Dziewiętnaście

 Okazało się, że po drodze do Piekła znajdował się urząd pocztowy. Nie wiem, czy było to zamierzoną metaforą tego, jak wyglądało załatwianie na nim spraw, ale nie odezwałem się. Nie dlatego, że nie chciałem. Po prostu Sophia, gdy tylko wyszła z samochodu, zamknęła go tak, bym nie mógł go opuścić. Pokazałem jej środowy palec przez szybę, a wtedy ona zatrzymała się i zaczęła szukać czegoś po kieszeniach. Sądziłem, że zmądrzała i postanowiła mnie wypuścić.

Nie tym razem.

Zamiast kluczyków, zamaszystym ruchem ręki wyciągnęła środkowy palec i pomachała mi nim na odchodnym.

— To bezpieczne wysyłać umowę pocztą? — zapytałem, gdy wróciła.

Okazało się, że zdążyła skoczyć jeszcze do jakiejś kawiarni, bo podała mi dwa kubki z parującą kawą. Popatrzyła się na mnie, ale nie odezwała się ani słowem.

Westchnąłem. Nigdy nie widziałem, by używała komunikatorów społecznościowych, ale gdyby tak było, jestem niemal pewien, że należałaby do tych osób, które wyświetlały wiadomości, ale na nie nie odpisywały. Albo w ogóle nie wyświetlały, choć ewidentnie były aktywne.

— To bezpieczne wysyłać umowę pocztą? — powtórzyłem.

— Nie. — Zapięła pas. — I nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Ale tu chodzi tylko o ciebie.

— Dzięki, wiedziałem, że zawsze mogę na ciebie liczyć.

Sophia uśmiechnęła się pod nosem i wrzuciła wsteczny.

W radio leciały tylko takie kawałki, przy których bawiłbym się dobrze, gdybym miał trzydzieści lat więcej albo był przygłuchy. Choć jedno nie wykluczało drugiego, szybko zorientowałem się, że jakiekolwiek słowa pretensji pomogłyby tylko Sophii w szybszym podjęciu decyzji o moim zabójstwie. I o ile w każdej innej sytuacji byłbym tym niesamowicie rozbawiony, to kiedy dodałem do tego świadomość, że jechaliśmy do Piekła, nie czułem się zbyt pewnie. Nie wiedziałem, czy naprawdę stałem się tak istotną postacią po tym, co opowiedziała mi kobieta, czy po prostu sobie ze mnie żartowała.

Próbowałem kilkukrotnie podjąć ten temat, ale Sophia mruczała coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Wspominałem też o Felixie, ale i tu zgodnie milczała lub odpłacała się przytykami.

— Ale kiedy wyrzuciłaś to z siebie, chyba zrobiło ci się lepiej?

— Lepiej zrobi mi się dopiero wtedy, kiedy wyrzucę ciebie z tego samochodu. Na bruk — burknęła i temat się skończył.

Jeśli miałbym porównać jazdę Sophii samochodem do czegoś, byłby to moździerz. Leciała szybko, pewnie, nie zwracała na nikogo uwagi i robiła tyle hałasu, że zagłuszała te marne piosenki.

Gdy miasto ustąpiło lasom i polanom, a asfalt zmienił się w drogi gruntowe, dla Sophii nie zrobiło to większej różnicy. Nadal nieustannie cięła z nogą na pedale gazu, nie zwracając nawet uwagi na doły. Podskakiwałem, uderzając głową o sufit, tak że przemknęło mi przez myśl, że w ten sposób kobieta chciała mnie ogłuszyć. Nic bardziej mylnego – dopiero na szaleńczej drodze przez bagna poczułem oddech śmierci na karku.

— Nie boisz się, że...

— Nie. To samochód mojego brata.

Udałem, że rozumiem i kiwnąłem głową, nie chcąc bardziej się jej narażać. Musieliśmy kierować się na północ, bo z każdym przejechanym kilometrem, klimat się oziębiał, a ja zaczynałem martwić się, czy na pewno wziąłem ze sobą ciepłą kurtkę.

Wreszcie niedługo przed ósmą wieczorem, stanęliśmy przed dużym, drewnianym domem z werandą, pośrodku lasu.

Patrzyłem z przerażeniem, jak Sophia wysiada z samochodu i przeciąga się na tym zimnie w samej bluzie, a uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Gdyby tu była Camilla, od razu ubrałaby nas w grube zimowe puchówki i nakrzyczała na mnie, że odważyłem się wyjść bez dziesięciu warstw odzieży. Niestety, jej tam nie było, więc zostałem zmuszony wyjść w samej cienkiej kurtce na ten cholerny ziąb.

— Niech mnie kule biją! Sola, przyjechałaś!

Coś błysnęło od strony domu, a jakiś ciemny kształt biegł w stronę Sophii. Po chwili uwiesił się jej na szyi i okręcił wokół własnej osi, podnosząc kobietę do góry.

— Mamo, ja mam prawie czterdzieści lat! A ty jeszcze więcej. Uważaj na swój kręgosłup! — krzyknęła Sophia, ale mogłem usłyszeć w jej głosie, że się uśmiecha.

— Sola, z nas dwóch to prędzej ty żyłaś w czasach dinozaurów, nie ja.

— A myślisz, że czemu wyginęły? — Tym razem głos dochodził od strony domu.

Ciemny kształt powoli ruszył w kierunku przytulonych kobiet. Dzięki światłu księżyca i delikatnym przebłyskom z okien, mogłem dostrzec wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę. Odruchowo wyprostowałem plecy i napiąłem mięśnie, ale nikt jak dotąd nie zwracał na mnie uwagi.

— Patrick, widzę, że świetnie pamiętasz tamte czasy. — Sophia skrzyżowała ręce na piersi.

— Daj spokój. — Chłopak machnął ręką. — Przecież dobrze wiesz, że to ja rzucałem kamieniami w całą rzeszę tyranozaurów. To nasz wspólny sukces.

Patrick, kimkolwiek był, miał taką samą manierę mówienia jak Sophia. I dopiero w tamtym momencie dopuściłem do siebie myśl, że to, iż oboje mówią szybko, niezrozumiale i ledwo co otwierają usta, nie wynikało z ich widzimisię, ale z pochodzenia. Z zajęć retoryki z pierwszego ( i jedynego) roku studiów, przypomniałem sobie, że właśnie północny norweski dialekt miał to do siebie, że był trudny do zrozumienia – nawet dla rodowitych Norwegów czy specjalistów od języka.

— A to kto?

Wszystkie trzy głowy zwróciły się w moim kierunku, a mama Sophii i Patrick zaczęli zdecydowanie zbyt nachalnie świdrować mnie wzrokiem.

— W innych okolicznościach powiedziałabym, że szkoda gadać, ale skoro i tak musicie go przenocować na kilka dni, pozwólcie, że go przedstawię. To Kenneth Gangnes, recydywista, dezerter, uzurpator, pirat drogowy, zakała rodziny i niedoszły pisarz.

— Aaa, czyli widzę, że Sophia nadal dobiera sobie towarzystwo po wspólnych cechach — mruknął Patrick, za co dostał łokciem w żebra.

— Chyba raczej dobieram sobie towarzystwo po cechach mojego rodzeństwa. — Wystawiła mu język i roześmiała się.

Mama Sophii pokręciła głową, ale widać było, że przywykła do przepychanek między Sophią a Patrickiem i zdecydowanie nie stanowiło to dla niej żadnego problemu.

— Teraz pozwolisz, że ja się pozwolę. — Patrick ukłonił się nisko średniowiecznym zwyczajem. — Patrick Tettey, kokieter, altruista, fanatyk sportów zimowych, przedstawiciel inteligencji wśród młodego pokolenia Tettey'ów i brat tej tu. — Wskazał palcem na Sophię. — Ale nic się nie bój, nadal pracuję nad jej wydziedziczeniem.

Uścisnął mi dłoń i wyszczerzył się. Wydawało mi się, że mógł być mniej więcej w moim wieku. Z bliska nie tylko brzmiał jak Sophia, ale i tak wyglądał: miał szare oczy, takie same blond włosy i duży uśmiech. No, może ten ostatni gościł na jego twarzy częściej niż u Sophii, ale wtedy, gdy widziałem ją wśród rodziny. Nabyłem przekonanie, że przybierała maskę obojętności tylko względem stolicy.

— Zobaczymy, kto tu kogo wydziedziczy. — Spojrzała na zegarek na ręce. — Ale nie powiem, cieszyłabym się, gdybyście mi zaproponowali coś do jedzenia.

Mógłbym przysiąc, że mamie rodzeństwa oczy zajaśniały świetlistym promieniem, a na twarzy zakwitł uśmiech jeszcze szerszy niż ten Patricka. Pognała pędem do domu, a gdy była już w drzwiach, obróciła się i przywołała nas ruchem ręki.

— Możesz wyciągnąć nasze bagaże z samochodu — rzuciła Sophia do brata i pociągnęła mnie za sobą.

— Mogę mu, auć! — Oberwałem łokciem w bok i popatrzyłem z niezrozumieniem na Sophię.

— Nie, nie możesz. Radzę ci nie być blisko, gdy Patrick zobaczy stan swojego auta — oznajmiła mi konspiracyjnym szeptem.

Musiała mieć rację, bo zaraz po tym rozległ się ryk chłopaka, a ptaki z pobliskich drzew odfrunęły z prędkością światła.

— Cożeście zrobili z moim Voltusiem!

— W nogi! — krzyknęła mi wprost do ucha Sophia i pognała w stronę domu.

Wystarczyło mi jedno spojrzenie w tył, aby przekonać się, że ucieczka była w tamtym momencie była jedynym rozsądnym i nad wyraz przemyślanym rozwiązaniem. Jakby zapominając o byciu łamagą i wszystkich moich słabych ocenach z wuefu, wziąłem dupę w troki i sunąłem w stronę domu jak rakieta.

Chociaż może raczej jak meteoryt, bo dość szybko napotkałem na swojej drodze przeszkodę.

Wpadłem z impetem na Sophię i razem przywaliliśmy w podłogę, rozciągnięci jak dłudzy. Mimo to znajdowałem się w lepszej pozycji niż kobieta – to ona była amortyzatorem uderzenia i to na niej spoczywało siedemdziesiąt kilko mojej wagi.

— Cholera, czemu nie zapaliłaś światła? — mruknąłem. — I co robiłaś przy samym wejściu?

Miałem zamknięte oczy, ale doskonale wiedziałem, że zorientowałbym się, gdybym leżał na mamie Sophii. A przynajmniej miałem taką nadzieję

— Prąd wysiadł w całym Harran. I chciałam sprawdzić, czy uszedłeś z życiem przed Patrickiem.

Otworzyłem oczy i... O mój słodki Jezu, znajdowałem się blisko Sophii. Zdecydowanie za blisko, choć każda komórka w moim ciele wcale nie czuła się źle w tamtym ułożeniu. Gdyby mnie opuściły siła i nagle moja szyja straciła właściwości utrzymywania mojej głowy, mógłbym być jeszcze bliżej usta Sophii.

Zdecydowanie zbyt blisko.

— Martwiłaś się o mnie? — wydukałem. Starałem się brzmieć tak jak zwykle, ale głos mi się łamał, kiedy patrzyłem wprost w oczy Sophii.

— Po prostu myślałam, że wreszcie udało mi się ciebie pozbyć.

Sophia nie oponowała. Wpatrywała się we mnie z dokładnie taką samą intensywnością i zdecydowanie nie czuła się speszona. Uniosła rękę, ale nagle zamarła w połowie drogi. Delikatnie skinąłem głową, poddając się wszystkiemu, co chciała zrobić.

Uniosła dłoń i przejechała kciukiem po moim policzku. A potem dotknęła mojej dolnej wargi. Słyszałem, jak przyspieszał mój oddech i wydawało mi się, że mogą usłyszeć to wszyscy mieszkańcy północnej Norwegii. Próbowałem nad nim zapanować, ale nic nie dawało rady. Tamta chwila była dla mnie tak intymna, że nie chciałem, by ktokolwiek słyszał choć najdrobniejszy hałas, który mógłby go przyprowadzić do przedpokoju w pewnym domu w Harran.

— My nie powinniśmy — wyszeptała Sophia.

Nie wiem, czy w tamtym momencie to ona podnosiła głowę, czy ja zbliżałem się swoją, ale faktem było, że odległość między nami zmniejszała się w zatrważająco szybki tempie.

— Sola, gdzie jesteś?

Te słowa zadziałały na Sophię jak zimny prysznic. Zdecydowanym ruchem zrzuciła mnie i wstała, otrzepując ubranie z niewidzialnych paprochów. Rzuciła mi ostatnie przeciągnięte spojrzenie i spojrzała na zbliżającą się mamę.

— Kenneth to straszna łamaga — powiedziała i podała mi rękę, bym wstał. Zrobiłem to niechętnie, bo wciąż chciałem wrócić do TAMTYCH chwil, jednak moment spotkania z dłonią Sophii wszystko mi wynagrodził. — A Patrick rozpakowuje nasze bagaże.

Złapała mamę pod rękę i poprowadziła ją w głąb domu.

— Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak się za tym wszystkim stęskniłam.

— Wszystkim, czyli czym?

— Ach, za przerwami w dostawach prądu, oczywiście!




Liczyłam, że w trakcie tego sezonu napiszę chociaż 2 opowiadanka, ale jak widać na załączonym obrazku, jest ciężko 😅

Myślę, że przed nami jeszcze z 5/6 rozdziałów, ale to zależy tylko od tego, ile problemów będzie sprawiać ta dwójka. A jak widzicie, już coś kombinują 😉

Mam nadzieję, że trzymajcie się dobrze. I nie przychodzą Wam do głowy dziwne pomysły z pizzą w roli głównej (i wcale to nie jest o Tobie @zooosssiaaa, wcale)😘

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top