~ 36 ~

„Działanie błogości"

Pov. Annabeth:

Po tym jak Jacob opuścił mój dom, nastąpiła totalna cisza. Wciąż byłam zaskoczona jego słowami, których znaczenie przez dłuższą chwilę analizowałam w głowie.

Jacob w tym czasie stał na werandzie i najwyraźniej czekał na moją reakcję. Zebrałam się w sobie i ruszyłam w stronę drzwi. Wyszłam ze zewnątrz i stanęłam obok mężczyzny. Nie wiedziałam co rzec. Delikatnie chwyciłam jego dłoń i opierając głowę o jego ramię, rzekłam:

– Prawdą było to, kiedy mówiłam, że chcę zacząć wszystko od nowa. Tutaj, w Hope County. Prawdą jest również to, że chcę Ciebie u mojego boku. Nie wyjadę stąd... Nie dlatego, że obiecałam pomóc tym ludziom. Ale dlatego, że chcę tutaj zostać. Z Tobą.

Jacob spojrzał na mnie zrezygnowany. Wiedział, że nie zmienię zdania. Po jego twarzy dało się dostrzec, iż ta decyzja sprawiła mu ulgę. Nachylił się ku mnie i złożył pocałunek na moim czole.

– Zostaniesz? – Zapytałam.

Mężczyzna jedynie kiwną głową, lecz zauważyłam delikatny uśmiech na jego twarzy.

Nie było innego wyjścia. Monument musiał runąć. Gdziekolwiek się znajdowałam, zewsząd widziałam ten cholerny pomnik Ojca.

Toteż, kiedy Tracey Lader podsunęła mi pomysł by go zniszczyć, nie wahałam się ani sekundy.

Zadanie było proste. Wezwałam do aresztu Nicka Rye'a oraz Adelaide Drubman, gdzie poprosiłam ich o pomoc. Jako, iż oboje byli moimi dłużnikami zgodzili się bez wahania.

Plan polegał na tym, że dostanę się na górę, na której stoi posąg Josepha po czym wybadam teren. Następnie zlikwiduję Edeniarzy, którzy mogliby wezwać posiłki oraz snajperów.

Kiedy będzie bezpiecznie, zawiadomię Nicka i Adelaide, którzy przylecą swoimi maszynami i ostrzelają pomnik. Plan był doskonały. Wszystko obyło się bez zbędnych kłopotów. Z radością przyglądałam się, gdy pomnik Josepha runął w dół. Został po nim tylko gruz i pył.

Moje zadowolenie jednak nie trwało długo... W drodze do aresztu dopadła mnie Faith.

Ponownie znalazłam się na pięknej polanie z Faith u boku. Dziewczyna wyraźnie wyglądała na zdenerwowaną.

— Nie rozumiem... — Zaczęła — Wydawało Ci się, że możesz dalej robić co chcesz, bez żadnych konsekwencji?

Faith podbiegła i pchnęła mnie do tyłu, mówiąc:

— Byłam rozsądna. Byłam sprawiedliwa. Ale Ty jesteś taką egoistką! Zmusiłaś Burke'a do odejścia mimo, że wcale tego nie chciał.

Dziewczyna zerknęła za siebie a ja podążyłam za jej wzrokiem. Ujrzałam Burke'a i Virgila, grających w karty. Siedzieli przy stole, w pomieszczeniu, które przypominało areszt.

Zrobiło mi się gorąco. Faith podeszła do Burke'a i stanęła za jego plecami.

— Po co to wszystko było, Annabeth? Chciałaś zgrywać bohaterkę?

Wpatrywałam się dwóch mężczyzn, którzy byli pochłonięci grą. Virgil uśmiechał się promiennie, zaś Cameron uważnie wpatrywał się w swoje karty.

— Poker — Rzekł po chwili Burke, również uśmiechając się do swojego przeciwnika.

Faith zerknęła na mnie i przemówiła ponownie:

— Jeśli rozumiesz tylko przemoc... to pozwól, że przemówię w Twoim języku.

Po tych słowach sięgnęła po dłoń Camerona i skierowała ją na broń, którą nosił przy sobie.

Burke niczym w transie, wstał z krzesła i wymierzył prosto w Virgila, który z przerażeniem zapytał:

— Co Ty wyprawiasz?

Zrobiłam krok w jego stronę, kiedy nagle kula wystrzeliła prosto w przerażonego Virgila.

— Nie! — Krzyknęłam.

— Przykro, że muszę to zrobić — Rzekła Faith, a Burke powtarzał za nią. — Żałuję, że nie ma innego wyjścia. Ale dokonałaś wyboru, zastępco.

— Mówiłem, że nie chciałem odchodzić — Szepnął Burke po czym strzelił sobie prosto w głowę.

Z przerażeniem wpatrywałam się w ciało swojego współpracownika, kiedy nagle oślepiło mnie jasne światło.

Ocknęłam się w lesie. Z mojej krótkofalówki słuchać było przerażone nawoływanie szeryfa:

— Edeniarze przejęli sterownie! Zastępco? Ktokolwiek? Atakują areszt! Powstrzymajcie ich!

Głos się urwał, a wtedy dobiegł do mnie głośny huk wystrzału. Rozejrzałam się dookoła i dostrzegłam areszt, na który nacierali Edeniarze.

— Nie... — Szepnęłam podnoszą się z ziemi — To nie mogło być prawdą.

Biegiem ruszyłam w stronę aresztu.

— Zabrali szeryfa! — Nawoływała Tracey przez krótkofalówkę — Zastępco? Gdzie Ty jesteś, do cholery!?

Szybko wezwałam kilku moich pomocników i nie czekając na nich, ruszyłam do walki.

Walka była brutalna. Nie obyło się bez licznych ofiar, jednakże w końcu udało nam się odeprzeć Edeniarzy.

Chwiejnie ruszyłam w stronę aresztu, modląc się w duchu by Virgil i Cameron wciąż żyli. Niestety. Byli martwi.

Tracey, która ściskała kurczowo ciało Virgila, wzięła głęboki oddech i rzekła chłodno:

— Znajdź Faith. Zabij ją. To nie może jej ujść na sucho.

W ciszy opuściłam areszt z zamiarem odnalezienia Faith, jednakże ona już na mnie czekała.

Nim się spostrzegłam, ponownie znalazłam się pod działaniem błogości.

Ten łaski cud, przepiękny dźwięk... — Śpiewała Faith — Rozproszył wokół mrok... Zgubiłam się, spadł na mnie lęk... lecz odzyskałam wzrok.

— Gdzie jest szeryf? — Zapytałam przerywając jej ostro.

— Twój szeryf przeszkadzał Ci wejść na dobrą ścieżkę — Odparła dziewczyna — Ale teraz zrozumiał swój błąd i dołączył do naszej rodziny.

Zrozumiałam, iż miała na myśli, że również nafaszerowała go błogością.

— Jeśli spróbujesz go powstrzymać... — Szepnęła groźnie Faith po czym uśmiechnęła się promiennie.

Usłyszałam za sobą zbliżających się ludzi, toteż odwróciłam się szybko i dostrzegłam biegnące ku mnie anioły.

— To się dzieje naprawdę... — Pomyślałam, przypominając sobie smierć Virgila i Burke'a. — W takim razie nie jestem bezbronna.

Szybkim ruchem chwyciłam swój pistolet i wycelowałam prosto w nacierające anioły.

— Dlaczego ciągle z nami walczysz? — Faith z odrazą przypatrywała się jak anioły padają bez życia na ziemię — Wiesz co nadchodzi... Ojciec Ci pokazał. Świat się wali! Jest zepsuty. Joseph daje Ci szansę na wyzwolenie... Możesz przestać walczyć. Możesz być wolna! Kto od miecza wojuje, od miecza ginie!

Kiedy ostatni z aniołów padł na ziemię, zwróciłam się ku Faith i bez ostrzeżenia strzeliłam jej w nogę.

Dziewczyna z głośnym krzykiem wpadła do znajdującego się za nią płytkiego jeziora.

Łzy spływały po jej twarzy, kiedy rzekła, siląc się na spokój:

— Joseph myśli, że jest naszym wybawcą. Ale to Ty zdecydujesz co się stanie. Ty byłaś początkiem. I będziesz końcem.

Faith z trudem wstała, utrzymując się na jednej, zdrowej nodze. Zaśmiała się delikatnie i dodała:

— Zabij mnie, Annabeth. Po to tutaj przyszłaś. Zakończ to teraz.

Przyjrzałam się jej uważnie.

Faith była młoda. Była w moim wieku, kiedy znalazłam się na wyspie i musiałam walczyć o przetrwanie. Wpatrywała się we mnie, oczekując kolejnego strzału, który zakończyłby jej żywot.

Ja jednak schowałam broń. Weszłam do jeziora, szarpnęłam ją w górę po czym chwyciłam pod ramie i wolnym krokiem ruszyłam przed siebie.

— Dokąd mnie zabierasz? — Zapytała z przerażeniem. Każdy krok sprawiał jej ból.

Nie odpowiedziałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top