraj występowałam na konferencji podsumowującej miesiąc, dziś idę reprezentować szefa na imprezie firmowej...

— Dobrałaś dobrą sukienkę? Cholera, dziecko powinnaś mi mówić o takich rzeczach! Wysłałabym ci coś od projektantki.

Pierdol się. Właśnie te dwa słowa cisnęły mi się na usta, ale nie byłam na tyle odważna, aby je wypowiedzieć. Jeszcze nie.

— Tak, szef załatwił mi od swojej projektantki — skłamałam, choć od razu tego pożałowałam.

— Szef załatwiał ci strój? Nie przynoś nam wstydu, Isabel. Pogrążasz naszą rodzinę. Następnym razem poinformuj mnie o tak istotnym wydarzeniu.

Suka.

— A co u was? Tata poszedł na leczenie, że tak ci humor dopisuje?

Niemal słyszałam jej wkurwienie. Przybiłam sobie mentalną piątkę.

— Nie pozwalaj sobie, dziecino — syknęła, jednak tym razem mnie to nie wystraszyło. Może dlatego, że byłam pewna, że nie oberwę z jej ręki w twarz. Odległość od domu dodawała odwagi. — Mieszkanie jest w dobrych standardach? Jeśli coś jest nieodpowiednie, albo pościel nie jest z porządnego materiału i....

— Wszystko jest wyśmienite. Muszę kończyć, bo nie mogę się spóźnić na imprezę firmową — powiedziałam, chcąc jak najszybciej zakończyć tą nic nie wnoszącą do mojego życia rozmowę.

— Jak najbardziej. Wystarczająco wstydu nam przyniosłaś prosząc szefa o sukienkę. Spóźnienie byłoby dla nas pogrążeniem, Isabel.

— Pa, mamo.

Rzuciłam telefonem w kanapę. W tej chwili miałam głęboko w dupie czy się zbije. Rene Jones musiała wszystko niszczyć. Nawet swoją córkę. Ją zniszczył mój ojciec, a ona wyżywała się na mnie, bo wiedziała, że jestem słabsza. Nie potrafiła przeciwstawić się temu alkoholikowi, który ją wykorzystywał i manipulował, aby zmuszać mnie do chuj wie jakich rzeczy. Wolała żyć w wytworzonej przez nią fałszywej bańce. Ktoś mógłby pomyśleć, dlaczego ja jej nie pomogę? Bo ona jest zbyt zepsuta na pomoc. Ojciec zniszczył ją do szpiku kości, tak jak jego zniszczyła jego matka. Rodzinny węzeł, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dlatego bałam się mieć dzieci.

Bałam się, bo nie chciałam ich tak zepsuć. Nie mogłam ich zepsuć. Musiałam przerwać tą chorą tradycję panującą w mojej rodzinie, tylko nie wiedziałam jak. Nie byłam pewna, czy już nie zostałam zniszczona na tyle, aby niszczyć kolejne pokolenia.

Strach jest największym wrogiem człowieka. Nawet tego pełnego odwagi.

Nie zorientowałam się nawet kiedy kilka pojedynczych łez skapnęło po moich policzkach, powodując słony posmak w ustach. Starłam je szybko i ruszyłam do łazienki, aby przepłukać twarz zimną wodą. Odnalazłam w szufladzie płatki pod oczy, aby pozbyć się opuchlizny od płaczu i spojrzałam na siebie w lustrze.

Patrzyłam na dziewczynę z pustym spojrzeniem. Nie byłam tą samą osobą, co przed rozmową z moją matką.

Teraz wydawałam się być pusta i zepsuta zupełnie tak jak ona. A ja nie chciałam taka być. Musiałam pozostać silną wersją siebie, nawet jeśli miałabym codziennie nosić maski.

Wyszłam z łazienki dopiero, gdy udało mi się zakręcić włosy. Kilka przednich pasm związałam w małą kitkę z tyłu głowy, a inne wypuściłam i zostawiłam je luźno, pozwalając aby kaskadą opadały mi na ramiona. Wysmarowałam nogi błyszczącą mgiełką, a po tym zrobiłam makijaż. Niezbyt mocny, ale nie był też delikatny. Był wystarczający, aby zakryć twarz dziewczyny, którą niszczyła własna matka. Gdy zakładałam sukienkę, zegar wybijał godzinę: 16:42. Szybko wciągnęłam jeszcze czarne zamszowe szpilki i na ramię zarzuciłam czarną torebkę w kształcie serduszka. Mieścił się tam tylko mój telefon, ale liczył się efekt finalny.

Sukienka kupiona parę godzin wcześniej idealnie podkreślała moją figurę wypracowaną na siłowni. Szpilki wydłużały moje nogi, a błyszcząca mgiełka nadała im idealnego połysku. Poczułam się ładnie, naprawdę ładnie, ale z tyłu głowy wciąż miałam myśl, że dla mojej mamy nadal nie byłoby to wystarczające.

— I jak ci... ja pierdolę — zdezorientowany głos chłopaka, sprawił, że obróciłam się ku drzwiom mojego mieszkania. — Jak się nazywało to święto? Boże Ciało?

Zachichotałam, czując jak na moje policzki wpływa rumieniec.

— Niech ten pajac żałuję, że cię nie zobaczy — skwitował Larson, mierząc moje ciało z delikatnym błyskiem w oku. — Dla ciebie mógłbym przestać być gejem.

Zaśmiałam się, kiwając bezsilnie głową.

— Popilnujesz Szaszłyka? — zapytałam, wskazując dłonią na małą, rudą włochatą kulkę. Miał ze mną zdecydowanie za dobrze.

— Masz szczęście, że nie jestem chińczykiem i nie wpierdole go do piekarnika — prychnął, na co uderzyłam go w ramię. — No chodź tu moja mała słodzinko — powiedział przesłodzonym głosem, rozkładając ramiona. Podeszłam do bruneta, jednak ten nagle ukucnął. — Nie do ciebie mówiłem, Jones.

Aha. W ten sposób.

Parsknęłam pod nosem i poszłam do łazienki popsikać się swoim perfum. Za każdym razem zachwycałam się jego zapachem, bo mango było moim ulubionym owocem. Dopiero gdzieś na czwartym miejscu uplasował się arbuz.

Zgarnęłam z kuchennego blatu klucze do mieszkania i telefon.

Razem z Philipem wyszliśmy z mieszkania w tym samym czasie, zostawiając Szaszłykowi miskę mleka, jedzenia i wody, gdyby był spragniony. Zakluczyłam mieszkanie, sprawdzając poprzez naciśnienie klamki, czy napewno dobrze zamknęłam. Po ostatnim małym włamaniu Harveya do mojego mieszkania, dostałam na tym punkcie kompletnego bzika.

— To połamania nóg czy coś i żebyś wróciła chociaż jutro. Bo dziś nie ma co cię tutaj wyczekiwać — Philip jak zwykle w formie.

— Jasne, dzięki. Trzymaj kciuki, żebym nie zepsuła mowy, której jeszcze nie widziałam na oczy — powiedziałam, przypominając sobie, żeby w drodze do samochodu włączyć ją na dyktafonie, bo Polly była zbyt leniwa aby mi ją napisać.

— Co?

— Kiedyś ci opowiem. Pa!

Zjechałam windą na dół, zanim Larson zdążył mi zadać jakieś pytanie. Chłodny, ale nie zimny, bostoński wiaterek otulił mnie, rozwiewając kilka kosmyków włosów w różne strony świata. Dobrze, że postanowiłam pomalować usta dopiero pod restauracją, bo inaczej na moich ustach nie pozostałoby nic, oprócz włosów. Wsiadłam do samochodu i wyruszyłam w drogę, uruchamiając głosówkę od Polly.

No to tak — usłyszałam jak mówi z pełną buzią. — Najpierw beblasz jak ci miło, że tam jesteś i w ogóle, że tak ci mega super hiper miło i mega się cieszysz i w ogóle takie fałszywe gówna. Później po gromkich oklaskach, które dostaniesz za to, że istniejesz powiesz, że na dzisiejszej imprezie odbędzie się to i tamto, podziękujesz za obecność każdemu poszczególnemu dyrektorowi oddziałów, żeby wykazać się zainteresowaniem wobec firmy — mamrotała dalej, a ja próbowałam to wszystko zakodować w głowie. — Co tam jeszcze. Aha! Przeproś, że szefa nie ma, bo coś tam coś tam i powiedz, że masz nadzieję, że godnie go zastąpisz, a na koniec powiedz, że życzysz tym wszystkim wrednym hienom zajebistej zabawy. Elo ziomalko, powodzenia. Połamania języka.

Zachichotałam, podjeżdżając pod restaurację. Uwielbiałam słuchać gadania Polly, gdy w między czasie mieliła w buzi posiłek.

Budynek, w którym miała się odbyć ta felerna impreza wyglądał pieprzenie idealnie. Duże, sięgające od sufitu do podłogi okna, ukazywały ekskluzywne wnętrze. Gula urosła mi w gardle, gdy zobaczyłam w jakich strojach tam są wszyscy. Nie czułam się źle, bo wyglądałam dobrze, ale oni byli tacy idealni. Zaczynałam wątpić w to, czy w ogóle pasuję do tego skomplikowanego świata, do którego byłam przypisana od urodzenia.

Ale tego wieczoru musiałam dać radę. Chociaż godzinę. W tej chwili sześćdziesiąt minut wydawało się być wiecznością.

Ale byłam silna, co nie?

Weszłam na drżących nogach po schodach, a następnie pchnęłam przeszklone drzwi i weszłam do środka, gdzie w nozdrza uderzył mnie odurzający zapach perfum. Mocnych, damskich, obrzydliwych perfum, od których chciało mi się wymiotować. Wstrzymałam oddech i udając uśmiech, ruszyłam w stronę niedużego podestu.

Chciałam mieć to już za sobą i zwinąć stąd jak najszybciej.

Stuknęłam palcem w mikrofon, a na sali zapadła cisza. Wszystkie oczy zebranych osób skupione były na mnie. Nie przed tyloma ludźmi kiedyś się pokazywałam, prawda?

— Witam was wszystkich na dzisiejszej firmowej imprezie. Cieszę się, że was widzę — powitałam ich miłym uśmiechem, który co niektórzy odwzajemnili. — Jest mi niezmiernie miło, że mogę być w tym miejscu i rozmawiać z tak cudownymi ludźmi jakimi jesteście wy. To wy jesteście filarami firmy Hares Holding i to wy podtrzymujecie jej wysokie standardy. Jestem zaszczycona mogąc z wami zamienić choć parę słów. — Ale im podniosłam ego. Dostałam oklaski. Dobrze mi poszło. — Serdecznie chciałabym podziękować za obecność Adriena Larosa, Henrego Minserwotha, Michela Santiego, Joane Culien, Ivana Smitha i Noego Addisona. Jest mi niezmiernie miło, że to wy jesteście głównymi dyrektorami poszczególnych działów firmy, i że udało się wam tutaj przybyć — w sali rozległy się głośne oklaski. — Pragnę szczerze przeprosić za nieobecność Pana James'a, jednak pilne obowiązki go powstrzymały i nie może być tutaj z nami. Miejmy nadzieję, że szykuje dla nas podwyżki — zebrani zaśmiali się, co miło połechtało moje ego. — Życzę miłej zabawy i pogodnego wieczoru!

Zeszłam z podestu w akompaniamencie głośnych oklasków. Jestem zajebista.

— Nie sądziłam, że kobieta, która pracuje w tej firmie od niedawna sobie tak dobrze poradzi — usłyszałam wyniosły damski głos. Obróciłam się w kierunku eleganckiej kobiety. — Holly Armstrong.

— Isa Jones — przedstawiłam się, ściskając delikatnie dłoń kobiety.

— Jestem skłonna powiedzieć, że bardzo dobrze zastępuje pani, pana James'a. Śmiałabym nawet powiedzieć, że dobrze robi taki powiew świeżości — zaśmiała się delikatnie. Nie wiedziałam co próbowała przez to powiedzieć. Uśmiechnęłam się krzywo, łapiąc z tacy niesionej przez kelnera kieliszek szampana. — Dobrze, że pani jest taka odpowiedzialna, bo poprzednia asystentka szefa zhańbiła naszą firmę.

To moja szansa, aby czegoś się o niej dowiedzieć. Czas start.

— To znaczy?

— Och, nie słyszała pani?

— Nie chciałam się wścibsko wypytywać, dlatego przemilczałam tą kwestię.

— Ależ ma pani dobre serce, oby ono panią nie zgubiło — odparła. Miałam dobre serce? Nie sądzę. — Pani Tiffany przyszła tutaj do nas, bo podobno wywalili ją z kancelarii Pana Wilsona, ostatecznie okazało się, że nas oszukała, bo miała wolne, a nie zwolnienie. Dobierała się do Pana Harveya niemal ciągle. Na bankietach, w firmie, podczas ważnych konferencji. Słodziła mu i w ogóle, wszystkie takie hańbiące rzeczy. Pan James nie reagował, uważał że ma to gdzieś i to ona robi sobie wstyd, ale gdy dowiedział się, że Tiffany zaczęła rządzić innymi w firmie, wkurwił się. Choć to bardzo mało powiedziane. Wyleciała na zbity pysk przy wszystkich pracownikach — uśmiechnęła się, jakby była z tego zadowolona. — Wróciła więc do kancelarii Wilsona, ale nie wiedziała, że nasz szef przyjaźni się z Nathanem i już go poinformował. Wilson jej nie wyrzucił, bo uznał, że Britney, jego narzeczona bardzo szybko ją utemperuje. — Puściła do mnie oczko. — Cóż, mogłabym powiedzieć, że nawet są panie do siebie podobne z charakteru. Obie wiecie czego chcecie i nie boicie się wyzwań. Powinnyście się poznać.

Tak zdecydowanie, powinnyśmy.

— Dlatego pan Harvey nigdy nie pokazuje się z kobietami. To ma sens — skwitowałam, upijając łyk szampana. Był cholernie niedobry.

— Och, Pan Harvey ceni sobie swoją prywatność i nawet jego ochroniarze, oraz najbliżsi przyjaciele nie wiedzą czy on kogoś ma.

A jednak nas widział i Wilson i jego ochroniarze. Uśmiechnęłam się pod nosem.

— Chodź, przedstawię cię innym.

W ten sposób poznałam Vicky, albo Victorię, a może Veronicę, Liama, Mansona, Eleanor i Kaspiana. Dziwni byli, ale gdy wypiłam wystarczająco dużo procentów, okazali się całkiem znośni. Magia alkoholu.

— Jak przyszedłem tu pierwszy raz to widziałem jak Michael posuwa jakąś babkę w strefie restauracji — wyjawił Liam, powodując śmiech pozostałych.

Spędzając z nimi czas i pijąc ciągle szampana, lub wino, zapominałam o czasie. Nagle z godziny siedemnastej zrobiła się dwudziesta druga i nie wiedziałam nawet kiedy to wszystko minęło. 

— Ja jak przyszłam to wylałam kawę na ochroniarza — oznajmiła Eleanor, poprawiając swojego ulizanego koka.

Boże, miałam wrażenie, że na jej włosach jest tyle żelu, że jakbym postukała to po sali rozniosłoby się echo.

— Idę do łazienki — powiedziałam, zabierając z oparcia krzesełka swoją torebkę.

Wyjęłam z niej od razu telefon, zerkając zamglonym wzrokiem na ekran pełen powiadomień. Trzy były od Philipa, a sześć od Logana. Oboje upewnili się czy wszystko w porządku, dlatego odpisałam im zdawkowo i weszłam do łazienki. Kolejne było od Patricka.

Patrick: wiesz, że ode mnie nie uciekniesz? znajdę cię i wreszcie będziemy mogli być razem, tak jak zawsze chcieliśmy. Tęsknię za tobą, Iso i czekam aż wrócisz. Jeszcze dwa tygodnie i znów będziemy razem. Nie pozwolę ci od siebie odejść.

Poczułam pieczenie w gardle, a po chwili wargi bezwiednie mi opadły. Nie byłam silna. Nie tak, jak uważałam, że jestem.

Wybuchnęłam niepohamowanym płaczem, bo ja nie chciałam tam wracać. Dopiero tutaj zrozumiałam jak wygląda życie i mogłam podejmować własne decyzje. Nie chciałam tego kończyć. Nie mogłam wrócić do klatki, w której mnie zamknięto.

Bo złota klatka, to wciąż klatka.

Wrzuciłam telefon do torebki, pozostawiając tą wiadomość bez odpowiedzi. Nie miałam siły, aby mu odpisać. Płakałam, ciężko wdychając powietrze. Gorące łzy płynęły po moich policzkach, rozmazując makijaż, który miał być moją maską. Maska opadała, a ja nie mogłam na to pozwolić. Musiałam ją trzymać, aby nie pokazać wewnętrznego piekła, które rozgrywało się w mojej głowie.

Jesteś silna, jesteś silna, jesteś silna, powtarzałam w głowie jak mantrę.

— Iso? Jesteś tutaj? Nie ma cię od dwudziestu minut, wszystko okej? — damski głos sprawił, że musiałam przestać płakać.

Ale nie potrafiłam.

— Iso, otwórz, proszę — kobieta nacisnęła klamkę, jednak drzwi się nie otworzyły. Nie chciałam jej tu wpuszczać. To była moja chwila słabości. — Isa, pozwól mi wejść.

Gdybyś tylko wiedziała, Holly.

Gdyby tylko ktokolwiek wiedział.

— Isa, otwórz zadzwonię po kogoś i wrócisz do domu. Nie musisz tutaj się ukrywać.

Dom. To tak szerokie pojęcie.

Pukanie do drzwi kabiny nie ustawało, podobnie jak mój płacz.

— Isa, proszę. — Kobieta szeptała, wiedziałam, że jest na granicy wytrzymałości. Starała się mnie nie wystraszyć. Chciała mi pomóc. Dlaczego jej nie wierzyłam? — Otwórz, proszę. Pójdziemy do domu i wszystko będzie dobrze.

— Nie będzie — wyszeptałam przez łzy. — Nigdy już nie będzie dobrze.

Zamilkła, jakby zdziwiły ją moje słowa.

— Nie mów tak. Pomogę ci, wszystko będzie w porządku. Cokolwiek się dzieje, szef i ja ci pomożemy, kochanie. Mamy dużo znajomości, więc nie bój się. Wpuść mnie do siebie i odwiozę cię do domu.

Bolało mnie. Serce, głowa i dusza, a łzy nadal spływały po moich policzkach. Nie chciałam płakać. Nie chciałam być słaba. Przyniosłam wstyd. Zhańbiłam moich rodziców. Znowu. Znowu wszystko zepsułam.

Drżącą dłonią odkluczyłam drzwi, a Holly niemal wpadła do środka. Jej wzrok był cholernie współczujący. Ja nie chciałam współczucia. Ja potrzebowałam wsparcia, miłości i kogoś, kto będzie przy mnie.

— Słoneczko... — wyszeptała, opadając na kolana i przyciągając mnie do swojej klatki piersiowej. — Shhhhh — uspokajała.

Obca osoba przynosiła mi ukojenie takie, jakiego nigdy nie dała mi własna matka.

Powoli przestawałam płakać. Tępo wpatrywałam się w drzwi kabiny, nie słuchając co robi Holly. Zdawało mi się, że rozmawiała z kimś przez telefon, prosząc aby przyjechał. Nie wiedziałam do kogo dzwoniła. Nie chciałam wiedzieć nic.

— Zaraz będziesz w domu. — Powiedziała, głaszcząc mnie po plecach.

Była tak delikatna i czuła. Dlaczego? Dlaczego ona tak potrafiła, a moja mama nie?

Uniosłam zamglony wzrok, gdy zobaczyłam czyjś cień. Z pewnością nie był kobiety, bo to ciało było zbyt postawne. Drzwi kabiny otworzyły się ukazując mężczyznę w czarnej koszuli i szarych spodniach w czarną kratę. Holly zadzwoniła po szefa.

Zadzwoniła po Harveya.

#TheCompanyMan

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top