Rozdział Szesnasty

Uwaga! Następne rozdziały zawierają drastyczne sceny i przekleństwa. Czytasz na własną odpowiedzialność. 

Czaszka mi pulsuje. Podnosząc się powoli, prostuję plecy. Misia oddycha spokojnie; oczy ma zamknięte, ciało nieruchome. Mokre splątane włosy kleją się do bladej twarzy.

Atak minął.

Cisza wibruje w uszach. Boimy się odezwać i ją przerwać.

Tkwimy w bezruchu, czekając. Czekając.

Na co?

Żadne z nas nie wie, ale nie chcemy się przekonać.

Minuta.

Dwie.

Trzy.

Czte... Powieki Shelly się rozrywają. Wzrok ma nieruchomy, utkwiony wysoko nad nami. Powoli w kąciku oka wzbiera się ciemna łza. Szkarłatna łza. Przybiera kształt kuli, po czym spływa po policzku, wyznaczając ciemnoczerwoną ścieżkę kolejnym kroplom. Toruje drogę przez rudoblond kosmyki i spływa do ucha. Ucha wypełnionego krwią. Wzbiera się powoli w zagłębieniu małżowiny usznej i spływa dalej, po karku i na ziemię.

Kap.

Kap.

Kap.

Robi mi się słabo. Mam wrażenie, jakby nawet moje serce zastygło w przerażeniu.

Wszystko dzieje się w spowolnionym tempie. Policzek Shelly deformuje się, mięśnie zaciskają, powieki mrużą. Usta powoli się rozchylają i układają w pełen boleści grymas. Znaczone czerwienią perłowe zęby są zaciśnięte. Nagle rozwierają się gwałtownie.

Krzyk. Raz za razem.

Wibruje mi w uszach. Dwojąc się, trojąc. Trwając w nieskończoność.

Siedzę przerażona i nie wiem, jak pomóc. Twarz przyjaciółki jest pocięta szkarłatnymi liniami. Zamiast mózgu mam papkę niezdolną formułować myśli. Plecy Shelly wyginają się w łuk, wydobywa kolejny przeraźliwy skowyt. Głos ma zachrypnięty. Łapie się za klatkę piersiową i drapie materiał, próbując go rozerwać. Z krtani wydobywa się bulgot. Puszczamy jej ramiona. Siada. Krztusi się. Zasłania dłonią usta. Kaszel miesza się z niezrozumiałym jękiem, gdy próbuje się odezwać. Na jasnozielonej sukni wykwitają czerwone plamy. Otwiera powieki i odejmuje rękę od sinych warg. Jej wzrok zatrzymuje się na szkarłatnej ślinie na swojej skórze. Drugą dłoń przyciska do klatki piersiowej, próbując nabrać powietrze. Dławi się; chrapliwy oddech przechodzi w szloch. Po policzkach płynie jasnoczerwony strumień łez i krwi. Nastaje chwila ciszy. Bierze pierwszy głęboki wdech i zastyga, przytrzymawszy powietrze w płucach. Naraz w jej oczach pojawia się panika. Wykrzywia twarz w przypływie rozpaczy. Unosi ubrudzone krwią wargi, odsłaniając zaczerwienione zęby. Z gardła wydobywa się chrapliwy krzyk. Krzyk rozpaczy, przerażenia, tęsknoty i bólu. Odbija się od ścian i trwa w nieskończoność. Wyraża wszystkie emocje i cierpienia.

Zastyga w naszych uszach, wibrując.

Cichnąc.

Głowa Shelly opada bezwiednie na moje ramię. Jest lodowato zimna. Przygarniam przyjaciółkę mocniej do siebie. Przytulam. Powtarzam jej imię bez końca. Odgarniam z twarzy mokre kosmyki, wycieram krew. Płaczę? Krzyczę? Czuję, jak obejmuje mnie jakieś silne ramię, ale nie zwracam na to uwagi. Nie spuszczam wzroku z przyjaciółki. Ma zamknięte oczy i jest nieruchoma. Tak przeraźliwie nieruchoma. Robi się coraz bledsza. Czerwień wyraźnie odcina się od porcelanowej skóry. Ledwo dostrzegam jej rysy. Wygląda jak zjawa. I znika. Misia zniknęła. Po prostu wyparowała.

– Shelly! – krzyczę. – Shelly!

Wstaję gwałtownie, rozglądając się. Może jeszcze tu jest? Może tylko na chwilę zniknęła? Zaraz się pojawi? Musi gdzieś tu być! Przecież to niemożliwe. Wołam ją ciągle, rzucając się od ściany do ściany. Dopiero po chwili zauważam, że Damian wymawia moje imię. Patrzę na niego zdezorientowana. Dziwię się swoim zachowaniem. Obejmuję ramionami. Po mojej twarzy płyną łzy. Chłopak przytula mnie do piersi, policzek opiera na mojej głowie.

– Nie ma jej – szepcze. Jego głos jest przerażająco spokojny. – Odeszła. Ale wiesz co? – Odsuwa się na wyciągnięcie ręki i zmusza do spojrzenia mu w oczy. – Jedynie w grze.

Chciałabym mu wierzyć.

– Wszystko będzie dobrze – mówi i przyciąga do siebie ponownie. Głaszcze uspokajająco po plecach. – To tylko gra. Poradzimy sobie.

Przyciskam pięści do powiek. Próbuję opanować płacz. Czuję się pusta, choć Shelly przecież nie umarła naprawdę, w rzeczywistości. Nie jestem tego jednak pewna. Przed oczami ciągle mam jej bladą twarz i szkarłatną krew. Próbuję wyrzucić z pamięci ten obraz, myśleć optymistycznie. Może wróciła do tamtego lokalu i jest bezpieczna. Lucjan wypytuje ją o szczegóły...

A może jest zupełnie gdzie indziej...

Sama...

Zdana tylko na siebie...

Wciągam głęboko powietrze.

Jest wiele sposobów by się tego dowiedzieć, ale ja wybieram ten, do którego i tak dążymy.

– Musimy odnaleźć Drzwi – mówię zdecydowana.

Damian przytakuje i odwraca się do Daileassa, o którego obecności zupełnie zapomniałam.

– Czemu jej nie pomogłeś? – warczy na elfa.

Chłopak siedzi bez ruchu wpatrzony w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżała Misia. Wzrok ma nieobecny i zastanawiam się, czy w ogóle usłyszał pytanie. Jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Odwraca głowę w naszym kierunku. W szmaragdowych oczach dostrzegam przebłysk strachu.

– To była klątwa – mówi szorstko.

Wpatruję się w niego, oczekując, że powie coś więcej. Po chwili milczenia Damian rusza w jego kierunku. Łapię go za nadgarstek i zatrzymuję.

– Ta skorupa, przez którą nie mogłem się przebić. – Przełyka ślinę. – To była klątwa. Klątwa nałożona przez Sellineę.

Przypominam sobie moment, gdy ostatni raz ją widzieliśmy.

– Ale królowa powiedziała do Shelly – załamuje mi się głos na jej imieniu – że zdejmuje z niej klątwę i może wrócić do Lasu Elfów.

– Tak... – odpowiada z wahaniem. – Może wrócić... – Między jego brwiami pojawia się głęboka zmarszczka. – Ale już nie opuści.

Milknie. Twarz ma napiętą, oczy nieruchome. Echo jego głosu odbija się w mojej czaszce.

– Klątwa rozsadziła ją od środka – zaczyna po chwili. Głos ma wypruty z emocji. Pusty. Twarz wykrzywia mu się w grymasie zniesmaczenia. Opuszcza głowę i pociera czoło. – Ból narastał równomiernie do odległości, która nas dzieliła od granicy Lasu Elfów. Skorupa nałożona przez Sellineę zaciskała się wokół organów, aż w końcu pękły pod naciskiem. Eksplodowały, rozrywając ją od środka. Każdą najdrobniejszą cząstkę. – Kręci głową i uderza pięścią w ziemię. – Jaśnie Pani chciała mieć pewność, że Elenna nie opuści królestwa. Pragnęła przejąć nad nią kontrolę. – Cedzi przez zęby. – W przypadku próby ucieczki... zginęłaby. Ale ostrzegała... Ból był ostrzeżeniem.

– I dopiero teraz to mówisz? – wybucha Damian. – Teraz na to wpadłeś?

Choć elf zasługuje na prawego sierpowego, nie puszczam nadgarstka przyjaciela.

– A co robiłeś, gdy Shelly wykrwawiała się na naszych oczach? – Ton jego głosu szybuje coraz wyżej. – Tak trudno było zapobiec jej śmierci? Pomóc?

– Tak. – Elf prawie wypluwa to słowo.

Podnosi na nas wzrok przepełniony samoudręką.

– Brzemię bezczynności przytłaczało mnie znacznie bardziej niż może się wam wydawać. – Z irytacją odrzuca warkocz na plecy. – Zawsze jestem w stanie pomóc. Nie pozwalam nikomu umrzeć na moich oczach, stojąc obok bez ruchu. Działam. Zawsze.

Czeka, aż dotrą do nas jego słowa. Spojrzenie szmaragdowych oczu wypala wszelkie wątpliwości dotyczące jego szczerości. Płonie furią i złością.

A ja mu wierzę.

– Teraz nie mogłem zrobić nic – cedzi powoli każde słowo. Jego opanowany ton głosu i zimny wściekły wzrok przyprawiają o ciarki. Nad stoickim spokojem elfa przejęła kontrolę ludzka agresja, więc to wszystko, co mówi musi być prawdą. Targają nim prawdziwe emocje i szczery ból. – Możecie podać w wątpliwość moje słowa, ale nie zmieni to przeszłości. Nie zrobiłem nic, bo nie mogłem. Niemoc ciążyła w każdej mojej cząstce. W każdym nerwie. Mięśnie drżały, gotowe ratować życie, a umysł przeglądał zapisy ksiąg, poszukując rozwiązania. Mój duch krwawił, a ciało się buntowało, odczuwając ból waszej przyjaciółki, ale nic nie mogłem zrobić.

– Czemu? – rzuca Damian z irytacją. – Czemu nie mogłeś?

Daileass przetrzymuje wrogie spojrzenie Damiana i mówi spokojnie:

– Nie jestem w stanie zdejmować klątw i nie mam na to wystarczająco energii. – Przesuwa na mnie wzrok, po którym przemyka cień żalu. – Przykro mi.

Spuszczam głowę, czym przyjmuję przeprosiny.

Elf przeciera twarz dłońmi, zmazując wszelkie oznaki wybuchu ludzkich genów. Na powrót na jego skórze uwydatnia się zmęczenie, a skuty lodem szmaragd topnieje.

– A teraz, jeśli pozwolicie – szepcze powoli – odpocznę po dzisiejszym dniu. Mój zasób energii jest na wyczerpaniu. Przepraszam.

Nim jesteśmy w stanie cokolwiek powiedzieć, Daileass pada na plecy, oddając się w objęcia Morfeusza.

– Zamordowanie śpiącego nie sprawi mi tyle przyjemności, co przytomnego?

Zdziwiona unoszę jedną brew i spoglądam na przyjaciela. Zaciska szczęki, ale jego wzrok utkwiony w leżącym bezbronnie chłopcu nie pała już nienawiścią.

– Masz rację – wzdycha i wyswobadza się z mojego uścisku. – Lepiej poczekać do jutra.

Gdy spogląda mi w oczy, dostrzegam w nich swoje odbicie. Przez policzek biegnie ciemnoczerwona smuga, powieki mam spuchnięte od płaczu, a włosy splątane. Krzywię się na ten widok.

– Wyglądam prawie tak okropnie, jak się czuję.

– To rzeczywiście jest kiepsko – stwierdza Damian, uśmiechając się smutno.

Uwielbiam go za to, że nawet w najbardziej dobijającym momencie nie opuszcza go poczucie humoru. Podnosi na duchu i pomaga wypłynąć z otchłani największego przygnębienia.

Zakłada mi włosy za ucho i pociera zakrwawiony policzek. Odsuwam się ostrożnie, speszona intymnością tego gestu. Kucam, układam plecak w formę poduszki i wtem sobie coś uświadamiam.

– Myślisz, że powinniśmy stanąć na czatach? – pytam przyjaciela, który za moim przykładem przygotowuje dla siebie legowisko.

Marszczy brwi z zastanowieniem.

– Przyszliśmy z prywatnego przejścia do chaty i jak na razie żadnych odnóg przy tunelu nie było – stwierdza. – Wątpię, żeby ktokolwiek miał tędy przechodzić poza Elenną albo innymi sprzymierzeńcami Daileassa. Ich sypialnia była dobrze schowana przed resztą świata, więc ten korytarz jest dla niewtajemniczonych ślepym zaułkiem. Możliwe też, iż nikt niepowołany nawet nie wie o jego istnieniu.

Mruga okiem w moją stronę i dodaje:

– Możesz spać bezpiecznie. – Kładzie się na plecach i zamyka oczy. – Dobranoc.

– Dobranoc – szepczę i zwijam się w kłębek. Pod powiekami pojawia mi się kalejdoskop wydarzeń dnia dzisiejszego i co chwilę powracający obraz zakrwawionej przyjaciółki. Czuję się pusta i nawet nie mam siły na płacz. Boję się o nią i o to, co przyniesie ze sobą kolejny poranek. I czy w ogóle nastała noc? Tu, pod ziemią ciężko stwierdzić. Rozmyślam nad tym, ile czasu minęło w rzeczywistości, co u moich bliskich i czy wiedzą, gdzie jestem. Tworzę różne scenariusze dotyczące miejsca pobytu Shelly i tego, w jakim jest stanie. Na zmianę załamuję się i pocieszam, aż w końcu zmęczona wrażeniami usypiam.

Przepraszam za opóźnienie, ale studia, mimo kwarantanny, nie dają mi dużo czasu na cokolwiek poza nimi :( 

W ramach przeprosin  trochę dłuższy rozdział niż zazwyczaj ;P 

Postaram się następnym razem być bardziej punktualna >.< 

Liczę też na komentarze z waszej strony - jakieś błędy, których nie wyłapałam? Uwagi? Przemyślenia? Piszcie śmiało! Chętnie się dowiem, co myślicie ^^


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top