Rozdział Trzydziesty Piąty

Leżę skulona wokół ramienia Damiana i czuję, jak mój pęcherz coraz bardziej daje o sobie znać. Otwieram oczy, lecz wokół nadal panują egipskie ciemności. Nie przypominam sobie żadnego pomieszczenia, które mogłoby sugerować, gdzie znajduje się na statku toaleta. Szlag. No to czas na szybkie wykazanie się pomysłowością.

Wstaję z posłania i cicho wychodzę. Pod drzwiami dostrzegam śpiącego Wekesę. Oho. Tak przejął się swoją pracą, że postanowił spać koło charybdy. Przestępuję nad nim ostrożnie i ruszam w kierunku skrzyń. Słońce już wstało, a różowawa poświata zagląda do wnętrza, oświetlając deski podłogowe i cele. Staram się jak najciszej stawiać kroki, żeby nie robić nadmiernego hałasu i nie zakłócić snu chłopaka. Chwila. Czy wizja potencjalnej toalety nie wydaje się bardziej kusząca od wiaderka w schowku? Paradowanie z pełnym nocnikiem po pokładzie, by później wyrzucić zawartość za rufę, też nie brzmi ciekawie. Oj tak, zdecydowanie pierwsza opcja będzie dużo mniej krępująca. Nawet, jeśli muszę o nią zapytać śpiącego "strażnika".

Wracam z powrotem do pirata i klękam przy nim. Ostrożnie szturcham go w ramię. Marszczy twarz, lecz nadal się nie rusza.

– Wekesa... – mówię łagodnie. – Wekesa, obudź się, proszę. Potrzebuję pomocy.

Widzę, jak ciemne powieki powoli się unoszą, ukazując białka i czarne tęczówki. Spogląda na mnie zaspanym wzrokiem. Gdy mnie rozpoznaje, gwałtownie się podnosi.

– Co się dzieje?

Odskakuję od niego speszona.

– Nic takiego... – odpowiadam, a na mojej twarzy wykwita rumieniec. – Chciałam tylko zapytać o toaletę.

– Toaletę? – Między jego brwiami pojawia się zmarszczka.

Przytakuję.

Błagam, szybciej, bo się posikam.

– No... Po schodach na dół i prosto do samego końca. Drzwi na prawo. Jak skończysz, otwierasz bulej i wylewasz za burtę.

– Dzięki – mówię i schodzę pod pokład. Nic się tutaj nie zmieniło od naszego ostatniego rejsu. Tym razem jednak hamaki wypełniają śpiący marynarze. W akompaniamencie chrapania ruszam do wskazanych przez Wekesę drzwi.

Gdy opuszczam pomieszczenie, od razu kieruję się z powrotem na górę. Mijam zaspaną załogę, po czym wdrapuję się po schodach. Na ostatnim stopniu drogę zastępuje mi ciemnoskóry mężczyzna – ten sam, który wczoraj wybawił mnie od swoich kolegów.

– Kapitan chce cię widzieć u siebie – rzuca mocnym basem.

A czego innego mogłabym się spodziewać po takim poselstwie?

Kurde, mam nadzieję, że Aldai i Damian uwzględnili to w swoich wczorajszych planach. Zagryzam wargę. A jeśli nie?

– Czy mogłabym tylko... – Pokazuję w kierunku pomieszczenia, gdzie zostawiłam przyjaciela.

– Natychmiast – przerywa mi tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Przytakuję szybko i ruszam w ślad za nim.

Wychodzę na pokład, a widok odbiera mi mowę. Kiedyś czytałam, że gdy malarz umiera, Bóg daje mu szansę na stworzenie ostatniego dzieła sztuki, jakim jest niebo. Pastelowe maźnięcia pędzla ozdobiły śnieżnobiałe, postrzępione chmury, niczym pierze rozsypane na mokrym obrazie. Słońce unosi się leniwie nad wodą, muskając swymi kolorami miasto majaczące na horyzoncie. Z nadbrzeżnej zabudowy przegania noc, by przynieść ze sobą jutrzenkę i zawitać w okna śpiących mieszczan. Ponure uliczki rozświetla na nowo, odbierając rolę ulicznym latarniom, a ciemne zaułki zamienia w malownicze miejsca schadzek. Wszystko tonie w różu i pomarańczy. Dostrzegam delfiny płynące w wyścigu ze statkiem, którego ogromne żagle wybrzuszyły się majestatycznie i pchają do przodu, przedzierając się przez połyskujące fale.

Wchodzimy po ciemnych, drewnianych schodach na wyższy pokład i stajemy przed drzwiami kajuty kapitana.

– Czy to Aldai nie powinien mnie pilnować? – pytam zaniepokojona.

– Jest zajęty. Przysłano mnie w zastępstwie. – Pirat podnosi pięść i stuka kilkukrotnie w drewno.

– Wejść! – odpowiada mu głos z wewnątrz.

Wkraczamy do ciemnego, wypełnionego złotem pomieszczenia. Przy pustym mahoniowym biurku siedzi kapitan. Na ciemną koszulę narzucił skórzany płaszcz, a na głowie spoczywa piracka czapka. Ogromne buciory z cholewami niechlujnie oparł o krawędź stołu. Gdy mnie dostrzega, na jego twarz wypływa szeroki uśmiech. Podnosi się żwawo i staje przede mną.

– Keahi, zostaw nas samych – zwraca się do mojego nowego strażnika. Ciemnoskóry mężczyzna przytakuje i opuszcza pomieszczenie. – Witaj, pani. – Przenosi na mnie spojrzenie szarych oczu zagłębionych w zniszczonej słońcem twarzy. – Wybacz, że wcześniej nie zdradziłem swego nazwiska, lecz musiałem mieć całkowitą pewność, komu je zdradzam. Jestem kapitan Merirosvo. – Pirat wyciąga do mnie rękę, a mi odejmuje mowę. Co on knuje?

Podnoszę swoją dłoń, na co mężczyzna ujmuje ją obślizgłymi, ciepłymi paluchami i składa mokry pocałunek na skórze. Wzdrygam się i ledwo powstrzymuję odruch, by jej od razu nie wyrwać. Uciekając, nie dowiem się, w co on gra.

Kiwam mu głową w lekkim ukłonie.

– Usiądź, proszę. – Mężczyzna odsuwa mi krzesło przy biurku, po czym sam siada naprzeciw. Mierzy mnie chwilę uważnym wzrokiem, cmokając cicho. Te maniery są podejrzane. – Jak już zapewne wiesz, odkryłem tożsamość królewicza, ukrywającego się pod przykrywką portowego kucharza. Dzięki temu, rozpoznałem w tobie jego narzeczoną i przyszłą królową. – Spoglądam na niego z uniesionymi brwiami. – Rozumiem twoje zaskoczenie, książę również go nie krył. Mam swoje źródła, które rzadko się mylą. Aby naprawić błąd, jakim było nieuprzejme potraktowanie tak ważnych pasażerów, postanowiłem zaprosić cię na śniadanie. Nie odmówiłbym poznania przyszłej królowej zanim zrobi to reszta królestwa.

I gdzie tutaj jakiekolwiek wynagrodzenie dla mnie za jego błędy? Dostrzegam jedynie jednostronny pożytek ze wspólnego posiłku.

– Rosi! – woła, a ja wykorzystuję okazję, by mu się lepiej przyjrzeć. Chociaż jesteśmy w pomieszczeniu, mężczyzna nie zdjął kapelusza. Na jego powierzchni rzeczywiście przymocowane są malutkie blaszki. Wyglądają jak dekoracja, metalowe łuski odbijające światło i blask wypolerowanego złota. Zlewają się z błyszczącą czarną skórą, z której wykonana jest czapka. – Rosi! Chodź tu!

– Jestem, panie. – W boazerii, jak mówił Damian, pojawia się szczelina, ukryte drzwi. Staje w nich Rosanna. Kiedy mnie dostrzega, przez jej twarz przemyka zaskoczenie, lecz szybko je maskuje i unosi dumnie brodę, odrzuciwszy ciemne włosy na plecy. Wypycha pierś odzianą w skąpą koszulę nocną. Satyna, z której jest wykonana, połyskuje w blasku świec, gdy z gracją stawia bose stopy w naszym kierunku. Jej długich, umięśnionych nóg mogłaby pozazdrościć niejedna sportsmenka, a kobiece kształty przypominają posągi greckich bogini. Skupia na sobie całą uwagę, dzięki czemu jej pewność siebie, emanująca z każdego ruchu, dominuje zgromadzone tu złoto. Jest esencją kobiecości: ostre rysy twarzy, pełne usta, duże piersi, szerokie biodra, wyćwiczone pośladki i smukłe nogi. Z moją miseczką o rozmiarze B wepchniętą w za duży gorset, przeciętnym wzrostem i brudnymi trampkami, czuję się jak dziesięcioletnia dziewczynka.

Obchodzi pirata powolnym krokiem, wodząc dłonią po jego ramionach. Robi mi się niedobrze na widok jej ponętnego spojrzenia i lubieżnego uśmiechu kapitana. Dobrze, że jeszcze sobie nie obślinił tej tłustej brody.

– Co mogę dla ciebie zrobić, kapitanie? – Spogląda na niego spod spuszczonych rzęs, przygryzając delikatnie wargę.

Przysięgam, zaraz zwymiotuję.

– Fabrizio powinien już przyjść ze śniadaniem. Sprawdź, co się z nim dzieje.

Przez twarz Rosanny przebiega grymas niezadowolenia.

– Tak jest, panie. – Zdegustowana zdejmuje dłonie z barków kapitana i szybkim krokiem opuszcza pomieszczenie.

– Zaprosiłem cię tutaj – mężczyzna przenosi na mnie wzrok zaraz po tym, jak Rosanna znika za drzwiami – gdyż królewicz nie był zbyt rozmowny na twój temat. Szkoda. Jesteście moimi gośćmi, chciałem was oboje poznać bliżej.

– Gośćmi? – prycham, nim zdążę pomyśleć. – Dlatego mamy strażników?

Kapitan na moment zaciska usta i posyła mi chłodne spojrzenie. Może to nie był dobry pomysł czepiać się słówek. W końcu to jego statek i jestem całkowicie zdana na jego łaskę. Od razu zasznurowuję usta. Mężczyzna uśmiecha się promiennie, jakby poprzednia mimika była jedynie złudzeniem.

– To są wasi ochroniarze. Zadbałem o wasze bezpieczeństwo.

Yhym, ochrona. Żebyśmy przypadkiem nie zwiali.

Spoglądam na niego, decydując się jednak zachować swoje wątpliwości dla siebie. Za dużo rzeczy może mi zrobić, jeśli zbytnio mu podpadnę.

Niezręczną ciszę, podczas której pirat uśmiecha się do mnie zwycięsko, przerywa pukanie do drzwi.

– Wejść! – woła kapitan, z zadowoleniem przenosząc wzrok na gościa.

Ciemnowłosy mężczyzna w brudnym białym fartuchu niepewnie wchodzi do pomieszczenia.

– Śniadanie, sir – mówi z francuskim akcentem, zaplatając ręce za dużym brzuchem.

– Tym razem na biurku, Fabrizio.

– Tak jest, kapitanie.

Za szefem kuchni do kajuty wchodzi dwóch młodych chłopców z tacami w rękach. Stawiają przed nami talerze z kajzerkami, gotowanym łososiem, kawiorem i pomidorami. Patrzę na to wszystko zszokowana. Fabrizio chrząka, kręcąc nerwowo wąsikiem, a wtedy kolejny chłopiec pojawia się w drzwiach z dzbankiem i filiżankami. Stawia je na stole przed nami, po czym wszyscy wychodzą.

Kapitan sięga po porcelanowy imbryk i nalewa gorącej wody do naczynia.

– Ach, Fabrizio... – mówi podenerwowany. – Znowu zapomniał dosypać liści. Pozwól, że przygotuję herbatę z moich zapasów.

Przytakuję, nadal nie mogąc oderwać wzroku od jedzenia przede mną. Chociaż cała sytuacja wygląda podejrzanie, nic nie poradzę, że burczy mi w brzuchu, a ślinka napływa do ust.

– Częstuj się, zaraz do ciebie dołączę. – Pirat podnosi się z trudem z fotela, bierze tacę przyniesioną przez ostatniego chłopca i podchodzi do komody. Tego mi nie trzeba dwa razy powtarzać. Chwytam w dłoń srebrne sztućce, jednak zastygam w bezruchu, nim jeszcze dotkną jedzenia. Czy to na pewno nie jest trucizna? Porównuję uważnie swoją i kapitana potrawę, ale niczym się nie różnią. Nawet talerze są identyczne, białe z niebieskimi wzorami. Zapach, który się unosi znad posiłku tak mnie nęci, że nie mogę już dłużej się powstrzymywać i biorę pierwszy gryz łososia. Pyszny. Delikatny, niezbyt tłusty, rozpływa się w ustach.

Z rozkoszy kubków smakowych wyrywa mnie brzęk naczyń na miedzianej tacy. Spoglądam podejrzliwie na postawioną przede mną filiżankę z ciemnym płynem.

– Czarna herbata. Mam nadzieję, że lubisz. – Kapitan wyłapuje mój nieufny wzrok.

– Tak, tak. Dziękuję – mówię pospiesznie.

Spokojnie, i tak nie zamierzam jej pić.

Słyszę, jak siada z powrotem na fotelu, biorąc się za jedzenie.

– Powiedz mi w takim razie, jak cię zwą?

Zerkam na niego uważnie, powoli przeżuwając. To pytanie nie jest jakoś szczególnie podejrzane. Przełykam kęs.

– Nika.

Mężczyzna delektuje się cząstką pomidora, brudząc sokiem i nasionami ciemne wąsy.

– Krótko i prosto – stwierdza z pełną buzią.

Powstrzymuję odzywkę, która ciśnie mi się na usta.

– Skąd jesteś?

– Z miasta. Z niego nas porwaliście.

– Czemu od razu używać tak ostrych słów? – Kapitan uśmiecha się pod nosem i dodaje z przekąsem: – Zabraliśmy, moja droga, zabraliśmy.

Z trudem udaje mi się nie przewrócić oczyma i nie warknąć na "moją drogą". Na wszelki wypadek, zapycham sobie usta kajzerką.

– Królewicza również poznałaś w mieście? – Upija łyk herbaty.

Co to jest, cholerne przesłuchanie?

– Wybacz, kapitanie, ale to są nasze prywatne sprawy. – Decyduję się na mniej konfliktową wersję odpowiedzi. – Nie bez powodu królewicz odmawiał rozmów na ten temat. Nie chcemy na razie rozgłosu i wolelibyśmy, aby zostało to między nami.

– To aż tak wielka tajemnica? – Kapitan spogląda na mnie z uniesioną krzaczastą brwią, zatapiając grube owłosione palce w łososiu. Dobrze, że swojego już zjadłam, bo po czymś takim na pewno bym go nie tknęła.

– Tak. Zależy nam na prywatności – odpowiadam, unosząc zadziornie podbródek. – Kapitan chętnie wypowiada się na temat półnagiej Rosanny w pańskiej kajucie?

Mężczyzna zamiera, a kawałek łososia w jego dłoni zamienia się w miazgę. Naraz jestem zbyt świadoma, jak daleko się posunęłam. To nie jest dobra pora na trzeźwe myślenie i tego typu rozmowy. Całe szczęście, w tym momencie drzwi się otwierają i do pomieszczenia wpada Rosanna.

– Fabrizio obiecał, że zaraz... – Zastyga w pół słowa, zauważając resztki na talerzach.

– Gdzieś ty była? – Mężczyzna podnosi głos.

– Aldai mnie zatrzymał i prosił, bym przekazała, że królewicz chce widzieć swoją narzeczoną. – Dziewczyna opatula się szczelniej płaszczem, który podczas nieobecności zarzuciła na nagie ramiona. Wydaje się poruszona i dużo mniej pewna siebie niż wcześniej. Spogląda nerwowo to na mnie, to na kapitana. – Pytał, czy może już po nią przybyć i odprowadzić. Przepraszał za swoje niedopatrzenie i czeka za drzwiami na Nikę. Królewicz bardzo się niepokoi.

– To nie będzie konieczne – odpowiada spokojnie kapitan.

– Ale królewicz...

– Królewicz poczeka.

– Mówił, że to pilne.

– Rosanna! – rozlega się krzyk i mocne uderzenie w stół. Podskakuję przestraszona i zakrztuszam się bułką. Kaszlę jak opętana, podczas gdy kapitan prawi dziewczynie morale. Duszę się, nie mogąc nabrać powietrza, a kruche pieczywo drapie moje gardło. W impulsie walki o przetrwanie, sięgam po filiżankę i upijam kilka łyków czarnej herbaty. Od razu pomaga. Jestem w stanie normalnie oddychać. Jeszcze tylko kilka razy odkasłuję i po moim ataku zostaje jedynie delikatne łaskotanie w przełyku.

– Przepraszam – mówię i odchrząkuję, kiedy uświadamiam sobie, że nastała cisza. Dwie pary oczu wpatrują się we mnie ze zdziwieniem, jakbym dopiero co zmaterializowała się przy stole.

– Skąd Aldai wie o tożsamości królewicza? – Kapitan ponownie przenosi podejrzliwy wzrok na Rosannę. – Powiedziałaś mu?

– Nie, nie śmiałabym. Wiele majtków tak podejrzewało... Nic dziwnego, że w końcu uznali to za pewnik. Może sam królewicz się wygadał.

– Idź już.

Spoglądam zaskoczona na mężczyznę.

– Ależ panie...

Piratka też wygląda na zdezorientowaną. Otwiera i zamyka usta. Nie wiem czemu, ale rozbawia mnie ten widok, a powieki zaczynają niemiłosiernie ciążyć.

– Powiedziałem idź. – Kapitan ponownie unosi głos, który odbija się echem w mojej głowie.

Gdy dociera do mnie trzaśnięcie drzwiami, odwracam się przodem do kapitana i kładę plecy na oparcie. Nie zauważyłam wcześniej, jakie jest miękkie i wygodne.

– Nudzi cię nasze spotkanie? – pyta mężczyzna, uśmiechając się szeroko.

– Nie, to ta wczesna pora... – Moje wargi ledwo się otwierają, a język wypełnia całą przestrzeń w jamie ustnej. Mam wrażenie, jakby puchł i rozpychał się wewnątrz swą gąbczastą masą. Nie wiem, jakim cudem wypowiadam słowa. – Jestem śpiąca po wczorajszym dniu...

– Ty mała kłamliwa suko – słyszę podniesiony głos kapitana. Jego uśmiech się poszerza, złote zęby błyszczą. – Naprawdę myślałaś, że to wszystko ujdzie ci na sucho? Że cię nie zapamiętam i nie znajdę? Wypuściłaś moich więźniów. Przez ciebie omal nie zawisłem! Homo-amphibia jest niemal archaicznym gatunkiem, a ty tak po prostu pozwoliłaś jej uciec! Obiecałem sobie, że cię odnajdę i zniszczę. Myślisz, że udało ci się zakręcić wokół królewskiego tyłka i jesteś bezpieczna? – Wybucha gromkimi śmiechem. – Zdzira. To, że nakłamiesz i wleziesz mu do łóżka nie zrobi z ciebie królową. Zawiśniesz. Popamiętasz moje słowa i będziesz skomleć o przebaczenie, lecz oni są nieugięci. Ukarają cię, gdy tylko kłamstwa wyjdą na jaw. Nie nauczyli cię rodzice, że nie wolno oszukiwać? Nie? Szkoda, w takim razie zginiesz również za ich błędy. Dziwka. – Czuję smagnięcie i ostry ból na policzku. – Bezczelna smarkula. – Łapie mnie za włosy i sadza do pionu. Syknęłabym z bólu, ale nie panuję nad moim ciałem. Nie mogę wydobyć z siebie żadnego dźwięku, co dopiero się ruszyć. Jestem marionetką, a pirat pociąga za sznurki. – Szmata. – Pochyla się, a od jego twarzy dzielą mnie milimetry. Czuję obrzydzenie, strach i złość, ale nie jestem w stanie nic zrobić. Moje powieki stają się coraz cięższe, głowa próbuje opaść na bok. Powstrzymuje ją jedynie mocny uścisk kapitana. Ostatnie co słyszę, to szept tuż przy moim uchu, na którego dźwięk przechodzi mnie dreszcz: – Popamiętasz moje słowa. Skończysz tak, jak na to zasłużyłaś. Kurwa jedna.

Chwyta mnie za włosy i podnosi do góry, po czym popycha na podłogę. Czuję, jak moja czaszka pulsuje, a po policzkach ciekną łzy, kiedy deski obok mnie się uginają. Chyba szlocham, ale nic nie słyszę. Obraz przed oczami staje się niewyraźny, widzę jedynie kolorowe plamy. Nic nie mogę zrobić, gdy zostaję obrócona na plecy, a ramiączka od sukienki znikają. Mój umysł zasnuwa mgła. Nadchodzi ciemność i nie wiem, czy chcę krzyczeć z wściekłości, czy z ulgi.

Dlatego zamykam powieki...

... I znikam.


Wiem, że kolejny raz zostanę nazwana Polsatem i w pełni na to zasługuję :P Jeszcze bardziej podpadnę, jak powiem, że na jakiś czas zniknę, ale mam nadzieję, że mnie nie znienawidzicie aż tak bardzo, żeby nie wrócić na kolejne rozdziały, jak się pojawią >.< Prawda...?

Naprawdę długo to rozważałam i bardzo ciężko mi się to pisze, ale ponieważ jestem na siódmym (ostatnim) semestrze studiów inżynierskich, czekają mnie 2-3 miesiące harówy o tytuł inżyniera architekta. Kto jest ze mną w stałym kontakcie wie, że nie jest łatwo na moim kierunku. Dlatego chciałabym Was najmocniej przeprosić... Jest mi tak ciężko Was zostawiać :( Nie mówię, że w międzyczasie coś jednak się nie pojawi, ale nie mogę nic obiecać :( Jesteście moją największą motywacją do pisania i dajecie mi ogromne szczęście, gdy widzę kolejne wyświetlenia, ponieważ to dla mnie znak, że jesteście wraz ze mną i wspólnie podążamy do przodu z bohaterami :D Uwielbiam Was <3 

Proszę o wyrozumiałość i mam nadzieję, że nie spiszecie Tezy na straty. Jeszcze do Was wrócę, obiecuję! Mam duuuuużo do opowiedzenia <3 

Kocham Was, 

Allicea ;*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top