the barn

Dean był świetny w udawaniu. Przez te wszystkie lata spędzone na polowaniu, grał agentów FBI, gwiazdę rocka, strażnika leśnego, kelnera i jeszcze kilka(dziesiąt) innych postaci, o których ciężko zapomnieć. Gdyby nie rodzinny biznes polegający na zabijaniu potworów, z powodzeniem mógłby spróbować swoich sił w aktorstwie - jego uroda z pewnością mogłaby mu w tym pomóc. Przystojny czterdziestodwulatek, twarz ozdobiona mnóstwem piegów, zielone, uwodzicielskie spojrzenie i firmowy uśmiech - wszystko, czego potrzeba, by zakręcić się koło wielkich pieniędzy i znanych osobistości.

A mimo to, był tylko i aż, łowcą. Polował na istoty, o których czytano w w baśniach i legendach. Praktycznie bez grosza przy duszy, zarabiając na grze w pokera i tego typu hazardowych zabawach.

Czy był szczęśliwy? Oczywiście, że nie. Który rozsądny człowiek zdecydowałby się z własnej woli na takie życie? Na spanie w obskurnych motelach, na wielogodzinną jazdę samochodem, który był jednocześnie swego rodzaju domem, gdyż widział i słyszał najwięcej? Dean Winchester był nieszczęśliwym człowiekiem, a jego cholernym marzeniem, była dobrze przeżyta emerytura lub szybka i bezbolesna śmierć, żeby wreszcie zaznać cholerny wieczny spokój.

Był już kiedyś w Piekle, nie zamierzał tam wracać za żadne skarby. Pragnął Nieba, choć aniołowie okazali się tak zadufanymi w sobie istotami, że miał nadzieję nie spotkać po drodze żadnego z nich. Chciał po prostu poczuć się szczęśliwym.

Los, a może ten pieprzony Bóg, skrzyżował ścieżki łowcy i jednego skrzydlatego dupka, który wyciągnął go z Piekła. Dean spotkał go dopiero późną nocą, przyzywając go. Cóż, w zasadzie to nie wiedział, kogo licho przyniesie, a zważywszy na przerażenie wszystkich dookoła, wypalenie oczu biednej Pameli Barnes, zaprzyjaźnionej medium Bobby'ego, zgorzkniałego staruszka, który traktował ich lepiej, niż własny ojciec, tylko potęgowało niepokój. Wymalowali ściany stodoły wszystkimi znanymi sobie ochronnymi znakami, narysowali pentagramy, przygotowali wodę święconą, demoniczny nóż i broń naładowaną solą, oczekując tajemniczego wybawiciela. I wtedy się zaczęło - coś potężnie jebło, blacha ułożona na dachu zaczęła się zsuwać, coś zgrzytnęło, żarówki pękały, jedna po drugiej, światło powoli gasło, pozostawiając ich w ciemności.

Drzwi rozsunęły się, ktoś wszedł do środka. Dean i stary Singer zbledli, gdy jakiś chuderlawy ziomek bez zająknięcia przeszedł przez wszystkie diabelskie pułapki, pociski z soli trafiały go raz po raz, ale ten zdawał się mieć to kompletnie w dupie. Podchodził coraz bliżej, z nieskrywanym zainteresowaniem, skupiając swój wzrok na przerażonym Winchesterze.

- Kim jesteś?

Nieznajomy facet zatrzymał się, odpowiadając mu niskim głosem:

- Jestem tym, który chwycił Cię mocno i wyzwolił z wiecznego potępienia.

No kurwa, ale powiedział.

- Ta, dzięki - mruknął łowca, łapiąc za demoniczne ostrze. Zrobił krok i szybkim ruchem wbił je w pierś mężczyzny. Z tej odległości, mógł zobaczyć, jak niesamowicie błękitne tęczówki uważnie skanują go z pewnym rozbawieniem. Czekaj, co? Rozbawieniem?

Facet naprawdę się uśmiechnął.

A Dean był przerażony na maksa.

Wyjął broń, z fascynacją ją oglądając. Co to, kurwa, psychopata masochista?

Tamtej nocy, łowca poznał swojego anioła stróża, o imieniu Castiel.

Był 18 września 2008 roku.

***

Dean był naprawdę świetny w udawaniu.

Zwykły człowiek pewnie szlochałby jak pojebany, próbując modlitw wszystkich religii.
Chyba, że byłby niewierzący, to może odprawiałby jakieś czary.

Widział, jak światło gaśnie i ponownie rozświetla się na przemian, wzmagając cierpienie. Patrzył na niego bez wyrazu, krzycząc z boku i bezsilności w środku siebie.

Nie chciał okazywać niemocy.

- Dean...

Zamrugał oczami, skupił się na lekko uśmiechniętej twarzy. Zapytał cicho:

- Tak?

- Proszę, opowiedz mi nasze spotkanie w stodole, z Twojej perspektywy.

Uchylił lekko usta, po chwili zacisnął je w wąską linię.

- Czemu?

- Chciałbym zobaczyć jeszcze jakieś emocje na Twojej twarzy.

Łzy bez pytania pojawiły się w jego oczach, zignorował chęć odgonienia ich. Uśmiechnął się słabo, wyciągając dłoń. Splótł z nim palce, skupiając na nim swój wzrok.

- Przepraszam, ja po prostu... Cas, nie radzę sobie z tym. Nie wierzę, że to naprawdę koniec, a ja nic nie mogę z tym zrobić.

- Wiele razy zaburzyliście naturalny porządek świata, Dean. To nie mogło trwać wiecznie.

My nie mogliśmy trwać wiecznie.

- Wiem..., ale to takie dziwne, gdy przychodzi co do czego, wiesz?

- Wiem.

Tęczówki znów rozbłysły błękitnym światłem.

I zgasły, ponownie.

- Czyli...trafisz tam, gdzie wcześniej...? Wtedy, kiedy Lucyfer...?

- Tak sądzę.

- Nie zostawiaj mnie, proszę.

- Nie zostawię Cię. Jestem Twoim aniołem stróżem, nie pamiętasz? - uśmiechnął się ciepło.

- Pamiętam. Zawsze będę.

Delikatnie ułożył się obok niego, tak, by nie sprawić mu niepotrzebnego bólu. Cas pozwolił mu położyć głowę na jego klatce piersiowej. Ponownie spletli dłonie, pragnąc, by ta chwila trwała wiecznie.

Całą wieczność.

Dean uniósł na chwilę głowę, pocałował go w skroń. A później w czoło. A później w nos. I policzek...drugi policzek.

Całowali się przez chwilę, dłuższą chwilę, rozpaczliwie. Kilka łez uciekło łowcy z oczu, ozdobiło policzek anioła.

- Potrzebuję Cię, Cas - wyszeptał. - Jestem taki samolubny, ale tak bardzo Cię potrzebuję.

- Nigdy nie będziesz samolubny, Dean. To nie jest oznaka samolubstwa. To oznaka przywiązania. Jesteś moim wszystkim, Dean. Moim szczęściem.

Rozpłakał się jak małe dziecko, chowając głowę w materiał beżowego prochowca. To nie miało prawa tak boleć.

Sam wszedł do pokoju niecałe dwie godziny później, Eileen mocno trzymała go za rękę, próbując dodać w ten sposób otuchy.

Pusta fiolka leżała na blacie stolika nocnego.

Sam nawet nie zapłakał, bo widząc ich, przytulonych do siebie na łóżku, czuł w głębi duszy, że jego brat jest teraz szczęśliwy.

I że tym razem nie ma prawa mu tego odbierać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top