Rozdział 9

Mac odebrał mnie ze szkoły i oczywiście przyjechał po mnie swoim autem. I co z tego, że debil nie miał prawka. Robił co chciał i miał własne zasady. Może tego mu nawet zazdrościłem. Ale w sumie... ja też tak się zachowywałem. Tylko bardziej odpowiedzialnie.
Dzisiejszy dzień był naprawdę ciepły, ale słońce już powoli zachodziło. Lekcje do późna... Dodatkowe lekcje do późna... Aż chce się umrzeć. No, ale przynajmniej wylądowaliśmy w fajnej budzie z pysznym kebabem. I tak przed nią staliśmy dobre dziesięć minut, bo nie mogłem zdecydować się jaki chcę sos i mój kolega od siedmiu boleści wcale nie był na mnie zły, że nie potrafiłem wybrać. Po prostu się śmiał idiota jeden, jak zawsze. Padło na sos łagodny oczywiście. Mac stawiał. I gitara.
Usiedliśmy na ławce w parku z pysznym jedzonkiem. Tak chciało mi się jeść, że nawet nic nie mówiłem. A Hilton ciągle na mnie patrzył, jakbym był jakimś kosmitą. Chyba. Czym czymś tam.
Zamruczałem głośno, kiedy wziąłem pierwszy gryz tej ambrozji. Sosik wlał mi się do ust, a czując tego mięciutkiego kurczaczka, moje kubki smakowe oszalały. Musiałem przyznać, że Mac Hilton znał się na budach z kebsami. Bo naprawdę był zajebisty. Kebab. Nie Hilton. W żadnym wypadku. Nie, nie, nie.
Spojrzałem na Maca spotykając błękitne tęczówki, wlepione prosto we mnie. Teraz to on wyglądał jak dziecko. Patrzył się tak i jadł, jakby nie mógł się oderwać od niezłego filmu, na którym nie ma reklam.
- Co? - mruknąłem, jakby od niechcenia. - Znów siedzi na mnie mucha? Brzydka mucha? Brzydsza od tamtej, tak?
- Masz ładny kolor oczu.
- Uspokój się, bo pomyślę, że jesteś pedałem i mnie podrywasz.
- Naprawdę mówię prawdę.
- Kto cię tam wie, co ci w tej głowie siedzi.
A po chwili wybuchliśmy śmiechem, bo nasz dialog nie był zbyt inteligentny. Zupełnie jak Hilton.
- Masz śmieszny nos. - powiedział po chwili.
- Zdefiniuj słowo ,,śmieszny". - wziąłem kolejnego gryza kebaba.
- Mały i taki... Zgrabny. Jakby ci z bajki wycięli i przykleili. - prychnął, śmiejąc się po chwili. - Właściwie do siebie pasujesz.
- Ale ty jesteś pierdolnięty.
- Nie ma w tobie żadnej rzeczy, która się gryzie z inną. - nadal mi się przyglądał. - A kolor twoich oczu, strasznie pasuje do twojej karnacji i koloru włosów.
- Aleś świetny obserwator. A teraz przymknij się i jedz, bo ci wystygnie takie dobre jedzenie. Aż szkoda.
A Mac zaśmiał się jak debil. Słuszne i prawdziwe.
- Rene... - dalej się śmiał jak ten debil. - Rene, bardzo cię cenię. - uśmiechnął się.
- Dlatego kupujesz mi tyle rzeczy? - uniosłem brwi.
- Może... Tak łatwo cię przekupić. - wziął gryza kebaba, uśmiechając się po tym uwodzicielsko. - Żono. - dodał z przekąsem.
- Skąd wiesz, że po prostu cię nie wykorzystuje? - uniosłem brwi, patrząc na niego znacząco.
- Nie wiem. - spuścił wzrok, po chwili znów na mnie patrząc. - Ale ci ufam. - i zastrzelił mnie. - Teraz mówię serio. Bardzo ci ufam, Rene. - i druga kulka we mnie.
- Ty tak na serio? Przecież znamy się... Znamy się długo, ale tak naprawdę to tylko te kilka dni. - nie wiedziałem do końca co powiedzieć, bo takie wyznanie było trochę krępujące. Trochę bardzo.
- To już prawie miesiąc. A może nawet więcej... - mruknął i przysunął się do mnie bardziej. Po chwili jego głowa wylądowała na moim ramieniu. Po prostu się o mnie oparł.
- Zmęczony jesteś, co? - zapytałem łagodnie. - Mówiłem, że nie musisz czekać.
- W domu siedzę ciągle sam, więc wolę być zmęczony, ale być z tobą. - zamknął oczy i ugryzł kebaba. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Mac dzisiejszego dnia był naprawdę dziwny. Mało żartował i był dość poważny. Podmienili go!
- Przecież... Możesz zawsze do mnie przyjść. - spojrzałem na niego niepewnie. Po raz pierwszy czułem się przy nim... Inaczej. Nie było to złe, tylko trochę zawstydzające. Dziwne. Nie znałem tego dotąd.
- Naprawdę? - uśmiechnął się i uniósł głowę, aby na mnie spojrzeć.
- Ta... Tylko nie nadużywaj mojej dobroci. - prychnąłem. - I żeby ci do głowy nie przyszło, żeby budzić mnie rano w sobotę. Bo wtedy przetrzepie ci dupę i nigdy cię nie wpuszczę. I się przeprowadzę. I zmienię numer. - zacząłem wymieniać, ale przerwał mi jego chichot.
- Idiota. - objął mnie za szyję, zupełnie jak ja Chrisa rano i założył nogę na nogę. - Ty mi lepiej powiedz, kiedy uczymy się matmy. - spojrzał w moje oczy. Tradycyjnie co zrobił? Przekroczył moją przestrzeń osobistą.
- Tak naprawdę to mogę ciągle. - wzruszyłem ramionami i odwróciłem wzrok, bo patrzenie w jego oczy z tak bliska było krępujące.
- O cholera. - powiedział nagle i odsunął się. Szybko na niego spojrzałem i jak się okazało, oblał całe spodnie sosem, bo sreberko od kebaba mu przeciekło. Zacząłem się śmiać, widząc jego zakłopotanie. - Ale idiota... - przezwałem go tradycyjnie i sięgnąłem do kieszeni po chusteczki.
- Dzięki. - chciał je ode mnie wziąć, ale ja jakby z przyzwyczajenia, wyciąganąłem jedną i zacząłem wycierać jego spodnie, tak aby nie rozmazać bardziej sosu. Z przyzwyczajenia, bo mój brat ciągle się brudził... A że to ja opiekowałem się nim przez większość czasu, to dla mnie takie rzeczy były zupełnie naturalne.
- Ale sierota z ciebie... - pokręciłem głową i wyrzuciłem brudne chusteczki do śmietnika obok. - Kiedyś to ty się zabijesz.
- Na szczęście mam ciebie.
- Albo na nieszczęście, bo czasem doprowadzasz mnie do szału i mam ochotę zabić cię osobiście. - zacząłem się śmiać. Mac pokręcił głową, również się śmiejąc. - Kiedyś się doigrasz.
- Ty też. - dokończyłem kebaba i wyrzuciłem papierek do kosza. - To co? Spadamy?
- Nie chcesz jechać gdzieś jeszcze? - zapytał i dojadł swojego.
- Na jutro jest trochę lekcji... - westchnąłem. - Sprawdzian z historii. - jęknąłem zrozpaczony.
- Pierdole. Zrobię ściągi. - wstał i przeciągnął się.
- Ściągi... - pokiwałem głową. - Ja chyba wolę się pouczyć. - również się podniosłem i posłałem mu uśmiech.
- Czyli dziś już nie pogadamy? - zrobił minę zbitego szczeniaka, a moje serce drgnęło. Żartowałem. To litość.
- O dwudziestej drugiej na Fejsie. - przewróciłem oczami. Mac natychmisst rozpromieniał. Wyglądał jak mały kociak, który dostał miskę mleka... Albo jakiejś dobrej kiełbasy. Objął mnie za szyję i zaczął prowadzić w stronę auta. - Dzięki... - powiedział cicho, uśmiechając się pod nosem.
- Idiota. - szepnąłem i sam nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Zauważyłem jedną rzecz. Przerażającą.
Obecność Maca zaczęła sprawiać mi przyjemność... I dawała szczęście.

***

Następnego dnia w szkole...
- Rene, mam pączki!
Byłem naprawdę zadowolony. Do momentu, kiedy to Hilton znów nie zrobił mi siary na stołówce.
- Rene, soczek pomarańczowy, czy porzeczkowy? - oczywiście, że pomarańczowy, głąbie.
A potem było tylko weselej.
- Beresford i Hilton... Czy wy piszecie sprawdzian niesamodzielnie? - ale udało mi się wyjść z tej lekcji bez jedynki. To nie była moja wina, że Hilton zadzwonił do mnie zaraz po moim powrocie do domu i tak mnie zagadał, że nie zauważyłem, kiedy nadeszła północ. A wraz z północą moja senność. No i nauka odeszła na drugi plan... Albo i trzeci. Bo kompletnie zapomniałem o tym durnym sprawdzianie z historii. To nie moja wina była. Tylko Hiltona dupka. Ale przynajmniej zerżnąłem wszystko od niego, a on z kartki i zapowiadało się na mocną piąteczkę.
Wyszliśmy z sali od historii na drugą, długą przerwę. Mac już nie łaził za mną, a obok mnie. W sensie... Po prostu na niego czekałem, bo przestał robić z siebie małpę i nie był już chodzącą wtopą... Okey. Chyba trochę go polubiłem. No i tak szliśmy sobie korytarzem na tej przerwie. Szliśmy i szliśmy... Aż w końcu dopadł nas Chris. A raczej mnie. I co z tego, że chodził z nami do tej samej klasy. On po prostu mnie dopadł.
Uwiesił mi się na szyi i szczerząc się jak debil, zaczął nawijać coś bez sensu, a ja nie mogłem przetworzyć.
- Co? - zmarszczyłem brwi, bo naprawdę nie wiedziałem co się dzieje.
- Rene, musimy pogadać. - powiedział w końcu po ludzku, bo wcześniej naprawdę brzmiał jak jakiś niedorobiony kosmita.
- O-okey? - spojrzałem na niego jak na kretyna, bo też nim był. Kto by się spodziewał. Na pewno nie ja.
Spojrzałem na Maca, który nie ukrywał swojego niezadowolenia.
- Zaraz wrócę i pójdziemy po tego batona. Poczekaj tu. - przewróciłem oczami. On spojrzał na mnie jak obrażone dziecko, a po chwili usiadł na parapecie. Grzeczny Mac.
Chris zaczął ciągnąć mnie w stronę schodów. Praktycznie biegł, a raczej ja, bo moje krótkie nóżki za nim nie wyrabiały. Uroki bycia niskim, metr sześćdziesiąt cztery, ah.
Pobiegliśmy, a raczej tylko ja pobiegłem, na korytarz, który prowadził do siłowni. Nigdy nie było tam ludzi, więc była to niezła miejscówka na schadzki. Chyba.
- Rene. - złapał mnie za ramiona, szczerząc się do mnie, jak głupi do sera.
- Co ty taki szczęśliwy? Nawciągałeś się czegoś? - poklepałem go po policzku, ale on nie zwrócił na to większej uwagi.
- Wczoraj byłem na testach, aby dostać się do tej szkoły sportowej, gdzie ojciec chciał mnie przepisać. - jebnął prosto z mostu, bo po co gra wstępna.
- Nie zdałeś? - uniosłem brwi.
- Nie zdałem! - ucieszył się jeszcze bardziej, prawie piszcząc ze szczęścia, jak jakaś barbie.
- To gratuluję! - sam ucieszyłem się jak barbie i mocno go przytuliłem. On też się do mnie przytulił i żyli długo i szczęśliwie. Żartowałem. Po chwili odsunął się ode mnie.
- Zacząłem udawać, że się topię... A teraz ojciec nie daje mi nawet powąchać wody.
- To znaczy, że... - podrapałem się po głowie.
- Że nie będę już trenować. Zmieniam dyscyplinę na siatkę. - wyszczerzył się jeszcze bardziej.
- To zajebiście. - naprawdę się cieszyłem. Mimo wszystko, to był przyjemny widok... Widzieć Chrisa w dobrym nastroju.
- Chciałem ci podziękować. - sięgnął do swojego plecaka i wyciągnął z niego jakąś wypchaną torbę. - Miałem dać ci to po lekcjach, ale za bardzo się podjarałem i nie mogłem wytrzymać. - wręczył mi ją. Jak się okazało była to torba pełna słodyczy. Kocham cię Chris.
- Dziękuję. - poczułem jak się wzruszam. Te żelki na samym szczycie góry słodkości wyglądały jak ze snów... Spełnienie marzeń.
- Ej, Rene... Ale muszę cię o coś zapytać. - złapał się za ramię.
- No? Wal. - wyciągnąłem z tej torby te żelki i już miałem je otwierać, kiedy Chris dowalił, a ja padłem na twarz, na stojąco.
- Bo... Ty i Mac... Ostatnio bardzo się do siebie zbliżyliście, prawda?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top