~ 22 ~
„Błogość"
Przebywałam akurat niedaleko aresztu, kiedy usłyszałam głos szeryfa Whitehorse'a w krótkofalówce:
– Do członków ruchu oporu. Jeśli ktoś znajduje się aktualnie blisko farmy Andersów niech się zgłosi.
Pech chciał, że akurat byłam niedaleko.
– Tu zastępca. Jestem przy farmie.
– Dobrze Cię słyszeć, Annabeth. Doszły nas słuchy, że Edeniarze składujący tam „Błogość". Wiesz co z tym zrobić. Bez odbioru.
– Puścić to cholerstwo z dymem. – Pomyślałam i chwytając karabin ruszyłam w ku farmie.
Kiedy znalazłam się w bezpiecznym punkcie obserwacyjnym i rozeznałam w terenie, postanowiłam od razu przejść do działania.
Wystarczył jeden celny strzał. Edeniarze byli wyjątkowymi głupcami, że położyli beczkę benzyny tuż przy składziku błogości. Ułatwili mi tym zadanie.
Nachyliłam się, spojrzałam w celownik i biorąc głęboki oddech, oddałam celny strzał.
Wybuch beczki spowodował wybuch zbiorników z Błogością.
Uśmiechnęłam się pod nosem i zanurzyłam się w las nie chcąc wszczynać zbędnej walki.
Zaabsorbowana własnymi myślami nie zorientowałam się, iż znajduję się w nieznanym mi dotąd terenie. Marszcząc brwi rozejrzałam się dookoła. Niechętnie musiałam przyznać, że się zgubiłam.
Niedaleko dostrzegłam ambonę myśliwską, toteż z racji, iż zapadał zmrok postanowiłam spędzić tam noc.
Wspięłam się po drabinie i upewniwszy się, że teren dookoła jest bezpieczny postanowiłam się przespać.
Gwałtownie otworzyłam oczy i uważnie nasłuchiwałam. Ktoś krążył dookoła ambony.
Starając się nie robić hałasu, podniosłam się i wyjrzałam zza krawędzi.
Ku memu zaskoczeniu była to Faith. Sama. Nieuzbrojona.
Dziewczyna doskonale wiedziała gdzie się znajduję. Czekała na mnie.
Chwyciwszy swoją broń zeszłam na dół. Zerknęłam w stronę lasu obawiając się ataku, jednakże nic takiego nie nastąpiło.
– Zgubiłaś się? – Zapytałam podchodząc do niej.
Dziewczyna zaśmiała się niewinnie. Podeszła do mnie wolnym, tanecznym krokiem i rzekła:
– Wiem, że słyszałaś o mnie różne rzeczy... Że kłamię, że manipuluję, że zatruwam ludzkie umysły. Pozwól, że Ci coś pokaże.
Nie dane mi było odmówić, ponieważ w ułamku sekundy dziewczyna dmuchnęła mi w twarz jakimś białym pyłem.
Momentalnie poczułam błogie rozluźnienie.
Zapomniałam o wszystkich troskach i problemach. Czułam jakbym stąpała po chmurach. Słodki zapach wypełnił moje nozdrza a uśmiech sam cisnął mi się na twarz.
Otworzyłam oczy i zorientowałam się, że stoję na jakieś polanie. Faith stała przy mnie z szerokim uśmiechem.
– Tak się cieszę, że tu jesteś, Annabeth. – Szepnęła i chwyciła moją dłoń. – Zaprosiliśmy Cię do naszego domu. Otworzyliśmy przed Tobą serca. Wkrótce znajdziesz odpowiedzi, których tak szukasz...
Faith prowadziła mnie w stronę wielkiego drzewa, przy którym znajdowało się kilku ludzi.
Niczym w transie podążałam za nią nie zważając na niebezpieczeństwo.
– Nawet Ci, którzy z nami walczą szukają zbawienia. – Rzekła Faith i chwyciła mocniej moją dłoń.
Pod drzewem dostrzegłam czterech Edeniarzy, mojego współpracownika Camerona Burke'a oraz Josepha Seed'a, który przekazywał im swoje słowa:
– Musimy być silni. Musimy być ostrożni... – Mówił Joseph.
– Teraz zrozumiesz, Annabeth. – Rzekła Faith i pchnęła mnie lekko w stronę Ojca.
– Ci z zewnątrz spróbują odebrać nam to co wspólnie zbudowaliśmy. – Po tych słowach Joseph zwrócił się ku mnie.
Mężczyzna zbliżył się i patrząc mi prosto w oczy rzekł:
– Osądzasz mnie. Osądzasz nas wszystkich. Ludzie powiadają, że jestem szalony. Ale kiedy się budzisz rano, masz przed oczami te same nagłówki co ja.
Nie widziałam do czego zmierza ta rozmowa, jednakże z całego serca pragnęłam jej wysłuchać.
– Czy w Twoich oczach nie pojawia się przerażenie?
Joseph minął mnie i unosząc ręce ku górze zapytał donośnie:
– Taki właśnie jest nasz świat!? To?
Daleko przed nami dostrzegłam wielką chmurę dymu spowodowaną zrzuceniem bomby. Owy widok niezmiernie mnie przeraził. Z szeroko otwartymi oczami patrzyłam jak dym pochłania coraz większy teren dookoła.
– Czy to jest świat, jaki stworzyliśmy naszym dzieciom? – Zapytał ojciec. – Społeczności są rozdzierane, wznoszą się mury. Bo przywódcy są ogarnięci niemocą. Tyrani są zbyt zepsuci by rządzić sprawiedliwie.
Joseph ponownie do mnie podszedł i chwytając moje ramiona dodał nieco ściszonym głosem:
– Nie prosiłem o to. Zostałem wybrany.
Nagle krajobraz wokół nas się zmienił. Znajdowaliśmy się teraz pośród spalonych drzew oraz wyniszczonej ziemi. Świat dookoła był kompletnie zrujnowany.
– Wszystko zbliża się ku końcowi. Czujesz to, Annabeth. Wiem o tym. Doskonale widzisz, że ludzkość jest słaba... i wrażliwa. Pędzimy ku naszej zagładzie, ale nikt nie ma zamiaru nic z tym zrobić! – Joseph rozejrzał się dookoła z wyraźnym smutkiem. – Oboje o tym wiemy. Nie jesteśmy szaleni. A co nam pozostaje? Siedzieć i czekać na to, co nieuniknione?
Ojciec westchnął głęboko chyląc głowę ku ziemi po czym szepnął:
– Nie twierdzę, że jestem doskonały, ale dostrzegłem co się zbliża i postanowiłem działać. Nasze społeczeństwo jest rozbite. Musimy kroczyć naprzód by uczynić świat takim, jakim był kiedyś. – Joseph chwycił moją twarz i dodał: – Mogę Cię ocalić. Najpierw jednak musisz wykazać się wiarą.
Po tych słowach obraz zaczął się zamazywać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top