Czternaście
Naprawdę chciałbym wam jak najdokładniej opisać to, co działo się po tamtym dniu. Mimo to wszelkie próby przypomnienia sobie czegokolwiek, kończą się u mnie silnymi migrenami, choć za cholerę nie wiem czemu. Może ustalmy jedno – świat nie chce, żebym pamiętał, co działo się w tamtym czasie.
Z jednej strony nadal byłem Kennethem Gangnesem, facetem, którego premiera książki zbliżała się wielkimi krokami; ale z drugiej czułem, że coś nieodwracalnie się zmieniło, a ja sam raz unosiłem się kilka centymetrów, by zaraz boleśnie upaść i brodzić nogami w ziemi.
Zdarzeniem, które najlepiej pamiętam z tamtego okresu, było spotkanie z Jonasem. Czekał na mnie w tej samej kawiarni, w której spotkaliśmy się po raz pierwszy (i w której Sophia odstawiła całą tę szopkę z obrusem i kawą, o ironio). Wyglądał dziwnie. Nie mam tu na myśli nic złego, bo doskonale zdaję sobie sprawę (a właściwie jestem cholernie dobrym przykładem), że można czasami mieć gorszy dzień, w którym wygląd to ostatni problem. O ile Jonas nigdy nie mógł mieć problemu z włosami, o tyle jego wory pod oczami świadczyły o ratowaniem się kawą przynajmniej przez dwa ostatnie tygodnie.
Od razu w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka, bo przecież ten człowiek był odpowiedzialny za wydanie mojej książki, co miało zaważyć nad moim losem. Podszedłem do stolika na nogach jak z waty, ale kiedy tylko Jonas mnie zobaczył, uśmiechnął się szeroko (oczywiście na tyle, na ile pozwalały mu marszczki przemęczenia) i podniósł się, aby mnie przywitać.
— Wyglądasz nad wyraz dobrze — powiedział Jonas, ściskając moją dłoń tak mocno, że niemal odpadła.
Uśmiechnąłem się, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Mógłbym oczywiście skłamać i pochwalić jego wygląd, ale Jonas należał do tych osób, które nigdy nie przyjmowały kitu, i zamiast mi podziękować, uznałby to za wyjątkową obrazę.
— A może mi się tylko wydaje. W końcu jeśli widzę codziennie swoją twarz w lustrze, to nietrudno o coś lepszego. Nie wiem, może powinienem dupą się odwracać.
Znieruchomiałem, nie wiedząc, na ile mogłem sobie pozwolić. Gdyby tak powiedziała Camilla, musiałbym wychwalać ją pod niebiosa i powtarzać, że zawsze była piękna. Gdyby Sophia, to pewnie rzuciłbym, że nawet od tyłu nie wyglądała dobrze (co 1) było nie prawdą; 2) nie powinno mnie w żaden sposób interesować, bo miałem dziewczynę; 3) wzbudziłoby we mnie niepokój, ponieważ nie pamiętam, od kiedy mogłem sobie tak pofolgować przy tej kobiecie. Najwyraźniej jej cięty język i osobliwy sposób bycia wpłynęły na mnie na tyle, że zaczynałem się w nią zamieniać, co wpędzało mnie w jeszcze większy niepokój).
Dlatego zdecydowałem się nie mówić nic, tylko lekko się uśmiechnąć, aby Jonas nie pomyślał, że go nie słuchałem.
— Dobra, kończmy te pseudo-żarty. Mam nadzieję, że nie obrazisz się, jeśli powiem, że już zamówiłem kawę.
— Doskonale cię rozumiem. Potrafię się cholernie długo spóźniać.
Jonas pokiwał energicznie głową, jakby z jego strony nie istniała żadna granica, która oddzielałaby rzeczy, które mógł mi powiedzieć od tych, przy których powinien trzymać buzię na kłódkę.
— Jak ci idzie z Sophią?
Przyglądałem się, jak Jonas dosypywał kolejne łyżeczki do kawy. Z każdą kolejną porcją marszczyłem coraz bardziej nos, mając nadzieję, że nigdy nie zostanę przez niego poczęstowany kawą.
— Dobrze. Chyba dobrze.
Wybałuszył oczy na moje słowa. Może faktycznie „dobrze" nie oddawało naszej relacji w stu procentach. Ale mimo wszystko doszliśmy do momentu, kiedy Sophia nie chciała mi wbić łyżki w oko, a ja nie odpyskowywałem na jej zaczepki. Czasami naprawdę potrafiła zachowywać się jak dziecko.
— To świetnie, bo naprawdę byłem przerażony, jak wasze lekcje będą wyglądać. — Pokiwałem głową, nie wiedząc, co powiedzieć. — Chyba nie jest złą nauczycielką.
— Hm... Nie nazwałbym jej złą nauczycielką. Raczej nauczycielką z radykalnymi sposobami do nauki i dosyć osobliwym podejściem do uczniów.
Liczyłem na chociażby uśmiech ze strony Jonasa, ale ten nadal siedział skupiony i skubał skórki przy paznokciach. Budziło to we mnie coraz większy niepokój. Jego kawa wciąż pozostawała nietknięta, ale sądziłem, że dlatego, iż doskonale zdawał sobie sprawę ze stężenia w niej cukru.
— Nie sprawiasz żadnych kłopotów? W sensie nie prowokujesz Soph do niczego, ani nie grzebiesz w jej przeszłości?
Pokręciłem głową.
Jonas wypuścił z ulgą powietrze z płuc, jakby wstrzymywał oddech od początku naszej rozmowy.
— Jonas, czy coś się stało? — zapytałem wprost.
Atmosfera zgęstniała, a wiszący cień niezręcznej ciszy, wpędzał nas obu w dziwny niepokój. Oczywiście, że bałem się odpowiedzi. W końcu w wielu przypadkach prawda okazywała się gorszym wyborem od słodkiego kłamstwa, ale w tamtym momencie chciałem pozbyć się tego dziwnego uczucia.
Jonas przetarł twarz dłońmi, nawet nie starając się zatuszować swojego zmęczenia. Gdybym nie siedział wtedy na tamtym krześle i nie czekał na odpowiedź, prawdopodobnie pomyślałbym, że stało się coś straszliwego. Mężczyzna wyglądał jakby jego łysa głowa wcale nie była kaprysem czy podążaniem za modą lub wygodą, ale raczej jak wynik traumatycznego przeżycia. Nie uśmiechał się sztucznie, co z jednej strony było dobre, bo dawało mi to do zrozumienia, że traktował mnie poważnie, ale z drugiej dobrze jest otrzymać trochę wsparcia od mizernie wyglądającego człowieka.
— Jakby to powiedzieć... — Odchrząknął. — Problemy rodzinne. Mój ojciec jest dosyć... dziwny. Może wygląda tylko na takiego wesołego wariata, ale w środku... Z resztą, pewnie cię to nie obchodzi, więc...
— Nie, wręcz przeciwnie. — Położyłem dłoń na ramieniu Jonasa, czego natychmiast pożałowałem. Mężczyzna powiódł wzrokiem od czubka moich palców do moich oczu, a sposób, w jaki to zrobił, wprawił mnie w lekkie zakłopotanie. Szybko cofnąłem rękę i wbiłem wzrok w podłogę.
— Nie wszystko jest takie, jakie chce być postrzegane. I to jest główny problem mojego ojca. I mojej rodziny w ogóle.
*
Ciemność zdążyła przykryć Oslo, kiedy wyszedłem z kawiarni, rozgrzany dwiema kawami i kubkiem kakao. Jonas, sam nie wiedziałem kiedy, zniknął w jednej z ciemnych uliczek, pozostawiając mnie samemu sobie.
Doceniałem to, że facet chciał dla mnie jak najlepiej; ale nadal tliło się we mnie przeczucie, że coś się nie zgadzało. I nawet nie chodziło o moją książkę – chodziło o świat w ogóle. Nie chcę zabrzmieć jak starożytny filozof, astrolog czy cholera wie co. Ale dziwne uczucie, które wypełniało mnie od środka i spowodowało szereg nieprzespanych nocy, nie dawało się niczym zagłuszyć. Wydawać by się mogło, że im więcej czasu spędzałem z Sophią – tą wariatką z prawie całkowitym brakiem poszanowania do czegokolwiek i kogokolwiek – tym bardziej dostrzegałem wszystkich innych. Jakby dopiero każda wytknięta przez kobietę wada, robiła miejsce dla obcych istnień ludzkich.
I może właśnie o to chodziło. Zacząłem tak przejmować się otaczającym mnie światem, że swoje własne problemy powoli szufladkowałem w najgłębszych zakamarkach mózgu, a pierwszoplanowe miejsca zajmowały troski bliskich.
Dlatego kiedy zobaczyłem skuloną postać w czerwonej kurtce na jednej z ławek, bez zastanowienia dosiadłem się. Rune nic nie mówił, tylko lustrował w skupieniu firmament usiany gwiazdami. Księżyc świecił na tyle mocno (a właściwie odbijał światło, ale pewnie psuje to obraz całej historii, więc już przestanę [znaczy, no wiecie, nie chciałem, żeby ktoś się przyczepił {a jednak coś wyniosłem z tych lekcji fizyki}, tym bardziej, że planuję wydać tę książkę], zdecydowanie powinienem wrócić do historii), że wydawał się być marną podróbką Słońca. Albo wynajętym przez nie dublerem.
— Znalazłeś psa? — Czasami nie cierpiałem tej pełnej napięcia ciszy.
— A czy wyglądam, jakbym go znalazł?! — huknął. Jednak po chwili na twarz wpłynął mu zdradliwy rumieniec, a sam chłopak spuścił przygnębiony głowę. — Przepraszam, to nie twoja wina. Po prostu już nie daję rady w domu. Mama przestała się martwić. Teraz tylko dzwoni z płaczem po wszystkich schroniskach, i pyta, czy go nie znaleźli. Ale w głębi duszy wie, że prawdopodobnie przepadł na zawsze.
Pokiwałem głową.
— Przykro mi. — I naprawdę było mi przykro. To nie było to przykro mi, które mówi się, bo tak wypada. To było to, kiedy z całych sił chciałbyś pomóc, pocieszyć drugą osobę, ale dobrze wiesz, że nie dasz rady.
— Kenneth — zaczął Rune drżącym głosem. — Kenneth, czy mógłbym u ciebie zamieszkać?
Zdębiałem. Liczyłem na wszystko. Nawet na to, że poprosi mnie, abym kupił mu psa, albo wyruszył z nim na podróż do Puszczy Amazońskiej, by sprawdzić, czy tam się nie zapodział. Ale nie na to. Żebyście mnie źle nie zrozumieli – nie chodzi o to, że nie chciałem mu pomóc. Ja po prostu czułem, że z tego wynikną same złe rzeczy.
— Rune, nie, ja nie mogę. — Zacząłem ze zdenerwowanie wyłamywać palce. — Ja chciałbym ci pomóc, ale jesteś niepełnoletni, a w dodatku, co by powiedzieli twoi rodzice? Poza tym, ja mieszkam z dziewczyną w ciasnym mieszkaniu. Nawet gdybym chciał...
— Dobra, nie tłumacz się, zrozumiałem. — Machnął lekceważąco ręką.
W innej sytuacji zacząłbym walczyć, że nie, wcale się nie tłumaczyłem, tylko spokojnie wskazywałem złe strony sytuacji. Ale on mnie rozumiał. Złapał mnie właśnie na tym, na czym nigdy nie chciałem być złapanym – na kłamaniu. Tak, właśnie tak. Bo czymże innym jest tłumaczenie się, jak nie skrzętnym omijaniem prawdy i wskazywaniem tej właściwej drogi. Tylko dla kogo ta droga ma być właściwa.
— Wiesz, czasami sobie myślę, że on jest właściwie całkiem niedaleko. Rozumiesz, w sensie Wszechświata. Nie sądzę, żeby sam poleciał na Marsa albo chociaż na księżyc. I tak sobie myślę, że może teraz, właśnie w tej sekundzie patrzy na te same gwiazdy.
Rune uniósł głowę i wlepił wzrok w setki świecących punkcików.
— To zaskakujące – człowiek okiełznał wodę, ziemię i powietrze. Ale ciała niebieskie nadal pozostają poza jego zasięgiem.
— Ale przecież NASA...
— Daj spokój. NASA nie odkryła nic w porównaniu z bezkresnością nieba. Ale przyglądanie się gwiazdom jest niedobre. Wiesz dlaczego? — Potrząsnąłem głową. — Bo gwiazdy to tajemnice. Lecz nie te ziemskie, tylko tajemnice tego, czego nam nigdy w takiej postaci nie da się zasmakować. Poza tym, kiedy na nie patrzymy, zapominamy o tym, co ziemskie. A przecież jest tu tyle wspaniałych rzeczy.
I właśnie takiego na zawsze zapamiętam Rune – odpływającego. W tamtej chwili nie był już zwykłym dzieciakiem, któremu zginął pies, a rodzice przejmują się zwierzakiem bardziej niż swoim synem. Rune już wtedy odpływał ku swojej bezpiecznej przystani. Ku swoim gwiazdom.
I ja odpływam...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top