Rozdział Sześćdziesiąty Drugi

Siedzimy przy wielkim, drewnianym stole po drugiej stronie domu. Ogród wokół huczy od brzęczenia pszczół buszujących wśród wielokolorowych kwietnych rabat. Przemykają między drobnymi listkami krzewów, wspinają się po mięsistych łodygach słoneczników, zatapiają się w nektarze soczystych kielichów. Słońce na horyzoncie chyli się ku drzewom obrastającym całe gospodarstwo. Wygląda ono niczym wycięte w buszu poletko raju.

Ława zastawiona jest wyczyszczonymi z resztek talerzami, wazami gulaszu, misami po ziemniakach, surówkach oraz opróżnionymi z kompotu szklanicami. Aldai opowiada o wszystkim, co zdarzyło się podczas jego nieobecności, wymieniając się spostrzeżeniami z całą rodziną. Nawet Iwo chętnie udziela się w dyskusjach. Przyglądam się Izoldzie, która nie zmieniła się wcale tak bardzo od czasu, gdy namalowano ją jako królową. Twarz ma pokrytą zmarszczkami, lecz wciąż bije od niej determinacja i młodzieńcza energia. Nieznacznie również okazuje emocje – delikatne skrzywienie ust, przymknięcie powiek i spięcie ramion, gdy pada imię Rosanny czy Doriana. Jej partner, Talmir, chwyta ją wtedy za dłoń i głaszcze pocieszająco. Wszyscy uważnie słuchają, nawet Znachor się ożywił, co jakiś czas wtrącając kilka zdań w opowieść Aldaia. Kiedy przyszliśmy, Izolda poinformowała nas, że jego brat, Pustelnik i Strażnik, od kilku dni leży w łóżku schorowany, ale Znachor zapewnił, że zrobi wszystko, by jutro rano zdołał przywołać Drzwi.

Przyglądam się teraz wszystkiemu z fascynacją, dostrzegając piękno otaczającego mnie świata. Nadal nie mogę się nadziwić precyzji, z jaką Twórcy skonstruowali scenerię Gry. Gdyby nie tematyka fantasy, przypuszczałabym, że poskładali skany 3D z różnych części globu, tworząc ten zachwycający obraz otoczenia. Nie wiem, jak to możliwe, że wykreowali go z taką szczegółowością, niemal nie różniącą się od rzeczywistości. Dokładnie tak, jakby to wszystko już istniało.

Nie znaczy to jednak, że chciałabym pozostać tu na dłużej. Zdecydowanie uważam, że miałam wystarczająco czasu, by się napatrzeć i najwyższa pora opuścić tę krainę. Wszystko, czego tu doświadczyłam odciśnie się trwałą blizną na moim umyśle. Nie wiem, czy zdołam poradzić sobie ze wspomnieniami, nie wiem, jak długo będą koszmarami nawiedzać mnie po nocach, ale wiem, że nie będę już sama. Będę z rodziną oraz przyjaciółmi. I na pewno spojrzę na nich zupełnie inaczej, niż patrzyłam do tej pory – docenię chwile, których teraz najbardziej mi brakuje i słowa, które mnie wkurzały. Naprawdę chciałabym, by mama nakrzyczała teraz na mnie, że nie zmyłam naczyń. Wiedziałabym wtedy, że jest obok i to najbardziej by się liczyło.

Spoglądam w zachodzące słońce i mrugam pospiesznie, by odgonić łzy. Czuję tęsknotę, ale i ekscytację. Podniecenie jutrzejszym powrotem wywołuje na mojej twarzy niekontrolowany uśmiech. By go ukryć, ocieram usta serwetką – głupio się uśmiechać, gdy nie wiem, o czym mówią towarzyszący mi ludzie. Może opłakują właśnie śmierć Rosanny, a ja odpłynęłam myślami i uśmiecham się jak idiotka? Ta myśl jeszcze bardziej mnie rozbawia, przez co oblewam się rumieńcem.

– Przybyliśmy tu zaledwie kilka dni temu – dociera do moich uszu głos Talmira. Zauważam, że także charakteryzuje się lekką chrypką jak głos Aldaia. Spoglądam na mężczyznę, po czym przerzucam wzrok na siedzącego obok mnie chłopaka, przypominając sobie oskarżenia Doriana rzucane w kierunku Aldaia o bycie bękartem królowej. Nie trzeba długo się wpatrywać, by uznać ich za rodzinę. W końcu jako brat i syn króla, mają wiele wspólnych cech. Nawet mimo silnego podobieństwa, udowodnienie, że to Talmir jest ojcem Aldaia jest ciężkie do potwierdzenia. Jednak dlaczego Izolda akurat Aldaia nazwała „symbolem wolności"? Zerkam na intensywnie granatowe oczy Talmira wyraźnie emanujące w ciemnej kolorystyce skóry oraz włosów. „Czarny kot o granatowych oczach zakrada się do mej komnaty" pojawia się w mojej głowie, a zaraz potem przypominam sobie fragment listu: „Przywróci mi wolność swą utraconą. Kot, który wprowadził w me życie magię, a skowronka zmienił w walecznego orła. W klatce zamknięty nie podda się, nim swych skrzydeł nie rozłoży, porzuci swe więzienie i odleci w dal.

Już nigdy nie powróci."

Niemożliwe. Otwieram szerzej powieki.

Dorian miał rację.

– Niko, wszystko w porządku?

Przenoszę wzrok na Aldaia. Przygląda mi się, a ja nie potrafię spojrzeć mu prosto w oczy. Wokół nas wciąż toczy się rozmowa, omawiają chyba rzeczy, które planują ze sobą zabrać. Nikt z nich nie zwrócił uwagi na moje dziwne zachowanie. Kiwam powoli głową. Aldai chwyta mnie pod brodę, zmuszając do podniesienia wzroku. Drugą dłonią obejmuje moje splecione na podołku palce. Unoszę powieki. Mogę teraz dokładnie dostrzec moją pobladłą twarz i przestraszony lazurowy wzrok, który odbija się w dwóch granatowych lustrach.

– Po prostu... nie mogę się nadziwić podobieństwu między wami wszystkimi – odpowiadam, unikając prawdy. – Jestem w szoku, że wcześniej nie domyśliłam się, że Rosanna i Dorian są twoim rodzeństwem.

Aldai uśmiecha się delikatnie.

– Margaret mawiała, że jesteśmy podobni, gdy zna się nasze pokrewieństwo, lecz nasze odmienne charaktery tak uwidoczniły się w cechach zewnętrznych, iż każde z nas jest inne, nie do skojarzenia dla nieznających.

– To prawda. – Kiwam głową z uśmiechem. – Myślisz, że Margaret jest bezpieczna?

– Z pewnością. – Aldai przejeżdża kciukiem po mojej żuchwie, a na koniec zakłada karmelowy kosmyk za ucho. – To ona doniosła Dorianowi o naszej ucieczce. Odczekała kilka godzin i o umówionej porze pobiegła do mego brata, by zdobyć jego zaufanie. To jej zapewniło bezpieczeństwo. Król i następca tronu jej ufają.

– To dlatego z nami nie uciekła?

– Nie chciała. Pragnęła zostać, bo na zamku ma wszystko, czego jej trzeba. Nie chciała nas wydać, ale pragnęła też zostać, więc wymyśliliśmy plan, który nie tylko pomógł nam, ale również jej.

– To dobrze. Martwiłam się o nią.

– Niepotrzebnie. – Aldai puszcza do mnie oko. – Margaret zawsze sobie poradzi.

– To prawda, już od dziecka wydawała się zaradna i samodzielna – wtrąca królowa, wstając od stołu. – Myślę, że wszyscyśmy się już pożywili, więc nadszedł czas, by rozpakować prezent, który mój syn zwykł przywozić mi z królestwa. Zmierzcha, jednakże od dawna wyczekiwałam tej chwili, toteż nie mogę nie zapytać... Czy życzycie sobie filiżankę kawy?

Talmir spogląda na ukochaną i, kręcąc głową, ze śmiechem odpowiada:

– Kawy się nie odmawia, moja duszko. Nawet służącemu.

***

Budzi mnie uczucie, które nie daje mi ponownie zasnąć. Wrażenie, jakby coś z mojej klatki piersiowej próbowało wydostać się na zewnątrz. Mrowienie i uczucie ciężkości sprawia, że mam poczucie jakby moje serce miało zaraz ścisnąć się i zastygnąć na zawsze. Otwieram oczy.

Leżę przytulona plecami do Aldaia na kawałku skleconego na szybko siennika. Wciśnięty w róg niewielkiego pomieszczenia służącego za główną sień, zajmuje prawie jedną piątą jej powierzchni. Po przeciwnej stronie, blisko zgaszonego pieca śpią dzieci. Jest ciemno, ale mimo to dostrzegam zarys stołu z krzesłami i aneksu kuchennego posiadającego tylko niezbędną przestrzeń potrzebną do gotowania. Izolda z Talmirem postanowili umieścić swój siennik w pomieszczeniu służącym za spiżarnię, a Znachor zadeklarował się czuwać nad swoim bratem w chorobie.

Nie jestem w stanie dłużej ignorować dziwnego uczucia w płucach i decyduję się wyjść na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyswobadzam się z objęć chłopaka i wkładam moje stare trampki. Okazało się, że ktoś, kto pakował moją sakwę przy siodle postanowił także spakować koszulę nocną, dzięki czemu mogłam zdjąć brudne podróżne ciuchy i założyć coś czystego. Noc jest ciepła, więc czym prędzej opuszczam budynek, nie przejmując się nakryciem wierzchnim.

Gdy tylko znajduję się na zewnątrz, zewsząd atakuje mnie rześki zapach letniej nocy zmieszany z oszałamiającym aromatem rabat kwiatowych przyduszonym wonią lasu. Nabieram głęboko powietrza, spoglądając w górę, na świecące jasno gwiazdy, których są miliony na tym fioletowo-niebieskim tle. Mrugają wesoło z góry, dotrzymując towarzystwa pełnemu krasy srebrnemu krążkowi.

– Pragnąłem cię ujrzeć i oto jesteś – cichy głos rozlega się wśród cieni. Rozglądam się przerażona, ostrożnie stawiając kroki w kierunku drzwi. – Nie bój się, to ja, Vern.

W końcu go dostrzegam – młodego chłopca mojego wzrostu idącego powoli przez plac. Oświetlona księżycem blada, niemal biała, podłużna twarz okolona jest czarnymi włosami. Jego sylwetka nie jest już chuda, ale smukła i umięśniona. Ubrania, które wcześniej były za duże na dziecko, teraz leżą dopasowane na nastolatku.

– Jak... jak to możliwe? – pytam, lecz po chwili przypominam sobie o śpiących w domu mieszkańcach oraz drzemiących w stajni Kosto i Szajbie. Vernon otwiera usta. – Poczekaj – mówię szybko i podchodzę do chłopca, po czym prowadzę go za trzeci budynek. Nie mogę dopuścić do tego, by ktoś nas zobaczył, gdyż wtedy prawdopodobnie Vern zginie. A ja już mam dosyć śmierci.

Okrążam ogrodzenie, zatrzymując się przy granicy zagrody z lasem.

– Teraz mów, jakim cudem jesteś starszy niż jeszcze dzisiaj rano?

Niegdyś czarne tęczówki, teraz przybrały kolor głębokiej zieleni. Śledzą z zachwytem moją twarz, jakbym była jakimś ósmym cudem świata. Unoszę wyczekująco brew.

– To moja prawdziwa postać – tłumaczy melodyjnym głosem, spuszczając z zawstydzeniem wzrok. Gdyby było jaśniej, pewnie dojrzałabym rumieńce malujące się na jasnej skórze. Chwyta moją dłoń, po czym odwraca ją wnętrzem do góry, by następnie zacząć gładzić palcami rany po ugryzieniu. – Jako wampir wyższy, mam zdolność zmieniania postaci, gdy jestem spragniony i dostosowywania do ofiary... znaczy istoty, od której poczuję krew. Czasem, jeśli jestem wykończony z pragnienia, mój organizm sam się dostosowuje, podświadomie wybierając najbardziej odpowiednie stadium wieku. – Spogląda na mnie ze skruchą. – Rano byłem umierający. Przepraszam, że cię oszukałem.

Mrugam kilka razy powiekami, zastanawiając się, czy na pewno nie śnię. Dziwne uczucie w klatce piersiowej zniknęło i zaczynam zastanawiać się, czy przypadkiem Vern nie ma z tym coś wspólnego. Zabieram dłoń i opieram na ogrodzeniu.

– Czemu mnie śledzisz? Przecież obiecałeś, że nie będziesz się żywił ludźmi... także mną.

– Obiecałem i słowa dotrzymam o ile ty nie będziesz chciała inaczej. Stworzyłaś mnie. Sprawiłaś, że przeszedłem przemianę i żyję. Nakarmiłaś, gdy umierałem. Jestem twoim dłużnikiem i spełnię każdą twą prośbę – zawiesza głos. – Słyszałem, że jutro gdzieś wyruszasz, gdzieś, dokąd nie będę mógł wyruszyć z tobą. Chciałem więc się spotkać, ujrzeć cię po raz ostatni i podziękować. – Skłania głowę, wyciągając dłoń z różą. – Dziękuję ci, Niko, za życie.

Zaniemówiłam. Wpatruję się w kwiat przed sobą, totalnie zdezorientowana. Stworzyłam wampira, który jest niczym głodne szczenię, podążające w ślad za człowiekiem, który ostatni go nakarmił.

Ostrożnie biorę różę, uważając na kolce. Przejeżdżam opuszkiem po delikatnych, bladoróżowych płatkach, aż docieram do sztywnych, ostrych działek kielicha, kryjących pąk do momentu jego gotowości, by ukazać się światu. Kończą twardą łodygę, chroniącą w swym środku wszelkie potrzebne do życia rośliny substancje. Tyle twardych powłok okrywających miękkie, delikatne wnętrza, broniące ich jak długo można przed zewnętrznymi bodźcami mogącymi je szybko i brutalnie zniszczyć. Gdy wreszcie pąk rozwija się, wciąż chroni słabsze części, tworząc liczne warstwy, wśród których, przy dużej cierpliwości, można dojrzeć dopiero najcenniejszą jego część – hypancjum, pozwalające na przetrwanie gatunku.

– Nie jesteś zły na to, co przytrafiło się twojej matce? – pytam po namyśle.

– A czemuż miałbym? Uczyła mnie, że ludzie są potworami, a sama polowała wśród nich. – Rozkłada ręce. – To jest najcenniejsza lekcja, jaką mogłem od niej dostać. Nie ponosisz winy za jej śmierć, nie ty ją zabiłaś. Ty dałaś mi życie.

Niewinność i prostolinijność malująca się na jego twarzy są rozbrajające. Oddanie rozmywa wszelkie znaki ostrzegawcze. Jak to możliwe, że z całego chaosu, którego byłam świadkiem zrodziła się bestia o tak łagodnym usposobieniu? Przeraża mnie, że nie czuję przy nim strachu. Wręcz przeciwnie, dziwna siła przyciąga mnie do niego, dając złudne uczucie bezpieczeństwa.

– Czy tylko dlatego za mną podążasz?

Nie chcę stracić okazji, która w końcu mi się trafiła i której tak długo wyczekiwałam. Nie chcę ryzykować drogi przebytej do tego miejsca, by zostać zranioną przez wampira. Czy to kolejna pułapka, kolejna przeszkoda, mająca mnie powstrzymać przed przejściem przez Drzwi?

Cofam się o krok, zdając sobie sprawę, jak blisko niego stoję. Vernon zauważa moje zwątpienie. Spuszcza wzrok zawstydzony, kręcąc głową ze smutkiem.

– Żałuję, że spotykamy się w tych postaciach, w tych okolicznościach. Nie mam jednak wpływu na moją naturę. – Spogląda mi ponownie prosto w oczy. Zielone tęczówki wibrują, a głębia w nich zaklęta, faluje spokojnie. – Łączy nas nierozerwalna więź. Twoja krew dała mi życie i nas związała ze sobą, dlatego przeżyłaś. Rzadko kiedy Dawcy przeżywają, zazwyczaj Wampirze Matki zabijają je, by nie ujawnili tajemnicy gatunku.To pradawna więź, pozwalająca wampirowi żywić się Dawcą, gdyż ten sam tego pragnie.

Otwieram szerzej powieki, a wewnątrz mnie toczy się walka między ciekawością a wolą przetrwania.

– Nie bój się, nie zamierzam się tobą żywić, jeśli mi na to nie pozwolisz. – Wyciąga dłoń, chcąc mnie powstrzymać przed odejściem, ale pospiesznie ją cofa, dostrzegając mój nieufny wzrok. – Poświęciłaś dla mnie wiele, dlatego pragnę być twym sługą miast panem. Chciałem jedynie się pożegnać. – Spogląda na mnie ze smutkiem i wygląda, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale ostatecznie rezygnuje: – Żegnaj więc, moja pani. – Kłania się, a ja odruchowo podaję rękę do pocałunku. W tym momencie, druga dłoń zaciska się na łodydze róży.

– Auć – syczę. Patrząc z wyrzutem na kwiat i krew, która zbiera się na jasnej skórze. – Czy w bajkach zawsze główne bohaterki muszą skaleczyć się o różę? – dodaję ze śmiechem, gdy cisza wokół staje się nad wyraz niezręczna.

Cisza.

Podnoszę wzrok zaniepokojona brakiem jakichkolwiek odgłosów, lecz natrafiam na coś, o czym w roztargnieniu zapomniałam. Mam przed sobą wampira. Róża upada na ziemię.

Czarne tęczówki bez dna wpatrują się zahipnotyzowane w moją dłoń. Ostre, białe kły ranią delikatną skórę warg.

Zamieram, niezdolna do ruchu.

– Nika? Gdzie jesteś? – naraz dobiega do mnie nawoływanie Aldaia.

Moje serce, które przed chwilą stanęło, teraz zaczyna obijać się o klatkę piersiową, jakby próbowało wydostać się na zewnątrz.

Vernon potrząsa głową, odsuwając się panicznie.

– Przepraszam, przepraszam – mamrocze, chowając twarz w dłoniach, wyrywając włosy. – Przepraszam – mówi po raz ostatni... i nagle znika. Szelest krzaków daje mi pewność, że nie był jedynie złudzeniem.

Biorę kilka głębokich wdechów, uspokajając kołatające serce. Nic się nie stało. Nie wiem, czy jestem bardziej zaskoczona zachowaniem Vernona, czy przerażona tym, co się wydarzyło. Omal się mną pożywił, a jednak zdołał się powstrzymać. Jeszcze trzy oddechy i wychodzę naprzeciw Aldaiowi. Stoi na środku placu na rozstawionych szeroko nogach ze sztyletem w dłoni, gotowy zaatakować każdego, kto wyszedłby mu naprzeciw.

– Tu jestem – mówię cicho i spokojnie, by przypadkiem nóż nie trafił w moje serce. Odwraca się, a luźno rozpięta koszula łopocze wokół niego. Dostrzegam strach w jego oczach, który szybko zmienia się w wyraz ulgi. Podbiega do mnie i obejmuje, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi.

– Martwiłem się. Nie wiedziałem, gdzie zniknęłaś – szepcze zbolałym tonem. – Bałem się, że ten wampir jednak przeżył i postanowił wykorzystać cię jako żywiciela.

Przełykam ślinę, ostrożnie głaszcząc jego smukłe plecy. Obiecałam, że nie będę kłamać, lecz nie potrafię zdradzić mu sekretu Vernona. Nie, jeśli wiem, że jest gotów go zabić, traktując jak wszystkie inne wampiry. A przecież widziałam, że Vern zdołał się powstrzymać. Naprawdę nie chciał mnie skrzywdzić. Lecz Aldai by w to nie uwierzył, nie widział tego, co ja.

– Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza – mówię zgodnie z prawdą. Przymykam oczy, wdychając zapach morskiej bryzy i lasu, którymi przesiąkła jego skóra. Zapach wolności. Bo oto Aldai po raz kolejny daje wyzwolenie swojej matce, rodzinie oraz samemu sobie. Jego niespokojny duch, żądny przygód i adrenaliny, nie przywykł do zamknięcia w klatce. Jest symbolem wolności. Wyzwoleniem. Moim kluczem do domu.

Wtulam się w niego jeszcze bardziej, a po plecach przebiega mi dreszcz, gdy czuję ciepło jego skóry na mojej szyi. Cały strach i stres się ulatnia, zalewany ulgą płynącą z jego dotyku. Obejmuję jego sylwetkę ramionami, cicho dziękując mu za to wszystko, co dobrego dla mnie uczynił w Grze.

– Nie musisz dziękować. – Odsuwa się, patrząc na mnie roztargnionym wzrokiem. – Skopałem. Skopałem tyle rzeczy: okłamałem cię, naraziłem na niebezpieczeństwo, nie zdążyłem uratować twojego przyjaciela... Jak możesz mi dziękować?

– Tak – nie przerywam kontaktu wzrokowego – zrobiłeś to wszystko – przyznaję, czując nagłą potrzebę powiedzenia mu wszystkiego, o czym od początku myślałam. Kto wie, czy będę miała jeszcze szansę? – Ale jednocześnie pomogłeś, gdy zdarzenia na statku pirackim mnie przerosły, gdy nie potrafiłam wejść w rolę księżniczki, którą sama zgodziłam się przyjąć. Pomogłeś mi uciec, wydostać się z tego koszmaru, stanąłeś w mojej obronie tyle razy... byłeś pocieszeniem, gdy potrzebowałam wsparcia, byłeś moim wyzwoleniem, gdy nie dawałam rady unieść ciężaru, jaki zrzucił na mnie ten świat i wreszcie dałeś mi możliwość powrotu do domu. Jesteś dla mnie obecnie najważniejszą osobą w tej rzeczywistości. Nie wiem, co czeka nas za Drzwiami, nie wiem, czy będziesz po drugiej stronie, bo nie mam, do cholery, pojęcia, czy należysz do tego, czy tamtego świata, ale wiem, że stałeś się dla mnie ważny i stałeś się oparciem, którego potrzebowałam. Bez którego już dawno bym się poddała. Bez którego nie doszłabym tutaj sama. Bo to właśnie ty zjawiałeś się wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałam. Nie przetrwałaby bez ciebie. Dlatego właśnie mam za co dziękować.

Aldai wpatruje się we mnie bez mrugnięcia.

– Wszyscy pochodzimy ze świata za Drzwiami. Przez portal trafiliśmy na Wyspę Jabłoni, więc mogę cię zapewnić, że wszyscy należymy do tamtego świata i będziemy tam razem.

Błądzę wzrokiem po jego twarzy. Szukam znaku, że nie mówi prawdy, drgnięcia mięśnia, który poprzedzi śmiech. Bo to przecież niemożliwe. Aldai nie jest graczem. Nie może pochodzić z rzeczywistości...

– Nie wierzysz mi? – pyta z obawą, marszcząc brwi.

– A powinnam?

– Nie okłamałem cię. Jesteś dla mnie zbyt ważna, bym kłamał. Nie chcę i nie mogę cię stracić. Nie tylko dlatego, że jesteś szansą na otwarcie Drzwi. Nawet jeśli by się nie udało, pragnąłbym cię mieć przy sobie... – Spuszcza wzrok. – O ile ty też byś tego chciała.

Zapiera mi dech w piersiach. Nie potrafię jednak być w stu procentach pewna, dopóki się nie dowiem, czemu nie wiedział o Grze:

– Kiedy przeszliście przez Drzwi? Kiedy trafiliście do tego świata?

Podnosi oczy pełne zwątpienia i obaw.

– Dawno, dawno temu. Tak dawno, że nikt już nie pamięta.

– Od razu narzucono wam role?

– Żyjemy tak od pokoleń – kiwa głową.

Czy mogę mu wierzyć? Czy to możliwe, że Gra istnieje tak długo? Czy dlatego nie wie, że to wirtualny świat, bo wtedy jeszcze Gra była w fazie testów i on nawet nie wiedział, że to wszystko nie jest prawdziwe? A może świat wokół wcale wirtualny nie jest? Może to równoległa rzeczywistość, którą rządzą inne zasady? W jaki sposób płynie tu czas?

Tyle pytań bez odpowiedzi. Narasta we mnie panika.

– Czyli nie ma żadnej pewności, że uda nam się wydostać?

Że to wirtualny świat, a nie rzeczywistość?

Aldai wzdycha, przytakując.

– Tyle lat próbowaliśmy... Nikt nie ma pewności.

Moje serce przyspiesza. Ilu graczy uwięziła Gra? Ile istnień pochłonęła? Co jeśli moi przyjaciele naprawdę zginęli?

– Hej – łagodny głos chłopaka sprowadza mnie ze ścieżki ponurych myśli z powrotem do teraźniejszości. Czuję, jak obejmuje dłońmi moją twarz i głaszcze policzki. – Nie myśl o tym, nie bój się. Przejdziemy przez to razem. Uwierz mi i nie martw się. Nie wiemy, co stanie się jutro, ale nie warto tracić czasu na obawy. Doceńmy ostatnie chwile w tym świecie, dostrzeżmy w jego bezlitosnym jestestwie niezaprzeczalne piękno. I nim wrócimy do domu, zapamiętajmy te obrazy jako dobre, bo ich jest naprawdę niewiele.

Nadal nie mogę uwierzyć w to wszystko, co mi powiedział. Nadal nie uświadamiam sobie, w jak poważne bagno wdepnęliśmy, przekraczając Drzwi.

I chyba nie chcę.

Chyba naprawdę chcę cieszyć się tym, że mogę spędzić z nim jeszcze trochę czasu.

Bo kto wie, co stanie się jutro? Czy spełnią się nasze marzenia, czy przechodząc przez Drzwi wszystko ponownie okaże się kłamstwem? Nie wiadomo. Nadal nie mogę uwierzyć, że Aldai pochodzi z rzeczywistości, że to, co mówi, jest prawdą. Że nie jestem tu sama, że jest tyle osób, które wraz ze mną pragną wrócić do prawdziwego świata.

A ja... chyba naprawdę chciałam, by okazał się kimś z rzeczywistości. Bo wbrew sobie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszystkim znakom przeciwko, chyba naprawdę się zakochałam.

Gdy to sobie uświadamiam, jakby spadł kamień z mojego serca. Mam ochotę skakać pod niebiosa ze szczęścia. Może jednak coś dobrego otrzymam od Gry? Szczęście i miłość, których nawet sobie nie wyobrażałam i bałam się w nie wierzyć?

Uśmiecham się, po czym delikatnie wyswobadzam. Robię krok w tył. Dostrzegam zawód w jego oczach, powoli opuszcza dłoń.

– Masz rację – szepczę. – Chodź za mną.

Aldai marszczy brwi, gdy stawiam kolejne kroki, po czym się odwracam. Z trudem powstrzymuję chęć złapania jego ręki i pobiegnięcia przed siebie. Już po chwili słyszę jego kroki na piaszczystym podłożu.

Ruszam w stronę szopy, upewniając się, że Vernona nigdzie już nie ma. Przekraczam róg... I nagle zostaję przygwożdżona do drewnianej ściany.

– Z czym mam rację? – słyszę niski, chrapliwy głos tuż przy moim uchu. Odwracam się przodem do Aldaia.

– Chcę wykorzystać ten czas, który jeszcze mamy. Dla nas obojga.

Chłopak zamiera, a ja analizuję w głowie wypowiedziane słowa. Zrobiłam coś źle?

Jego źrenice się rozszerzają tak, że jestem w stanie dojrzeć w nich swoje szeroko otwarte oczy, delikatnie zaróżowione policzki i pełne, małe usta. Oddycha ciężko, czuję, jak jego klatka piersiowa przy każdym oddechu ociera się o moją. Jestem przygnieciona do ściany, zablokowana przez jego dłonie zaciśnięte na moich biodrach. Jego serce uderza o moje, wytyczając nasz wspólny rytm.

– Wierzysz mi? – wydusza tak cicho, że ledwo go słyszę.

Przytakuję, choć wcale nie jestem tego aż tak pewna. Chcę mu jednak wierzyć i chcę, by to wszystko okazało się prawdą. Chcę go zabrać ze sobą, bo dopiero teraz pozwalam sobie poczuć, jak mocno się w nim zadurzyłam już w chwili, gdy na statku pocałował moją dłoń. Był moim przyjacielem i moim wsparciem. Był ciepłem wywołującym we mnie przyjemne dreszcze, był głosem sprowadzającym na mnie spokój, był pierwszą myślą, gdy budziłam się na zamku. Był dotykiem, który chciałam czuć.

– Chcę zabrać cię ze sobą. Chcę, byśmy razem przekroczyli Drzwi. Chcę być przy tobie i... z tobą – mówię, a mój głos zawiesza się na ostatnim słowie. – O ile ty też tego chcesz.

Przekrzywia głowę, nabierając powietrza, a w jego oczach płonie dzikość, której jeszcze nie widziałam. Czarne loki opadają na brwi. Morze opanował sztorm, a ja nie będę potrafiła go powstrzymać.

– I jeszcze śmiesz wątpić? – rzuca, po czym przywiera do mnie gorącymi ustami.

Z zaskoczenia zamieram, lecz już po chwili odwzajemniam pocałunek. Krew w moich żyłach buzuje. Pali się żywym ogniem w miejscach, gdzie jego skóra styka się z moją. Obejmuję jego szyję, a on chwyta mnie pod udami i jednym ruchem podnosi. Oplatam nogami jego biodra, dzięki czemu nasze twarze znajdują się teraz na jednej wysokości. Aldai jednak opuszcza moje usta, by dotrzeć do szyi. Odrzuca długi warkocz, który mu przeszkadza w pocałunkach, wytycza drogę po obojczykach. Moje policzki płoną, a usta pieką. Szarpię go delikatnie za włosy, zmuszając do powrotu. Wydaje pomruk niezadowolenia, pogłębiając pocałunek i mocniej przyciskając mnie do ściany. Przytrzymuję się go mocniej, badając skorę jego szyi, barków i ramion.

Nasze ciała oddzielają jedynie cienkie materiały ubrań, czego jestem aż nadto świadoma, gdy jego dłonie również zaczynają wędrować. Przesuwa je powoli wzdłuż moich boków, pozostawiając chłód w miejscach, z których znikają.

Szelest liści sprawia, że oboje zamieramy. Oddychamy ciężko, jakbyśmy przebiegli maraton. Nasłuchujemy, lecz nic więcej do nas nie dociera.

– To pewnie wiatr – szepczę, mając nadzieję, że to nie był Vernon. Myśl, że byliśmy podglądani, wywołuje we mnie dyskomfort.

Aldai kiwa głową, nie będąc w stanie nic powiedzieć. Opiera czoło o moje, łapiąc oddech z przymkniętymi oczami. Delikatnie opuszcza mnie na ziemię i podnosi wzrok, uśmiechając się szeroko. Granatowe morze zalewa spokojny lazur moich tęczówek. Odwzajemniam uśmiech.

– Chyba to znak, że czas się zwijać – mówię.

– Nie chcę spać, gdy mamy tworzyć wspomnienia. – Ściska moje dłonie, a figlarny błysk w oku nie umyka mojej uwadze.

Kręcę głową z rozbawieniem.

– Nie chcę, byśmy przypadkiem obudzili innych – odpowiadam z przekąsem.

Aldai przekrzywia głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– To rzeczywiście mogłoby okazać się dosyć niezręczne. – Chłopak wybucha śmiechem. – Masz rację. – Unosi moje dłonie, przyciskając je do ściany po obu stronach naszych ciał. – Powinniśmy zadbać o twoją dobrą reputację.

Przytakuję na potwierdzenie słuszności jego i moich słów.

– Ale za moment – rzuca, po czym ponownie łączy nasze wargi, tłumiąc mój śmiech.

***

Tańczymy do muzyki walca, wirujemy. Świat wokół nas faluje, unosząc nas raz w górę, raz w dół. Jedna dłoń daje mi pewność w ruchach, druga – stabilność w myślach. Wyczuwam nimi każdy gest, który zmusza mnie do zmiany kierunku, bądź zatrzymania oraz odczytuję stan, w którym znajduje się mój partner. Smukły bark jest niczym stal i dzięki niemu wiem, że prawa dłoń dająca mi znaki, będzie wciąż prowadziła mnie po parkiecie, a nie w drogę powrotną do stołu. Gdyby drżał, uwaga widzów musiałaby zostać zwrócona na mnie, by nikt nie rozpoznał, że część maszyny, zwanej parą, niedomaga.

Ja jednak nie muszę się tym przejmować. Aldai prowadzi mnie zdecydowanymi, pewnymi krokami, nie pozwalając sobie na zostanie w tyle. Obserwuje uważnie salę, by w razie konfliktu zareagować. Nie przeszkadza mu to jednak w jednoczesnym badaniu wzrokiem mojej twarzy i posyłaniu szerokich uśmiechów.

Nie zostaję mu dłużna.

Bladoróżowa suknia faluje wokół naszych kostek, przypominając kwiat róży, który otacza mnie swymi licznymi płatkami. Aldai we fraku wygląda powalająco, przez co z trudem odrywam od niego wzrok, gdy sprawdzam, czy nikt w nas właśnie nie zamierza uderzyć. Grzywkę zaczesał w tył, jednak większość loków wciąż otacza jego przystojną twarz i lgnie do policzków, kiedy odwraca głowę.

Czuję dziecięcą radość. Sala wokół nas błyszczy bielą i złotem, przyozdobiona brokatem oraz lukrami w postaci tancerzy kręcących się po ciemnobrązowym parkiecie. Niebo za wielkimi oknami miga do nas wesoło gwiazdami, zachęcając do wyjścia i odpoczynku na świeżym powietrzu. Mam wrażenie, jakby moje nogi unosiły się nad posadzką. Wirowanie w rytmie walca przypomina fruwanie. Gdy tylko wpadniesz w schemat kroków, one unoszą cię nad ziemię, pozwalając latać. Obracasz się, a w głowie pojawia się nagła lekkość, ciało przestaje domagać się uwagi, doskonale wiedząc co robić, a serce śpiewa melodię wygrywaną przez instrumenty. Melodię wolności i radości. Zapomnienia i zatopienia się w rzeczywistości.

Naraz wewnątrz okręgu wytyczonego przez tańczące pary pojawia się tarcza zegara. Jego wielka, czarna wskazówka wybija ostatnie sekundy do północy.

– To był nasz ostatni taniec – gorący szept owiewa moje ucho. Aldai stoi za mną, otaczając mnie ramionami i wpatruje się w środek parkietu. Wtulam się w niego, odchylając głowę do pocałunku. Przymykam oczy, kiedy nasze wargi łączą się na moment.

– Niedługo wybije północ – zauważam.

– Czas wracać do domu.

Otwieram powieki, by po raz ostatni spojrzeć w jego źrenice. Gdy tylko nasz wzrok się krzyżuje, wszystko wokół zalewa granat. Aldai znika, a ja unoszę się w tej niebieskiej otchłani, nie czując strachu. Wypełnia mnie spokój, szczęście, a niepokojące poczucie bezpieczeństwa otula moją świadomość niczym kołdra. Usypia i nie pozwala się obudzić.

Lecz mi to wcale nie przeszkadza.

***

Topię się wśród granatu zalewającego mi nos i gardło. Poruszam kończynami, by wydostać się na powierzchnię, lecz jasny punkt światła, słońce przeświecające przez wodę, zamiast być coraz bliżej, uparcie się oddala. Mojej udręce towarzyszy jednostajne bicie zegara. Dwanaście uderzeń, pięć sekund przerwy i kolejne dwanaście. I tak w kółko. Naraz wodę wzburza potężna fala.

Ponowny wstrząs zmusza mnie do otwarcia oczu. Podnoszę się z łóżka, rozglądając na boki. Aldai także unosi się do siadu zdezorientowany.

– Co to było? – pytam. Podłoga się trzęsie, spomiędzy desek sufitowych lecą źdźbła. Do chaty wpadają Kosto i Szajba, w tej samej chwili otwierają się drzwi do pokoju Pustelnika.

– Udało się przywołać Drzwi – mówi zdyszana Izolda. – Nie mamy dużo czasu.

Czym prędzej wstajemy, w pośpiechu wkładając buty oraz okrycia wierzchnie. Królowa w tym czasie podchodzi do chłopców, po czym czule obejmuje.

– Zabierzcie konie i rozdajcie wieśniakom tak, jak się umawialiśmy. – Puszcza obu widocznie poruszona. – Kocham was, moje dzieci. Kontynuujcie dobro, które czynicie i nie dajcie się złu.

Obaj klękają.

– Zwalniam was ze służby, pisma macie w sakwach. Od teraz jesteście wolni.

– Nigdy nie zdołamy spłacić długu, lecz zrobimy co w naszej mocy, by uczynić lepszym życie innych. – odpowiada uroczyście Szajba.

– Służba dla Waszej Miłości była zaszczytem – kończy wypowiedź brata Kosto.

Królowa zaciska na chwilę powieki, po czym odwraca się na pięcie i znika w drzwiach, rzucając na odchodnym:

– Niko, jesteś nam potrzebna.

Automatycznie ruszam za nią, podczas gdy Aldai staje przed chłopcami by się pożegnać.

– Dziękuję wam za wszystko – mówię, posyłając im uśmiech.

– Zawsze do usług, panienko. – Kosto schyla głowę w głębokim ukłonie, szczerząc się szeroko.

– Nie spodziewaj się po mnie rzewnego pożegnania – stwierdza tylko Szajba, unosząc sceptycznie brew.

– To, że się odezwałeś już przerosło moje oczekiwania.

Kosto puszcza mi oko, na co ja odpowiadam tym samym. Zostawiam Szajbę wpatrującego się we mnie z nienawiścią.

Przechodzę do kolejnego pomieszczenia. Okazuje się ono niewielkim pokoikiem z trudem mieszczącym całą rodzinę. Wszyscy skupieni są po lewej, zajmując wszelką możliwą przestrzeń łóżka wepchniętego tuż pod malutkie okno z grubymi zasłonami. Obok niego stoi stary zegar oraz komoda z nietkniętym śniadaniem i dzbankiem herbaty. Nikogo jednak nie obchodzi nieruszony posiłek. Wszyscy wpatrzeni są w punkt po prawej. Podążam za ich wzrokiem.

Między dwoma wysokimi regałami dostrzegam wiśniowe drzwi pełne wyrzeźbionych nań wypukłych zawijasów. Przypominają one splecione gałęzie, które przenikają się nawzajem, tworząc trudny do odczytania wzór. Przed nimi, odziany w czarną pelerynę stoi niski, przygarbiony mężczyzna. Początkowo zgaduję, że to Znachor, jednak wcześniej dostrzegłam go siedzącego na łóżku, więc szybko wykluczam tę myśl. Na dźwięk moich kroków, odwraca pomarszczoną twarz w moim kierunku i z zaskoczeniem stwierdzam, że w innych okolicznościach rzeczywiście mogłabym uznać go za Znachora. Pustelnik ma równie okrągłą buzię i bystre, ciemne oczy wpatrujące się z przenikliwością. Mały nos jest lekko zadarty, a wąskie usta zaciśnięte w namyśle.

– Dzień dobry – mówię, kłaniając się nisko. – Nazywam się...

– Nika Kustos, wiem – przerywa mi starzec. – Od dawna czekaliśmy na ciebie. – Spogląda na grubą księgę w jego dłoni. – Najwyższy czas, byś otworzyła Drzwi.

Marszczę brwi.

– Drzwi? Ale gdzie... – milknę, gdy mój wzrok pada na misternie zdobione drzwi między regałami. Wpatruję się w nie jak urzeczona. Tak długo ich szukaliśmy, a teraz znajdują się dwa kroki przede mną. Nie wiem, kiedy ruszam w ich kierunku. Serce bije mi tak szybko, jakby w mojej klatce piersiowej zamknięty został ptak, pragnący wydostać się na wolność. Bo oto stoję przed Drzwiami. Ostatnią przeszkodą dzielącą mnie od powrotu do domu. Sięgam w miejsce, gdzie powinna być klamka, lecz z niemałym zaskoczeniem stwierdzam, że jej tam nie ma. Uważnie lustruję całą powierzchnię płyty.

– Nie ma klamki. Nie wiem, jak je otworzyć – mówię zawiedziona, zerkając na starca. W moich oczach czai się nieskrywana nadzieja, że chociaż on wie co zrobić.

Kątem oka zauważam, jak Aldai wchodzi do pokoju, ukradkiem przecierając twarz.

– Dla tej chwili zachowano wiedzę przeszłych pokoleń i przekazano ją dla następnych – drżący głos starca rozlega się w pokoju. – Nie dlatego poświęciłem tyle lat życia na zgłębianie tej złożonej tajemnicy, by teraz, w kluczowym momencie, zdać się na Przybysza, drogie dziecko.

Czuję się zbesztana jak uczennica w podstawówce po napisaniu na tablicy „2 + 2 = 3". Rumieńce palą moje policzki.

– Twoim zadaniem jest obrysować znaki w kolejności, którą ci podam.

Spoglądam na Drzwi, próbując dojrzeć na nich jakiekolwiek „znaki", lecz wszystko wydaje się nieczytelną plątaniną esów floresów.

Gladius, nodus...

Starzec czyta, a ja z jakiegoś dziwnego powodu nagle wiem, które dokładnie żłobienia dotknąć i jaki symbol obrysować. Ciszę wokół nas przerywa jedynie głos Strażnika i donośne tykanie starego zegara. Moje palce krążą po drewnianej płycie, pozostawiając na wiśniowej farbie złoty wzór wylewający się z obrysowanych pnączy, które wydają się uginać pod moim dotykiem. Czytane symbole przenikają się ze sobą, wspólnie tworząc jeden, wielki. Odsuwam się o krok, gdy głos milknie. Z tej odległości wzór wydaje się znajomy, rozpoznaję w nim symbol „Gry". Sekundę później rozbłyskuje oślepiającym złotem, który zmusza do przymknięcia powiek. Gdy ponownie je rozchylam, pnącza ożywają. Wiją się po drewnianej powierzchni, niczym gniazdo węży, zmierzając ku prawej krawędzi Drzwi. Nim jednak do niej dotrą, formułują misterną, plecioną klamkę. Kiedy jest gotowa, wszystko zamiera. Głucha cisza przerywana tykaniem zegara aż rani uszy. Wszyscy wstrzymali oddech.

– Czas, byś wypełniła swe przeznaczenie – mówi Strażnik, po czym zatrzaskuje księgę i odkłada ją na półkę.

Na drżący nogach podchodzę do Drzwi i z wahaniem obejmuję dłonią klamkę. Słyszę szelest ubrań oraz niespokojne szepty, kiedy wszyscy pospiesznie wstają, by zgromadzić się za moimi plecami. Zagryzam wargę. Serce bije mi jak szalone, a umysł nie potrafi się skupić na niczym innym jak na radości kiełkującej w moim wnętrzu. Dygoczę.

Biorę głęboki wdech i naciskam klamkę.

Potężny odrzut zwala mnie z nóg i posyła na drugą stronę pomieszczenia. Przelatuję po podłodze do momentu, aż na mojej drodze pojawia się komoda. Głuche łupnięcie i tępy ból potylicy nie wróżą nic dobrego. Otwieram powieki, które z jakiegoś powodu miałam zamknięte.

Drzwi stoją otworem, a za nimi widzę jedynie biel. Nie, to jaskrawe światło wpadające do pokoju, a przed oczami widzę mroczki. Formułują się one w ciemne sylwetki, które po kolei znikają w oślepiającej jasności.

Czemu wokół mnie jest pusto? Płyta Drzwi powoli sunie z powrotem na swoje miejsce. Próbuję wstać, lecz nie mogę. Moje dłonie ślizgają się na mokrej posadzce, nie mogą znaleźć oparcia w meblu za moimi plecami. Głowa utrudnia działanie, a każde mrugnięcie wywołuje paraliżujący ból rozsadzający moją czaszkę.

Zaczekajcie! – wołam, lecz chyba nikt mnie nie słyszy. A może to ja nie jestem w stanie sformułować słowa?

Słyszę świst, po czym moje włosy targa wiatr, jakby w pokoju rozszalała się wichura. Obok mnie przechodzą dwie postacie. Rozpoznaję w nich Znachora i Aldaia, który pomaga mu iść przed siebie. Zmuszam się do zmiany pozycji. Siadam na kolanach. Próbuję wstać, lecz po raz kolejny nogi się pode mną uginają.

– Aldai... – sapię, modląc się, by przyszedł mi na pomoc.

A on się zjawia. Czuję jego mocny uchwyt, chłodną dłoń w swojej. Podnosi mnie, a ja opieram się o jego ramię. Droga do Drzwi trwa w nieskończoność, a każdy krok jest walką o równowagę. Nie pomaga w tym wszystkim wiatr, który plącze suknię między moimi nogami. Cudem się nie potykam. Pocieszam się jednak faktem, że podmuchy ustają, dzięki czemu łatwiej stawia mi się kroki.

– Aldai, pospiesz się, drzwi zaraz się zamkną! – rozlega się dziecięcy krzyk.

Podnoszę wzrok, a moje serce na chwilę zamiera. Zostały mi do pokonania dwa metry, ale szpara w Drzwiach już ledwo pozwoli na przeciśnięcie się jednego z nas. Dostrzegam męskie dłonie próbujące poszerzyć przejście.

– Szybko! Nie jestem w stanie ich przytrzymać! – krzyczy Talmir.

Zmuszam się do szybszych kroków, ale to nic nie daje. Chwieję się, a uchwyt Aldaia słabnie.

– Wybacz mi. Nie mogę stracić rodziny – mówi zbolałym tonem, a ja nie rozumiem, o co mu chodzi. Przed moją twarzą pojawiają się granatowe tęczówki, które naraz sprawiają wrażenie wyjątkowo smutnych. – Dziękuję za wszystko. – Przyciska swoje wargi do moich, a ja balansuję, tracąc nagle oparcie. Aldai biegnie do Drzwi.

Nie. Nie mogę tu zostać. Całą siłę woli skupiam na tym, by ruszyć za nim. Ignoruję płynące po policzkach łzy zdrady i upokorzenia. Zmuszam się nawet, by przyspieszyć. Chłopak po raz ostatni obraca twarz w moim kierunku.

– Przepraszam. – Zaciska wargi, po czym jednym ruchem wsuwa się w szczelinę.

Zegar nieubłaganie odlicza sekundy. Stawiam jeden krok, drugi, ostatni. Chwytam krawędź Drzwi. Ciągnę, by choć trochę rozewrzeć zmniejszającą się przestrzeń. Zapieram palce, które ledwo się w niej mieszczą.

– Błagam, nie zostawiajcie mnie! Nie opuszczajcie! – wołam przez łzy, czując nacisk framugi.

Lecz jest już za późno.

Chatą wstrząsa potężny huk, zegar wybija pełną godzinę, a przeraźliwy krzyk, pełen strachu, rozpaczy, bólu rozdzierającej zdrady odbija się echem od pobliskiej ściany lasu.

Zsuwam się po nieruchomej powierzchni portalu.

Przegrałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top