Rozdział Pięćdziesiąty Ósmy

W ciszy przemierzamy tereny gospodarcze wokół zamku. Tętent kopyt na błotnistym podłożu odbija się echem od niewielkich drewnianych i kamiennych budynków. Łąki ogrodzone prostymi płotami zbitymi z desek zieją pustką. Jedynie co jakiś czas słychać rżenie lub muczenie dochodzące z wewnątrz obór i stajni, gdzie zwierzęta schowały się przed deszczem. Boją się wyjść, gdy niebo wciąż wygrywa grzmiącą pieśń pożegnalną i roni wątłe łzy.

Gdy tylko przejeżdżamy pod wielką, kamienną bramą, Aldai rusza galopem, a za nim wszystkie pozostałe konie. Przekroczenie granicy królewskich włości przypomina przerwanie linii oddzielającej życie i śmierć. Okoliczne domy wydają się opuszczone, okiennice są zatrzaśnięte, światła pogaszone. Nie widać ani nie słychać żadnych zwierząt. Nawet drzewa zamarły w bezruchu – czarne kształty rozświetlane błyskawicami niczym sędziowie zastygły nad nami. Pochylają się, uważnie oceniają i analizują, by na koniec wydać wyrok na brodzących w ciemności wędrowcach. Przyglądam się temu krajobrazowi z obawą. Dzięki grubemu żakietowi nie czuję padającej z nieba mżawki, tylko twarz pokrywają mi delikatne krople ożywczej mgiełki.

Wyjeżdżamy spod baldachimu mrocznych spojrzeń prosto między drzewa. Przez chwilę jedziemy szeroką aleją, która błyszczy w odbiciach księżyca na tafli kałuż, po czym skręcamy wgłąb lasu. Nie ma tu żadnej ścieżki, a przynajmniej nie jest ona na tyle użytkowana, by przestały zarastać ją liczne gałęzie. Chlastają mnie po policzkach mokrymi liśćmi, dlatego decyduję się położyć płasko na grzbiecie konia, chowając się za jego smukłą szyją. Aldai po raz kolejny zmienia kierunek biegu, przez co lądujemy w płytkim strumyku. Podążamy jego korytem w akompaniamencie chlupotu wody przez kilkanaście minut, po czym ponownie wtapiamy się w gąszcz lasu.

Powoli zaczynam odczuwać zmęczenie. Adrenalina z każdym kolejnym kilometrem wydaje się opuszczać moje ciało, chociaż wciąż obawiam się pogoni. Na pewno już się zorientowali, że zniknęłam i wysłali za nami strażników. Mam nadzieję tylko, że Margaret przygotowała sobie odpowiednie alibi i nie ucierpi, a nasze kluczenie w zieleni zmyli trop.

Jedziemy rozproszeni, podążając za „Krukiem" dosiadanym przez Aldaia. Nie wiem, ile razy zmieniliśmy już kierunek, ale dostrzegam, iż zieleń z każdym metrem staje się coraz bardziej rozrzedzona, a już chwilę później zauważam pomiędzy drzewami pole oblane księżycowym światłem.

Przystajemy na skraju lasu. Rozglądam się po okolicy i ponownie odnoszę wrażenie, że wszystko zastygło w przerażającym bezruchu. Nie słychać nic – ani zwierząt, ani ludzi. Nawet drzewa nie szeleszczą na wietrze, choć powinny. W oddali, za rosnącą bujnie pszenicą, dostrzegam zarys chat. Mrużę oczy, gdy zauważam ruch, a właściwie cień wystający między łanami zboża. Przesuwa się powoli w kierunku osady, pozostawiając za sobą niewyraźną ścieżkę, która już po chwili zanika. Uważniej przyglądam się polu, dostrzegając coraz więcej podobnych cieni – wszystkie zmierzają ku uśpionym chatom. Zerkam z niepokojem na Aldaia, który także śledzi postacie ze zmarszczonymi brwiami.

– Co się dzieje? – szepczę, ale Kosto tylko przykłada palec do ust i kręci głową.

Aldai zawraca konia, by schować się z powrotem między drzewa. Ruszamy za nim. Szajba wyjeżdża na przód, obejmując prowadzenie, dzięki czemu Aldai może się ze mną zrównać.

– Coś wisi w powietrzu, a my nie możemy pozwolić na rozpoznanie – mówi cicho, uważnie taksując wzrokiem las.

– Myślisz, że to driady?

– Tak, dlatego nie będziemy się narażać. Nie wiem, czy nadal trzymają się wytyczonych przez króla granic, czy dla nich owe granice dawno przestały istnieć.

– Nie powinniśmy ostrzec mieszkańców wioski? – pytam, wciąż mając w pamięci historię, którą opowiedział mi Dorian, o dzieciach wysłanych na rzeź ojców.

– Nie – w głosie Aldaia wyraźnie pobrzmiewa złość. – Możemy być przez nie obserwowani, a jeden nieostrożny ruch sprowadzi na nas kłopoty. Przykro mi.

Krzywię się na te słowa. Każda cząstka mnie buntuje się przeciwko takiemu zachowaniu.

– Jeśli ci to pomoże – dodaje Aldai, jakby czytał w moich myślach – król wysłał wsparcie, więc może tym razem wieś przetrwa... Lecz jeśli staniemy na drodze Mechanizmom, nasze dotychczasowe starania pójdą na marne. Będą wiedzieli, gdzie nas szukać.

Przytakuję, choć nadal nie jestem pewna, czy właśnie w tym momencie za naszymi plecami nie giną niewinni lub nie zostają porwane kolejne dzieci. Nie czuję się z tą myślą dobrze, mimo że wiem, ile racji jest w postępowaniu Aldaia. Biorę głęboki wdech i przymykam oczy. 

To tylko Gra, ludzie to postacie wirtualne, nikt nie ginie.

To przypomnienie pozwala odsunąć ode mnie strach i obawy na tyle, by ruszyć przed siebie i zostawić w tyle umierających przez nasz egoizm wieśniaków.

***

– Czemu odnoszę wrażenie, że kręcimy się w kółko? – pytam Kosto, gdy po raz kolejny przecinamy główną drogę prowadzącą przez las. Przed nami Aldai z Szajbą zacięcie o czymś dyskutują. Chłopak jedzie obok mnie ze znachorem, który wygląda, jakby spał. 

– Bo taka jest prawda. – Podnosi na mnie wzrok, a jego złote loki w świetle księżyca przypominają płynne srebro. 

Spoglądam na niego zdezorientowana, lecz w tym samym momencie z oddali rozlegają się krzyki:

– To oni! Łapać ich!

Chłopcy przed nami od razu przerywają rozmowę.

– Właśnie w tym celu? – pytam z wściekłością, rozglądając się za najlepszym rozwiązaniem. 

Zdradzili mnie, oszukali. Tylko po co było to całe przedstawienie z ucieczką?

– Nie – odpowiada niespokojnym głosem Aldai. – Czekałem na moją siostrę, z którą mieliśmy się tu spotkać.

Nie mogę powstrzymać gorzkiego śmiechu.

– Mogłeś wymyślić lepsze wytłumaczenie! – Kręcę głową z niedowierzaniem. –  Przecież król ją powiesił.

– Król... Nie... – Chłopak patrzy na mnie ze strachem.

– Nawet nie próbuj mi wmówić, że nie wiesz! – Wyrzucam ręce w górę, rozglądając się na boki.

– Ja naprawdę...

– Nie. Przestań, okej? Naprawdę. 

– Wybaczcie śmiałość, ale czy moglibyście przełożyć tę kłótnię na później? Powinniśmy uciekać – wtrąca Kosto, pokazując zbliżających się gwardzistów. – I to już.

Marszczę brwi, lecz nim zdążę się odezwać, Szajba wyjeżdża przed nas z zaciętą miną.

– Za mną! – woła, na co wszystkie konie podążają jego śladem.

Rozpoczyna się prawdziwa ucieczka. Pędzimy między drzewami na złamanie karku. Zaciskam palce na wodzy i chwytam siodło, bo za bardzo się boję, że spadnę. Pochylam się płasko na Uchatce i przyciskam kolana do jej boków. Długa grzywa smaga moją twarz, jednak nie zwracam na nią uwagi. Nie rozumiem, co się dzieje. Jeszcze przed chwilą byłam przekonana, że chłopcy zamierzają mnie po prostu wydać straży i mieć z tego jakąś korzyść, jednak teraz coraz bardziej uświadamiam sobie, że Aldai chyba rzeczywiście nie wiedział o śmierci Rosanny. Przecież już wcześniej mógł mnie wydać strażnikom w osadzie bez wymyślania historii o Drzwiach. Wyraźny wstrząs malujący się na twarzy też nie był w takim razie udawany. Tylko dlaczego to ja znowu musiałam stać się posłańcem śmierci? Czuję się paskudnie, że przekazałam mu wiadomość w taki sposób. Dziwi mnie, że Rosanna, która przecież nie wierzyła w istnienie Drzwi, chciała wyruszyć w tą podróż z nami. Czyżby wyśmiewane nas w więzieniu było jej sposobem na ukrycie tajemnicy? Zaciskam powieki, gdy czuję łzy zbierające się pod powiekami na wspomnienie losu, jaki spotkał dziewczynę. Była kolejnym członkiem podróży, który do nas nie dołączył.

Tętent kopyt zagłusza odgłosy pogoni, więc nie wiem, jaka dzieli nas odległość. Szajba nie zwalnia tempa. Jako jedyny trzeźwo myślał i zajął się ochroną królewskiego syna, gdy ten nie był w stanie zareagować. Krzywię się na myśl, że to przez moje fałszywe oskarżenia – przez tę zwłokę – mogliśmy zostać złapani.

Wybiegamy z lasu i na wskroś przecinamy niewielką polanę, skracając sobie drogę. Gdy ponownie rozkłada się nad nami baldachim z liści, Szajba zwalnia, co pozwala mi dostrzec wąwóz. Podjeżdżamy stępa i ostrożnie zjeżdżamy po zarośniętym zboczu, klucząc między powalonymi pniami drzew i porośniętymi mchem głazami. W oddali zauważam drobne, świecące punkciki wśród krzaków. W pierwszej chwili przechodzi mi przez myśl, że staniemy oko w oko z jakimś przyczajonym drapieżnikiem, lecz gdy światełka odlatują w różne strony, zdaję sobie sprawę, że to świetliki. Dopiero teraz, podczas wolnego chodu, mogę usłyszeć nocną muzykę lasu. Gdzieś w oddali pohukuje sowa, liście spokojnie szeleszczą na delikatnym wietrze, a żaby rechotają do melodii granej przez cykady. Jest spokojnie i cicho. Końskie kopyta zgodnie przemieszczają się piaszczystym dnem wąwozu, wywołując cichy szmer pod jeźdźcami zatopionymi we własnych rozmyślaniach. Przede mną wśród mroku widzę zarys przygarbionej sylwetki Aldaia, za mną Kosto bacznie obserwuje otoczenie. Dopóki nikt z gwardzistów nie dotrze do krawędzi wąwozu, będziemy niewidoczni, schowani wewnątrz głębokiej wyrwy.

Wreszcie, gdy ledwo jestem w stanie otwierać oczy, Szajba decyduje się wyjechać z wąwozu. Podjeżdżamy na niewielką polanę, na której chłopcy decydują się odpocząć i ruszyć ponownie nad ranem. Obolała zsuwam się z siodła na leśny mech. Z zaskoczeniem przyjmuję jego sprężystość i to, jak bardzo uginają się pode mną kolana. Kosto podaje mi koc, po czym odbiera ode mnie wodze Uchatki. Posyłam mu wdzięczny uśmiech. Aldai wciąż jest milczący, gdy układa swoje posłanie tuż przy dziadku, który już zdążył umościć się pod drzewem z cichym chrapaniem. Mam ochotę się odezwać i przeprosić za wcześniejsze słowa, ale brak mi odwagi. W końcu decyduję się rozłożyć koc kawałek dalej, w miejscu, gdzie powalony pień wydaje się tworzyć bezpieczne schronienie. Zwijam się w kłębek na ziemi i przykrywam częściowo narzutą. Mech może nie jest wymarzonym materacem, ale nie jest najgorszym wyborem. Zamykam oczy, gdy słyszę jak Kosto decyduje się położyć obok mnie. Szajba wziął pierwszą wartę, później zmieni go brat. Mam nadzieję, że w tym czasie nie obudzą się w nim sadystyczne fantazje i przetrwam noc w całości. Nim jednak ta wizja sformułuje się w mojej wyobraźni, odpływam w błogi sen.

***

Biegnę przed siebie, uciekam. Tuż za mną, zaledwie kilka kroków z tyłu, galopują gwardziści. Wiem, że nie mam wielkich szans. Wiem, że wystarczy, aby wyciągnęli dłoń i chwycą mnie za kołnierz peleryny, która powiewa za mną, wplątuje się między końskie kopyta, dusi i ciągnie w tył. Rozpinam guzik, uwalniając się z tej śmiertelnej pułapki. Zrzucam ją z siebie, pędzę dalej. Odwracam głowę i z ulgą zauważam, że gwardziści pozostali w tyle zaplątani w moją pelerynę. Nagle zderzam się z czymś twardym, mocne ramiona obejmują mnie w talii, zamykając w szczelnym uścisku.

– Potrzebuję cię – głos Doriana rozbrzmiewa przy moim uchu. – Nadszedł twój czas.

Wokół nas rozbrzmiewają dzwony kościelne. Próbuję się oswobodzić, lecz welon zaciska się coraz ciaśniej wokół moich ramion. Zapieram się stopami, gdy królewicz ciągnie za koniec tiulu, podążając w stronę ołtarza, u którego stóp stoi Damian.

– Niko, musisz się obudzić – przemawia uroczystym tonem. – Nadszedł twój czas.

Czuję delikatny dotyk na moim czole, który wyprowadza mnie z krainy snów. Zimna ciecz kreśli skomplikowane wzory na skórze, przywracając mi trzeźwość myślenia, choć widok po otwarciu oczu wcale o tym nie świadczy. Chcę się podnieść, lecz chłodna dłoń zamyka mi usta i przytwierdza do ziemi. Druga dłoń przykłada palec do zaróżowionych ust, po czym wskazuje palcem odwróconego do nas tyłem Kosto. Wygląda, jakby poszedł się odlać podczas warty.

– Zaufaj mi, musimy zachować ciszę – słyszę szept koło mojego ucha.

Kiwam głową, dzięki czemu dłoń z moich warg znika i mogę się swobodnie podnieść. Następnie, najciszej jak umiem, podążam za odzianą w czarną pelerynę przyjaciółką.

W końcu, po długim kluczeniu, trafiłam ponownie na Wattpad! Coraz bliżej końca Tezy, a zakończenia zawsze są dla mnie najtrudniejsze i rozwlekam moment zakończenia w nieskończoność. Nie tylko podczas pisania, ale i czytania. Też tak macie? To jest chwila, którą przeżywam tak długo, na ile pozwoli mi ciekawość. Mam jednak nadzieję, że uda mi się zmotywować i przyspieszyć pisanie ostatnich rozdziałów. Podniosłam się po ciężkich dla mnie miesiącach i wracam do Was ♡ Dziękuję za cierpliwość i wytrwałość!

Trzymajcie się zdrowo!

Kocham,
Allicea

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top