Szesnaście

Znacie to uczucie, kiedy wydaje wam się, że wszystko jest dopięte na ostatni, i wtedy bierzecie głębszy wdech, i wszystko szlak trafia? Cóż, nie było to analogią tylko do moich ubrań z czasów licealnych, ale właściwie każdego dnia i każdej rzeczy, której się podejmowałem.

I mimo że większość obowiązków zazwyczaj spoczywało na barkach Camilli, to w czwartek stresowałem się od samego rana, a podczas zajęć u Sophii przypominałem jej o spotkaniu chyba czterdzieści razy. Gdy mówiłem to po raz trzydziesty siódmy (czyli, jak widzicie, i tak nie ostatni), kobieta trzasnęła tomem poezji francuskiej w blat stołu i popatrzyła na mnie z wściekłością.

— Przestań wreszcie o tym mówić, bo się rozmyślę!

Starałem się trzymać gębę na kłódkę, ale 1) w moim przypadku to i tak trudne; 2) straciłem panowanie nad swoim aparatem mowy i sam orientowałem się dopiero po fakcie, że coś powiedziałem.

Gdy już miałem wychodzić i w końcu dać Sophii trochę oddechu przed wieczornym spotkaniem, w drzwiach odwróciłem się i palnąłem:

— Tylko mogłabyś się tak ładnie ubrać?

Kobieta zamarła. Przetarła oczy i kilkakrotnie zamrugała, jakby chcąc się upewnić, że to wszystko działo się naprawdę. Kiedy okazało się, że ja nadal stałem w drzwiach jej mieszkania, i bynajmniej, sytuacja, która miała miejsce kilka chwil temu, nie była wyłącznie wytworem wybujałej wyobraźni Sophii, ta ściągnęła usta w ciup i rzuciła:

— Lepiej ty weź się na siebie. Z tej odległości czuję, że w przedpokoju leżą twoje śmierdzące gacie i skarpetki.

Nie miałem czasu nawet na polemikę, gdyż Sophia zatrzasnęła drzwi, co dla niej było fantastycznym zakończeniem rozmowy. Niczym rzucenie słuchawką. Mógłbym się z nią spierać długie tygodnie, ale prawda była taka – faktycznie w przedpokoju leżały moje gacie i skarpety. Nie mam pojęcia, skąd kobieta mogła to wiedzieć, ale podejrzewam, że po prostu znała przyzwyczajenia mężczyzn albo wiedziała, jakim typem jestem. Tak w skrócie – totalnego śmierdziela.

Nie będę opisywał wam, jak wysprzątałem (albo chociaż starałem się) mieszkanie na błysk. Ani tego, ile namęczyłem się z obieraniem ziemniaków i ugotowanie ich. Naprawdę nie mam siły przechodzić przez to piekło jeszcze raz, więc przejdę od razu do momentu, gdy wszystko było gotowe, a ja siedziałem jak na szpilkach, wyczekując przyjścia Sophii.

Camilla wydawał się kompletnie tym nie przejmować. I to mnie najbardziej dziwiło – zazwyczaj biegała po mieszkaniu, upewniając się, czy nigdzie nie zalegał kurz, ani czy na pewno opuściłem klapę w łazience. Ale tym razem spokojnie doglądała zapiekanki ziemniaczanej, podśpiewując jedną z tych piosenek, które doprowadzały mnie do szału.

Gdy tylko rozległ się dzwonek do drzwi, pobiegłem, jakby wyrosły mi skrzydła albo jakby od tego zależało moje życie. Cóż, myślę, że w obu przypadkach nie mijałem się bardzo z prawdą. Nie pomyślałem, jak to będzie dziwnie wyglądać, gdy otworzę Sophii drzwi zdyszany i z wypiekami na twarzy. Poza tym, miałem na sobie koszulę z pierwszego roku studiów i dwa górne guziki odpadły.

— Przeszkodziłam wam w czymś? — mruknęła Sophia z uniesionymi wysoko brwiami.

W istocie, wyglądałem dosyć... dziwacznie, jednak wydaje mi się, że jeśli brwi kobiety sięgały Mount Everestu, to moje poszybowały daleko, daleko w kosmos. Przynajmniej poza Drogę Mleczną. Sophia może nie wyglądała, jakby dopiero wróciła z czerwonego dywanu. Albo jakby chociaż wróciła z wesela najlepszej przyjaciółki. Wyglądała raczej jak ktoś, kto gdy mu się zachce, może wyglądać całkiem znośnie. Rozplotła warkocza, którego rano nosiła, przez co włosy lekko się pokręciły. Nie nosiła żadnych dresów, tylko zwykłe dżinsy i gdyby nie one, nigdy nie powiedziałbym, że Sophia miała aż tak zgrabne nogi. Poza tym, zamiast zwyczajnego wyrazu przygnębienia, lekko się rozchmurzyła. Nie powiedziałbym, że się uśmiechała, bo byłoby to kłamstwem i niemałą zniewagą dla niej samej, ale wydawała się chociaż odrobinę rozweselona.

— Umyłeś się chociaż? — Przecisnęła się między mną a futryną i weszła do kuchni.

Podeszłą do Camilli i uścisnęła jej rękę, starając się trzymać moją dziewczynę na dystans. Nic jej jednak z tego nie wyszło, bo Cam, znajdując pewność siebie, której zazwyczaj nie posiadała, przyciągnęła ją do siebie i zamknęła w szczelnym uścisku. Sophia zrobiła przerażoną minę i wypowiedziała bezgłośne pomocy. Ja jednak stałem oparty o framugę i przyglądałem się całej tej scence z cisnącym się na usta uśmiechem.

— Wiele o tobie słyszałam — powiedziała Camilla, gdy w końcu wypuściła Sophię z objęcia.

— Same dobre rzeczy — dodałem.

— Oczywiście, że same dobre rzeczy. — Kobieta odsunęła sobie krzesło przy stole i sięgnęła po kubek z herbatą, który pierwotnie należał do Camilli. — O mnie nie da się mówić złych rzeczy.

Parsknąłem śmiechem, na co Camilla zmierzyła mnie wzrokiem. Potem spojrzała z lekkim smutkiem na herbatę, którą już prawie wypiła Sophia, i włączyła czajnik.

— Dziwna ta herbata. Jakaś taka, jakby zgniła.

— To jest oryginalna zielona herbata z Chin. Wydałam na nią pięćset koron!

— Ile?! — krzyknęliśmy razem z Sophią.

Camilla wzruszyła ramionami i wyjęła blaszane pudełko z szafki.

— Ma za zadanie oczyścić organizm z toksyn i zadbać o spokojny sen.

— Ja tam wolę tę naszą z torebek, a nie jakiś chińskie chwasty. Ale skoro mówisz, że ma oczyścić mnie z toksyn, to może nareszcie pozbędę się Kennetha z mojego otoczenia.

Sophia posłała mi krzywy uśmiech.

— To ja też poproszę jedną — powiedziałem, patrząc się wprost w szare oczy kobiety.

Liczyłem, że Camilla z Sophią albo zostaną najlepszymi przyjaciółkami, albo rzucą się sobie do gardeł. Żadna z tych teorii się nie sprawdziła, ale jeśli już musiałbym którąś wybrać, wydaje mi się, że były bliżej rzucenia się sobie do gardeł. Wisiała nad nami pełna napięcia i niezręczności atmosfera, a ja nie miałem pojęcia, co powinien zrobić, aby to zmienić.

Sophia z wielkim zainteresowanie oglądała widelec, który leżał koło jej pustego talerza. Camilla stała przy piecu i sprawdzała, kiedy wreszcie uda nam się coś zjeść. Na razie nie zdecydowała się wywołać jakiejś afery, więc mógłbym uznać to za sukces. Sophia jeszcze raz przyjrzała się widelcowi i wrzuciła go do swojej chińskiej herbaty.

— Szczęście to zupa, a ja mam widelec — powiedziała, siląc się na wesoły ton. Wyciągnęła go z napój powąchała i na koniec wytarła rogiem obrusa. — Twoja kolej.

— Na co?

Znacząco wywróciła oczami.

— Na złotą myślą, Kenneth. Czuję, że tu — wskazała widelcem na moją głowę, o mały włos nie wybijając mi oka — czai się coś niezwykłego. Dawaj, Schopenhauer, czekam na ciebie.

— Świat jest wuefem, a ja nie mam stroju — powiedziałem po chwili namysłu.

Sophia prychnęła.

— Słabe jak barszcz. — Zamyśliła się na chwilę, nie odrywając wzroku od widelca. — Rune gadał z tobą?

— O czym?

— O mieszkaniu.

Nastała cisza, a mnie z każdą chwilą ogarniał coraz większy niepokój. Czyli faktycznie było coś na rzeczy. Chłopak był na tyle zdesperowany historią z psem, że zaczął szukać nowego domu. I to nie u bliskiej rodziny czy znajomych ze szkoły. Zaczął prosić o to praktycznie obce osoby. Aż dreszcz mnie przeszedł, gdy pomyślałem o tym, co mogło go spotkać.

— Chyba się nie zgodziłaś? — Sophia wzruszyła ramionami, udając, że nie rozumie. — Dobrze wiesz, o czym mówię. Przecież to jest nieletni chłopak. Może narobić problemów.

— Słuchaj, naprawdę żyję dłużej od ciebie i doskonale zdaję sobie sprawę, co może się stać. Dlatego pytam, czy tobie nie przyszło coś głupiego do głowy.

Szklany półmisek, który Camilla położyła z trzaskiem na środku stołu, skutecznie ukrócił naszą rozmowę. Sophia wbiła we mnie rozgniewany wzrok i zacisnęła ręce na widelcu, tak że aż zbielały jej knykcie.

— O czym mówiliście? — zapytała Camilla, nakładając mi na talerz porcję zapiekanki.

— Graliśmy w grę. I wiesz, chyba mam nowy pomysł, Kenneth, na nasz aforyzm. Mycie zębów ułatwia kontakty międzyludzkie. Dziękuję za gościnę, ale muszę iść.

Zanim zdążyłem zareagować, drzwi mieszkania trzasnęły, a odwiedziny Sophii pozostały zaledwie bladym wspomnieniem.

— Co się jej stało? Pokłóciliście się?

— Chyba nie. — Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem głodny. Pójdę się przespać. — Wstałem i nie patrząc na Camille, poszedłem do sypialni.

I wiecie co? Zauważyłem tamtego dnia jedną prawidłowość – im więcej czasu spędzałem z Sophią, tym noce wydawały się dłuższe. 





W mediach piosenka, którą podśpiewywała Camilla. Nie mam pojęcia, czemu nie spodobała się Kennethowi, ale jak już zapewne zauważyłyście, dziwny z niego typ. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top