Jeden
Teoria Wielkiego Wybuchu mówi o powstaniu Wszechświata około piętnaście miliardów lat temu (więc naprawdę nie wiem, dlaczego ludzie myślą, że ich czas na Ziemi ma jakiekolwiek znaczenie), kiedy cała materia skupiła się w jednym punkcie. Ponieważ w niewielkiej objętości panowała wysoka temperatura, a na widok liczby na barometrze prawdopodobnie oczy wyszłyby ludziom z orbit (ale nie wyszły, bo w tamtym czasie nie było ani barometru, ani ludzi; wiem, to dość trudne do wyobrażenia. A co dziwniejsze, nie było tam nawet Amerykanów z ich głupią flagą), doszło do wybuchu, określanego mianem Wielkiego Wybuchu, z angielskiego Big Bang.
Co ciekawe, z czasów szkolnych pamiętam tylko moją nauczycielkę geografii, w ustach której brzmiało to jak Bin Ben. Pamiętam też, że za każdym razem, kiedy to mówiła, pluła tak, że jej ślina dolatywała do trzeciej ławki, a siedzący w pierwszej mieli niezły prysznic. Na całe szczęście ja miałem swoje miejsce w piątej z Yngve Nylandem (swoją drogą facet miał przerąbane. Nikt nie potrafił poprawnie wymówić jego imienia, więc po pewnym czasie kazał nazywać siebie Y, i każdy przyjął to z wielką ulgą).
Ale musicie wiedzieć, że nie piszę tego, aby tłumaczyć wam astronomię, czy cholera wie co. Byłem bardzo słaby z przedmiotów ścisłych (albo cholernie nie chciało mi się ich uczyć), więc jeśli przyszliście tutaj, aby zgłębiać tajniki wiedzy o Wszechświecie, muszę z przykrością was poinformować, że źle trafiliście. Ktoś, kto was tutaj pokierował, był albo niezłym żartownisiem, albo odpuścił sobie czytanie całej reszty po słowach „panowała wysoka temperatura". Zresztą nie dziwię się, sam nie chciałbym poznać dalszej części tej historii.
Mimo to zostałem wyznaczony (a właściwie zmuszony), by wysłać w świat tę historię. To tłumaczy, dlaczego o piątej rano w pierwszy dzień Bożego Narodzenia siedzę przed komputerem i walę w klawisze, jakby zstąpił na mnie Duch Święty. Powaga - gdybyście mnie teraz zobaczyli z niezapalonym papierosem między zębami i w samych gaciach, chociaż jest cholernie zimno, ucieklibyście natychmiast z krzykiem. Palenie rzuciłem, chociaż nadal, gdy nikt nie widzi, lubię potrzymać papierosa między zębami (oczywiście niezapalonego), a wszystkie ubrania mam w praniu - dlaczego? Ach, tego dowiecie się dużo później, o ile o tym nie zapomnę wspomnieć, bo ostatnio mam cholerne kłopoty z pamięcią. Jednak liczę, że opisanie całej tej historii pozwoli mi wrócić do czasów świetności mojego umysłu.
A i jeszcze zanim zacznę - los tak chciał, że zacząłem używać słowa „cholerny" dużo częściej, niż to jest konieczne. Nie była to moja wina, po prostu przebywałem cholernie dużo czasu z osobą, która miała w zwyczaju tak mówić. Dobrze, a teraz wracajmy do mojej historii.
Świat potrzebował miliardów lat, aby przygotować się do przyjęcia ludzi. Wbrew pozorom, wcale nie pojawili się oni po sześciu dniach od powstania świata. (Do religii chrześcijańskiej nic nie mam. Serio. Uważam nawet, że czasem przydałby mi się taki Bóg, u którego znalazłbym wsparcie, ale nie mogę się przemóc i iść w niedzielę do kościoła. Suma summarum - myślę, że negowanie istnienia Boga jest dosyć nieodpowiednie i głupie).
Opowiem wam dzisiaj moją Teorię Wielkiego Wybuchu i to, jak przystosowałem się do życia. Co prawda nie zaczęło się to piętnaście miliardów lat temu, a wiele, wiele później, bo pierwszy raz otworzyłem oczy piętnastego maja 1989 roku. Urodziłem się w Gjovik - to taka dziura oddalona dwie godziny jazdy samochodem od Oslo, ale pewnie i tak niewiele wam to mówi. I słusznie, bo uważam, że moje prawdziwe życie, jakkolwiek by to brzmiało, zaczęło się dopiero po wyprowadzce do Oslo.
Mimo to wiem, iż bez Gjovik nie byłoby Oslo, więc chcąc nie chcąc, muszę wam trochę o tamtym miejscu opowiedzieć. Postaram się nie przynudzać, ale sam wstęp sugeruje już coś innego.
Pierwszą książką, jaką przeczytałem, były „Dzieci z Bullerbyn", gdy miałem sześć lat. Wydaje mi się, że nie do końca wszystko zrozumiałem, ale nie przeszkadzało mi to w zachwycaniu się historią o wyprawie na połów raków. Później suszyłem mojemu tacie głowę, abyśmy i my wybrali się na połów tych czerwonych skorupiaków. On ignorował ten pomysł tak długo, aż nie przeczytałem „Kubusia Puchatka". Skoro nie chciał zabrać mnie na raki, potem musiał jakoś wyczarować Stumilowy Las.
Któregoś letniego ranka wpadłem na pomysł napisania własnej książki. Pamiętam, że usiadłem przy kuchennym stole i obserwując mamę, gotującą obiad, narysowałem wielkiego, czerwonego raka z balonem w szczypcach i lasem w tle. A przynajmniej tak widziała to moja wyobraźnia. Potem, gdy odwiedzałem dorosłych, brałem swoją „książkę" i za każdym razem opowiadałem inną historię z wielkim, czerwonym rakiem, balonem i lasem. Później przestałem się przejmować nawet nimi, a kartkę z bazgrołami traktowałem jako przedmiot do zwrócenia uwagi dorosłych (oni zawsze gdzieś się spieszyli, nawet wtedy, gdy przychodzili na niedzielny obiad). Co ciekawe, nadal mam tę kartkę, ukrytą w starym tomie encyklopedii i mimo że zdążyła się przez te wszystkie lata ubrudzić i pomiąć, i zaczyna się rozpadać w palcach, lubię na nią patrzeć.
Później pisanie stało się dla mnie nawykiem takim jak mycie zębów (no, może o tym drugim czasem zdarzało mi się zapominać), a w moim pokoju piętrzyły się stosy zeszytów z niesamowitymi historiami. Kilkukrotnie udało mi się wygrać konkursy literackie, ale nie przyszedłem się tutaj chwalić (może tylko czasami).
W każdym razie wszyscy wiedzieli, że pójdę w kierunku humanistycznym, więc każdy wydawał się zadowolony, gdy ogłosiłem, iż zostałem przyjęty na studia filologii norweskiej na uczelni w Oslo. I wiecie co? Wszyscy byli cholernie zadowoleni i dumni. Oprócz mnie.
Szybko zdałem sobie sprawę, że studia to nie moja działka, więc niedługo po zakończeniu pierwszego semestru (który, żeby nie było, zdałem za pierwszym razem), zniknąłem. Nie wiem, czy to najlepszy sposób na zakończenie studiów, ale jedno może wiedzieć - na pewno cholernie skuteczny.
Stwierdziłem, idąc za przykładem wielu, iż studia wcale nie będą mi pomocne w życiu, i aby dobitniej potwierdzić swoje słowa, napisałem książkę. Powieść. Dzieło literackie, które okazało się, że nie było takie złe, jak zakładała większa część mojej rodziny. Nosiła tytuł „Sztuka Zapominania" i prawdopodobnie była smutniejsza, niż wszystko, co przeczytaliście w swoim życiu. Tchnięty przedziwną siłą, wysłałem ją do wydawnictwa i to nie byle jakiego! Nigdy jednak nie myślałem, że może to zmienić moje życie. A zmieniło i to tak, że po dawnych czasach nie pozostało już nic. Nawet jeden cholerny papieros.
Ach, jak dobrze wrócić na stare śmieci!
A tak na poważnie - wiem, że Kenneth ma dołączyć dopiero za dwa tygodnie, ale nie mogłam już dłużej czekać z opublikowaniem pierwszej części. Rozdziały prawdopodobnie będą się pojawiały co niedzielę, bo na razie mam trochę bardzo duże urwanie głowy w szkole.
Cieszycie się na nowy sezon?
Ja już nie mogłam się doczekać i myślałam, że umrę z nudów, zanim się zacznie (dobra, nie miałam czasu nawet na umieranie z nudów, ale uznajmy, że umierałam z nudów). Także cieszę się, że mój wolny czas będę poświęcała na oglądanie, jak banda dorosłych facetów próbuje skończyć swoje życie.
Miłego dnia! I mam nadzieję, do przeczytania już niedługo 😘
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top