Rozdział Pięćdziesiąty Siódmy

– Co ze strażnikami? – pytam cicho Aldaia, gdy zamyka za nami drzwi. Głowę skrywa pod kapturem, podobnie jak ja.

– Nie musisz się tym przejmować. – rzuca beztroskim tonem. – Oto twoja nowa straż. Przywitajcie się, chłopcy.

Podnoszę zaskoczona wzrok.

– Kosto i Szajba?

Teraz zaczynam wątpić, czy ucieczka to dobry pomysł.

– Witaj, panienko. – Chłopak o złotych włosach cherubina kłania się przede mną. Bezwiednie wyciągam dłoń, na której składa pocałunek.

Szajba tylko obrzuca mnie obojętnym spojrzeniem, ale ja wciąż nie mogę oderwać od nich wzroku. W dopasowanych bordowych mundurach stoją przede mną bracia, których nigdy nie podejrzewałabym o należenie do straży.

– To przebranie, tak?

– Nie – odpowiada mi Aldai – to moja straż przyboczna.

Zanim zdążę pozbierać szczękę z podłogi, chłopak rusza korytarzem, a my wraz z nim. Już po chwili zza rogu wyłania się dwóch gwardzistów. No to tyle z naszej ucieczki. Automatycznie obracam się na pięcie, lecz Aldai powstrzymuje mnie, łapiąc moją dłoń.

– Zostaniemy zdemaskowani! – szepczę przerażona.

– Zaufaj mi.

Zaciskam zęby. Strażnicy są coraz bliżej, nie ma opcji, żeby nas nie rozpoznali. Przygotowuję się na ucieczkę w trybie pospiesznym: tylko obrócić się i zwiewać.

Gdy jednak mężczyźni znajdują się już kilka kroków przed nami, zamiast wszcząć alarm, kiwają jedynie Aldaiowi głową i nas wymijają.

– Co to było? – pytam.

– Nowi strażnicy twojego pokoju. Znam ich od dziecka, nie zdradzą nas.

Kiwam głową, bardziej żeby potwierdzić, że to usłyszałam, niż w geście zaufania. „Tutaj nikomu nie można ufać" – wybrzmiewa w mojej głowie nieustannie. Wiem, że może i ten głos ma rację, ale nie poradzę sobie sama. Nie odnajdę Drzwi bez pomocy Aldaia. A nawet jeśli, byłoby to wyjątkowo głupie, nie skorzystać z okazji, by się dowiedzieć, gdzie są, szybciej. Wiem też, że popadanie w paranoję w kwestii braku zaufania nikomu dotąd nie wyszło na zdrowie... Muszę choć w minimalnym stopniu wierzyć, że się uda. Że Aldai i Margaret są godni zaufania... że mogę im zaufać w kwestii osób, którym ufają oni.

Pośpiesznym krokiem przemierzamy kolejne korytarze, które coraz bardziej kryją się w mroku. Pewnie są mało używane, skoro nie zapalono tu jeszcze kinkietów i żyrandoli, tak jak to zawsze czyniono wieczorami w pozostałych częściach.

W pewnym momencie Aldai chwyta mnie za rękę, lecz zanim zdążę zareagować, naciska klamkę jednych z wielu drzwi. Po ciemku przechodzimy przez jakiś pokój, w którym nie jestem w stanie dojrzeć nic, poza dłonią chłopaka prowadzącego mnie w ciemność. Naraz się zatrzymuje.

– Poczekaj tu, zanim cię nie zawołam – szepcze. W odpowiedzi przytakuję, choć przecież ledwo widzimy swoje twarze, ale z powodu buzującej we mnie adrenaliny, nie jestem w stanie się odezwać.

Aldai, Kosto i Szajba przechodzą przez kolejne drzwi, słyszę szelest materiałów, głuche łupnięcie, po czym wołane szeptem moje imię.

Wybiegam z pokoju na oświetlony korytarz. Po obu stronach ogromnych drzwi biblioteki leżą strażnicy. Wyglądają, jakby posnęli. Spoglądam pytająco na chłopców, którzy pośpiesznie otwierają zamek. Aldai maha chustką, po czym chowa ją pod pelerynę. No tak – olejki.

Wchodzimy do biblioteki oświetlonej jedynie przecinającymi czarne niebo błyskawicami. Błysk wpadający przez świetliki wydobywa złoto detali na posadzce i ścianach. Nocą hol biblioteki wygląda, jakby nie miał końca, a boczne pomieszczenia łypią na nas groźnie, strasząc ciemną, nieznaną otchłanią za żeliwnymi kratami. Grzmoty i stukot deszczu o szyby zagłusza nasze kroki.

Docieramy na środek holu, gdzie na posadzce błyszczy złowieszczo symbol Gry. Aldai pochyla się nad nim i wyciąga z kieszeni mały nożyk. Przejeżdża po krawędzi złotych linii, wywołując deszcz iskier. Posadzka wydaje się syczeć, w powietrzu unosi się smród palonego metalu. Złote błyski oświetlają nasze skupione twarze. Dostrzegam, jak srebrny nożyk rozgrzany tuż przy krawędzi powoli robi się czerwony przy rękojeści. Aldai zaciska z bólu zęby i z coraz większym trudem pokonuje ostatnie zawijasy. Gdy tylko dociera do środka symbolu, puszcza nożyk. Spada tuż pod moje nogi, wibrując. W bibliotece rozlega się zgrzyt. Aldai odskakuje pośpiesznie, gdy na posadzce wokół symbolu pojawia się szczelina, jakby marmur rozpływał się i topił rysując idealny okrąg rozbłyskujący złotem.

Naraz wszystko gaśnie, włącznie z błyskawicami na niebie. Zapada głucha cisza. Aldai przysuwa się z powrotem do kręgu i opiera dłonie na rękojeściach wymalowanych mieczy, zatapiając palce w marmurze. Unosi je, a miecze nagle przybierają trójwymiarową formę. Kolejny zgrzyt unosi krąg, przypominający teraz właz do kanału. Pod nim dostrzegam jedynie czarny tunel.

Kosto jako pierwszy rusza do otworu i bez wahania zsuwa się na dół. Wygląda, jakby schodził po drabinie.

Zauważam, że Aldai spogląda na mnie uważnie, jakby upewniał się, że wciąż tu stoję i nie uciekłam.

– Zejdziesz po mnie – mówi rzeczowo, na co ja tylko przytakuję. Nie jestem w stanie powiedzieć ani jednego słowa, bo wszystkie wyparowały z mojej głowy, pozostawiając jedynie pustkę.

Aldai zwinnie zaskakuje na dół. Gdy jego ciemna czupryna znika za krawędzią otworu, podchodzę bliżej i kucam. Zabieram z podłogi srebrny nożyk, po czym szybko chowam do kieszeni żakietu, nim zdąży mnie poparzyć.

– Przestań się ślimaczyć. Nie mamy całej nocy – słyszę głos Szajby. Posyłam mu wściekłe spojrzenie.

– No co ty nie powiesz.

Ignoruję jego beznamiętny wyraz twarzy i powoli zsuwam nogę, aż natrafiam na pierwszy szczebel drabiny. Chwytam chłodną, wilgotną poprzeczkę klejącą się od jakiegoś śluzu. Powstrzymuję chęć otarcia dłoni i schodzę w dół.

Gdy Szajba zawisa nade mną na drabinie, zamyka wieko i wokół nas zapadają egipskie ciemności. Nie widzę dosłownie nic. Nawet dłoni przed sobą, nie mówiąc już o drabinie. Tylko dzięki wyczuciu, mechanicznie stawiam krok za krokiem w dół po szczeblach. Słyszę, jak Kosto i Aldai schodzą w tym samym tempie. Tuż nade mną Szajba co jakiś czas natrafia butem na moją wyciągniętą rękę. Jest tak cicho, że komentarze i przekleństwa zachowuję dla siebie. Nie chcę się odzywać, skoro chłopcy milczą. Możliwe przecież, że ktoś nas usłyszy.

Podróż w dół ciągnie się w nieskończoność. Takt wybijany przez nasze kroki na metalowych szczeblach pewnie długo będzie odgrywał w mojej głowie swą dźwięczną melodię, gdy się stąd wydostaniemy, a wilgotnego szlamu z rąk pewnie nigdy nie domyję.

Im dłużej schodzimy, tym więcej pytań kłębi się w mojej głowie: Czy wybrałam źle? Czy zaufałam właściwym osobom? Czy w ogóle powinnam komuś ufać? Pochopnie podjęta decyzja o ucieczce także ciąży na moim umyśle. To zadziało się tak szybko... Zdecydowałam się uciekać bez upewnienia się, że to najwyższa pora i niczego nie pominęłam. Boję się myśleć, co mnie czeka, gdy postanowię lub będę zmuszona wrócić do tych murów, co jeśli ta droga wcale nie prowadzi do Drzwi? Jestem coraz bardziej zniecierpliwiona i zestresowana przez niekończącą się drogę w głąb tunelu. Nie chcę myśleć, co czeka nas na jej końcu. Czy wymyślone przez Damiana potwory z tuneli rzeczywiście tam będą? Mam nadzieję, że pozostaną jedynie fantazją, ale kto wie?

– Stać! – szept Kosto dopływa do mnie z dołu, na co momentalnie nieruchomieję. Czyżbym myślami przyciągnęła niebezpieczeństwo?

Boję się oddychać, bo w ciszy, która nastała, mam wrażenie, że Szajba i Aldai bez problemu mogą usłyszeć łomotanie mojego serca, nie mówiąc już o oddechu.

Po kilku pełnych napięcia sekundach, kiedy wstrzymywanie powietrza staje się wystarczająco uciążliwe, słyszę ciche „Czysto!", po którym następuje odgłos uderzenia o kamienną posadzkę.

Ruszam ponownie w dół, gdy Szajba omal nie uderza butem w moją głowę, a z dołu dobiega stukot kroków Aldaia. Chwilę później ponownie następuje głuchy odgłos uderzenia o nawierzchnię. Schodzę coraz niżej, szykując się do skoku. W końcu docieram do momentu, gdy nie mogę wyczuć stopą metalowego stopnia. Delikatnie uginam kolana i puszczam się drabinki, gotowa na twardy upadek z wysokości.

Ląduję pół metra niżej.

Robię kilka kroków w tył, na oślep, bo nie jestem w stanie dojrzeć niczego więcej. Naraz tuż obok mnie rozbrzmiewa odgłos ostrzenia noża. Odskakuję w bok, wpadając na Szajbę, który przed sekundą zeskoczył z drabiny.

– Uważaj, co robisz! – syczy mi do ucha, odsuwając się.

A jeszcze chwilę temu miałam ochotę go przeprosić.

W miejscu, z którego usłyszałam dźwięk ostrzenia, teraz lecą iskry. Oświetlają skupioną twarz Kosto, który pociera nożem krzemień, nakierowując iskry na pochodnię trzymaną przez Aldaia. Niedługo później pochodnia się zapala, pozwalając dostrzec przestrzeń wokół nas.

Znajdujemy się w wielkiej jaskini, która dopiero po dłuższym przyjrzeniu okazuje się być komnatą rozmiarów sali gimnastycznej w mojej szkole. Ściany i podłoga wyłożone są kamieniami, sufit podtrzymuje ogromna kolumna na samym środku. Wyrasta z ziemi i rozkłada nad naszymi głowami skalny parasol o prostych żebrach rozchodzących się na boki, spływających w dół po obłym suficie, gdzie następnie łączą się z półkolumnami przy ścianach. Zabawne, ile taka mała pochodnia daje światła w świecie wirtualnym. Do każdej półkolumny przymocowany jest złoty, zdobiony uchwyt na pochodnię. Tunel, z którego przyszliśmy znajduje się przy jednym z boków komnaty. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, kiedy wyszliśmy z ciasnego wnętrza studni i wędrowaliśmy w dół tej wielkiej przestrzeni. Poza cylindrycznym otworem tunelu, znajduje się tutaj także kilka innych, różnej wielkości przejść, każdy prowadzący w inną stronę.

Wycieram dłonie pokryte brunatnym śluzem w kawałek porwanej halki. Tak, jak się spodziewałam, nie mogę ich doczyścić i pozostaje na mojej skórze ciemne zabarwienie.

– Uważajcie, by nie nadepnąć na żaden skarb – mówi cicho Aldai, uważnie przypatrując się każdemu z nas. Dopiero teraz dostrzegam monety, szkatułki, naszyjniki i diademy rozrzucone po całej komnacie. Nie jest ich szczególnie dużo. Walają się zapomniane przez czas, pokryte kurzem i ziemią dają nikły, ciemnozłoty blask.

– To jest skarbiec królewski? – pytam szeptem, marszcząc z uwagą brwi. – Dosyć wysprzątany.

– To jest coś znacznie gorszego niż skarbiec królewski – odpowiada Kosto – a włamanie do niego jest dużo bardziej niebezpieczne.

Spoglądam na jego twarz, rozświetloną płomieniami ognia. Jego oczy skrzą się dzikością, a uśmiech pozostaje niezmiennie anielski. Odwracam wzrok, bo to oblicze i poświata zanadto przypominają mi wydarzenia z Zaklętej Wyspy. Ostrzegają, do czego towarzyszący mi chłopcy są zdolni. Po mojej skórze przebiega dreszcz. Zerkam na Aldaia, który wraz z Szajbą uważnie bada każdy z otworów, wchodząc do niego jedynie o krok od zasięgu światła pochodni. On im ufa, więc i ja powinnam. A przynajmniej powinnam spróbować.

– Co masz na myśli?

Zanim jednak Kosto zdąży otworzyć buzię, rozlega się szept Aldaia, który i tak w tej komnacie rozbrzmiewa echem:

– Tędy.

Kosto daje znak głową byśmy ruszali. Przytakuję w odpowiedzi.

Zrównuję się z Aldaiem, podczas gdy Szajba idzie przodem, a Kosto za nami.

– Krąży opowieść, że w podziemiach zamku mieszka czerwony smok – zaczyna cicho Aldai. – Niegdyś miał za zadanie strzec królestwa, jednak królowie przestali mu się odwdzięczać częścią złota za jego pracę i odcięli się od niego. Smok zdziczał, ale podobno nadal chroni swego skarbu zgromadzonego przez wieki współpracy i wciąż ma tutaj leże. Nikt nie ma pewności gdzie, a korytarze ciągną się w dal. Starszyzna głosi, że smok śpi w swojej norze i budzi się tylko na dźwięk poruszonego skarbu, dlatego uważaj, żeby na nic nie nadepnąć.

Przytakuję, z rosnącym przerażeniem rozglądając się na boki. Korytarz, którym idziemy, wyścieła kamień i przykrywa kolebkowe sklepienie. Kamień pod nogami jest wytarty, wyraźnie był użytkowany przez lata. Na jego środku znajdują się szyny, a na ścianach wiszą uchwyty z pochodniami. Za nami i przed nami panuje ciemność.

– Ale wiemy, dokąd prowadzi ten korytarz, prawda? – pytam z obawą.

– Tak, niedługo powinniśmy go opuścić.

Przytakuję, biorąc drżący oddech i motywując się do szybszego kroku. Boję się mówić cokolwiek więcej, gdyby okazało się, że smok jest czuły również na odgłos nieproszonych gości.

Kroki chłopców wokół mnie wybrzmiewają zgodnym rytmem. Idą wyprostowani jak żołnierze, tylko co jakiś czas rozglądając się na boki i za siebie. Gdy im się teraz przyglądam, wyglądają zupełnie inaczej niż na statku pirackim, jakby te dwie ich wersję były innymi osobami.

Nagle Szajba się zatrzymuje. Przed nami dostrzegam ceglaną ścianę. Ślepy zaułek. Pięknie.

Zagryzam policzek, rozglądając się dokoła. Zerkam kątem oka na twarze chłopców, którzy, o dziwo, nie są zaskoczeni przeszkodą na naszej drodze. Aldai podchodzi do Szajby i oboje przesuwają dłońmi po bokach tunelu. Zauważam, że szyny pod naszymi nogami wydają się biec dalej pod ceglaną ścianą.

Naraz rozbrzmiewa metaliczny dźwięk, a później soczyste „Kurwa!". Patrzę przerażona na ziemię.

– Kosto, cholera! – syczy Aldai i zaczyna panicznie sunąć ręką po ścianie.

Pod moje stopy powoli przetacza się puchar. Wpatruję się w jego złotą powierzchnię, mieniącą się w świetle pochodni, dopóki się nie zatrzymuje, a wokół nas zapada głucha cisza. Modlę się, by nie była to cisza przed burzą. Lecz burza chwilę później wydaje pomruk, który przetacza się echem po całej jaskini. Odwracam głowę od ciemności za naszymi plecami, wpatrując się niecierpliwie w chłopców przy ceglanej ścianie.

– Gdzie jest ta cholerna dźwignia?! – rozlega się rozpaczliwy głos Aldaia.

Dokładnie przyglądam się ścianie. Mój wzrok pada na łańcuch zwisający przy uchwycie na pochodnię. To nie może być przypadek. Przemierzam dwa kroki i pociągami łańcuch w dół. W tej samej chwili potężny ryk zagłusza dźwięk przesuwającej się ściany. Aldai z Szajbą podbiegają do szczeliny, która się wytworzyła i popychają, odsłaniając przejście. Za nami, w oddali, rozlega się potężne dudnienie i szuranie. Błyskawicznie przeciskamy się przez otwór. Szajba stoi już po drugiej stronie ściany w gotowości, by ją zamknąć. Gdy Kosto jako ostatni do nas dołącza, jego brat łapie metalowe koło przypominające ster i szybko kręci, zasuwając potężną przegrodę. Łańcuchy i koła zębate trzeszczą, napędzane siłą jego rąk. Tuż przed zamknięciem, dostrzegam w tunelu rozbłysk ognia, który na sekundę rozświetla całą przestrzeń. Gorące powietrze wlewa się do środka. Uderzenie ściany o zawiasy witam z nagłą ulgą i poczuciem bezpieczeństwa. Wypuszczam powietrze z płuc, czując, jak adrenalina ze mnie wypływa. Stres jednak wciąż pozostaje. Wyostrzam zmysły, rozglądając się po niedużym pomieszczeniu, w którym się znaleźliśmy. Pod murowanymi ścianami walają się puste worki i metalowe wózki. Przegniłą słomę niedbale uprzątnięto ze środka pomieszczenia, gdzie zaczynają się tory. W świetle pochodni trzymanej przez Kosto dostrzegam podwójne drewniane drzwi.

Za naszymi plecami rozlega się zagłuszony przez cegły ryk.

– Czyli smok nadal żyje pod zamkiem – mruczę pod nosem.

– Nie da się zaprzeczyć – odpowiada mi zdarty głos Kosto. – Nie musicie mi dziękować. – Mruga do mnie, posyłając mi krzywy uśmiech.

Wciąż trochę mnie przeraża jego uwielbienie do tortur i adrenaliny, kryjące się pod chłopięcym anielskim wdziękiem. Posyłam mu jednak rozbawiony uśmiech, gdy Szajba rzuca kilka niecenzuralnych słów jednoznacznie świadczących o tym, że akurat on nie czuje potrzeby dziękować bratu, zamiast tego uważa za słuszne wsadzić mu ten puchar w inne miejsce w nagrodę za wspaniałomyślność.

– Chodźmy – mówi Aldai, mierząc nas poważnym wzrokiem, choć jego oczy w nikłym świetle błyszczą ekscytacją. Podchodzi do drzwi i popycha niepewnie. Drewniane skrzydło ustępuje z cichym jękiem budzonego z uśpienia dziecka.

Chłopak wystawia głowę, rozglądając się na boki. W końcu daje znak ręką i ruszamy za nim na oświetlony pojedynczą pochodnią korytarz. Szajba zamyka za nami drzwi i przekłada metalową zapadkę.

– Brat Margaret ją dla nas otworzył – mówi Aldai, nim zdążę zapytać. Zrównuje się ze mną i wskazuje na mijane drzwi. – Jest to jeden z budynków zagrodowych. Trzymana jest tu część zwierząt.

Skręcamy w kolejny korytarz, a właściwie stajnię. W drewnianych boksach stoi sześć koni. Pięć z nich jest już przygotowanych do jazdy.

– Niko, weźmiesz Uchatkę. – Aldai otwiera jeden z boksów.

Spoglądam na niego, czekając aż zacznie się śmiać. On jednak niestrudzenie rusza do kolejnej przegrody. Otwiera ją, aby następnie czule przywitać się z karym wierzchowcem.

Czyli to jednak nie był żart.

Podchodzę ostrożnie do konia, przypominając sobie pojedyncze lekcje jazdy konnej z dzieciństwa. Uświadamiam sobie jednak, że niewiele z nich pamiętam.

Wyciągam ostrożnie rękę, chcąc pogłaskać zwierzę. Klacz w odpowiedzi wyciąga głowę o barwie karmelu naznaczoną białymi łatami i wpycha chrapy w moją dłoń.

– No cześć, Uchatko. – Uśmiecham się, podrapując ją po szyi. – Mam nadzieję, że sama wiesz, gdzie jechać, bo kiepski ze mnie jeździec.

– Spokojnie, panienko, wszystkie pójdą za przewodnikiem. – Kosto zjawia się obok mnie z niewielką drabinką, którą następnie stawia przy boku konia.

– Na to liczę – odpowiadam, wchodząc na stopnie. Wkładam trampek w strzemię czarnego siodła i przerzucam nogę nad grzbietem wierzchowca. Poprawiam się na klaczy, gdy ta już drepcze niespokojnie w miejscu i rży.

Wtem wrota stajni się uchylają. Zastygam, gdy zakapturzona, zgarbiona postać przekracza próg. To byłoby na tyle z ucieczki.

Patrzę na reakcję chłopców wokół. Aldai podbiega do przybysza.

– Wszystko zgodnie z planem? – pyta, na co się nieco rozluźniam. Więc jest to ktoś wtajemniczony.

Postać przytakuje.

Aldai odwraca się i krzyżuje wzrok z moim.

– Dziadku, poznaj Nikę. To ta dziewczyna, o której ci opowiadałem. Niko, to mój pradziadek, znachor.

Skłaniam głowę w lekkim ukłonie.

– To zaszczyt pana poznać.

Mężczyzna podnosi głowę tak, że w słabym świetle jestem w stanie dostrzec pomarszczoną twarz o badawczym spojrzeniu. Uśmiecha się po chwili.

– Ach tak, słyszałem wiele o tobie. – Po tych słowach spuszcza głowę, ale przez chwilę dostrzegam posłane Aldaiowi cwaniackie spojrzenie.

Chłopak szczerzy się do mnie, gdy unoszę lekko brew, po czym podpiera znachora, kierując go do najmniejszego z koni. Pomaga mu wsiąść, a następnie dosiada swojego ogiera. Szajba otwiera wrota, trzymając za wodze pstrokatego wierzchowca.

– Za mną. – Aldai rusza przodem razem ze znachorem, za nim Kosto na brązowym koniu i następnie my z Uchatką.

Wyjeżdżamy na rześkie, nocne powietrze pachnące deszczem. Wokół nas rozciągają się zagrody ze zwierzętami i niewielkie budynki. Rozlega się skrzypnięcie zamykanych drzwi, a chwilę później Szajba zatrzymuje się za mną na swoim koniu.

Aldai przygląda się nam przez ramię badawczo, po czym przenosi spojrzenie w górę. Podążam za jego wzrokiem. Za nami, za murami wznosi się majestatycznie zamek. Burzliwe niebo nadaje mu aury mroku i lęku. Błyskawice rozświetlają jego posępną sylwetkę górującą nad miastem. W jednym z zapalonych okien dostrzegam postać. Mrużę oczy.

Margaret.

Patrzy na nas, co jakiś czas dotykając twarz chusteczką.

– Ruszamy – ściśnięty głos Aldaia rozlega się w ciemności.

Uchatka od razu startuje z miejsca, przez co omal nie spadam. Konie ruszają biegiem, a ja jedynie co jakiś czas zerkam przez ramię na oddalający się zamek wraz z zapłakaną dziewczyną.

W końcu odnalazłam drogę do domu i opuszczam to miejsce śmierci, złamanych serc i tyranów.

Nie odnalazłeś mnie, ale nie chciałeś, bym czekała – myślę, wspominając rozstanie z Damianem. – Już wkrótce spotkamy się po drugiej stronie Drzwi.


Hej, Kochani :D

No i jest! Obiecany rozdział! Jest on dla mnie szczególnie wyjątkowy, bo był całkowicie nieplanowany, a podczas sprawdzania, sama się wzruszyłam, co było dla mnie dosyć ciekawym doświadczeniem jako dla autora. Zastanawiam się, jakie emocje u Was wywołał - podzielicie się nimi ze mną? 

Udanego weekendu i do następnego (napiszę tak szybko, jak dam radę, ale nie chcę Wam dawać byle czego, więc może to zająć chwilę dłużej :( )

Kocham,

Allicea

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top