hanne
Nie wyszło, trudno. Chcę tak myśleć, chcę nie przejmować się kolejnym słabym skokiem, rozczarowanym wzrokiem trenera, posmutniałym reszty kadry, gdy wiedzą, że zaprzepaściłem szansę na medal, na choćby nawet zachowanie godności w należytym miejscu.
Myślę jednak, że się wypalam, że nadzieja tak rozpaczliwie poszukiwana zginęła na wietrze, że na ratunek było już za p ó ź n o.
Siadam na schodach przed hotelem. Wszyscy najpewniej świętują, upijają się do nieprzytomności, niektórzy nawet płaczą ze szczęścia, a ich słone łzy skapują na medale i trofea. Ja nie płaczę, choć mógłbym teraz wyć w niebogłosy, przepraszając siebie i wszystkich za każdą złą decyzję, każde umyślne potknięcie i upadek.
Nie mam nikogo, nie teraz, nie później. Chcę krzyczeć, by usłyszeli mnie wszyscy, by zrozumieli.
Ester zapewniłaby o lepszym jutrze, może zbyt dziecinnie i pochopnie.
Swietłana kazałaby mi pić wódkę i wyspowiadać się z największych grzechów.
Florencja zabrałaby mnie na krótki spacer, trzymając moją roztrzęsioną dłoń.
Nika zajęłaby moje myśli rozmową o wszystkim i niczym, śmiejąc się pogodnie.
Diana kazałaby wskoczyć do lodowatego jeziora, by później zatonąć w cieple jej pościeli.
Hanne...
...zrobiłaby więc.
— Pokora, czyli świadomość własnej niedoskonałości. Wiesz już, czy mam powtarzać to jeszcze tysiąc razy, żebyś w końcu zmądrzał? — Unoszę głowę całkiem nieświadomie, przepadając w zieleni jej oczu, w burzy rudych włosów, ukrytych pod zimową czapką. Uśmiecha się subtelnie, trzyma w dłoni kartonowe pudełko, drugą chowając w kieszeni ciemnej kurtki.
Hanne.
— Przyniosłam pizzę, hawajską, może przynajmniej to poprawi ci humor — mówi tak spokojnie i opanowanie, jakby zapomniała ile razy płakała przez moje czyny, jak wiele razy stwierdzała, że mnie nienawidzi. — Wyglądasz fatalnie, Wellinger. Jak smierć, jakbyś wpadł pod samochód i umarł, żeby wstać trzy dni później z grobu. Fatalnie też skaczesz, wiesz dlaczego? Bo brak ci pokory.
Więc pokornie opuszczam głowę, gdy ona kładzie na niej dłoń. Zamykam oczy i nie czuję już zimna, nicości, smutku. Czuję jej lawendowe perfumy, opuszki jej palców gładząc mnie po głowie i troskę. Wróciła, mimo wszystko wróciła.
Dziękuję, myślę jedynie, wiedząc, że znów podniesie mnie z dna.
— Nie myśl, że cię nie nienawidzę, bo nadal to robię, ale ktoś musi o ciebie dbać, skoro sam nie potrafisz.
— Zostaniesz?
— A mam wybór?
I zostanie, być może już na zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top