Rozdział 5

Była sobota, a mnie o szóstej rano obudził natrętny telefon, a raczej seria natrętnych telefonów. Byłem zły. Wściekły, wręcz! A kiedy odebrałem... Myślałem, że wystrzeli mnie w kosmos.
— Hej, Rene! Idziesz ze mną biegać?
— Nie.
— A idziesz ze mną na siłownię?
— Nie.
— A chcesz...
— Nie chce kurwa! — i rozłączyłem się. Jednak ta katorga trwała dalej, mimo że wyłączyłem telefon. Domowego niestety nie mogłem wyłączyć i zastanawiałem się, skąd ten cholernik miał numer. Mac Hilton dzwonił, oczywiście. Aby nie obudzić młodszego braciszka i rodziców, poświęciłem się i wyszedłem z domu, zostawiając kartkę na stole, że nie wiem, kiedy wrócę, ale wyszedłem z kolegą. Powstrzymałem się przed zwyzywaniem Hiltona na tej kartce, ale mało brakowało. Chciałem mamie tego oszczędzić... W końcu tak cieszyła się, że znalazłem kolegę.
W ostateczności mieliśmy wybrać się na siłownię, ale uprzedziłem tego kretyna, że nie wydam, ani grosza dlatego stawiał mi wejściówkę.
Wyszedłem z domu, a on już na mnie czekał pod furtką. Przyjechał drogim samochodem, mimo że nie miał prawka. Posraniec.
— Gotowa moja żona? — przywitał mnie, drąc się na całą ulicę. No prawie.
— Zamknij się, bo mam ochotę cię zajebać. — wsiadłem do auta, omijając go wielkim łukiem i nie zważając na to, że chciał się przytulić na przywitanie. Mac zajął miejsce kierowcy i odpalił. — Jak się spało? — zapytał, uśmiechając się jak aniołek.
— Nienawidzę cię. — powiedziałem tylko, mocniej zaciskając ręce na mojej torbie treningowej. Byłem naprawdę wściekły.
— Spokojnie, Rene. — sięgnął do siedzenia za siebie. Złapał za małą, papierową torebkę i podał mi ją. Była dziwnie ciepła...
— Kupiłem ci świeżutkie drożdżówki i donuty. — znów uśmiechnął się dziwnie słodko i cały rozpromieniał. Moje oczy zaświeciły się. Nie jadłem śniadania, ale kiedy poczułem cudowny zapach tych bułek od razu się rozchmurzyłem.
— Masz szczęście, że łatwo mnie przekupić. — starałem się powstrzymać uśmiech. Jego gest był naprawdę miły, ale to nie zmieniało faktu, że byłem na niego zły. Dobra, już nie byłem...
— Ja cię nie przekupiłem, tylko poderwałem, żono. — zaśmiał się i odpalił auto, odjeżdżając spod mojego domu. Swoją drogą, te fotele były bardzo wygodne.
— No ok. — nie zwróciłem większej uwagi na to co mówił. Wziąłem się za jedzenie. Było naprawdę dobre... Na moich ustach sam pojawił się uśmiech.
— Dzisiaj robimy klatę! — ucieszył się jak dziecko. — Trzeba zrobić formę na lato.
— To rób sobie. — wzruszyłem ramionami. — Mi to wisi.
— Nie chodzisz na plażę i nie podrywasz lasek? — uniósł brwi, jednak na mnie nie patrząc.
— A ty? Przed chwilą podrywałeś mnie, a nie laski. — prychnąłem, a on znów uśmiechnął się głupio. Mac na pierwszym spotkaniu wydawał się groźny. Czułem do niego trochę respektu... Może nawet się bałem i wstydziłem. Z biegiem czasu chyba pokazał mi prawdziwego siebie. A raczej na pewno. Tak naprawdę był tylko dziecinnym idiotą, któremu nudziło się w życiu i szukał zaczepki. Bardzo dziecinnym i irytującym. Ale był nawet znośny...
— Chcesz się potem uczyć, czy dziś odpuszczamy? — zatrzymał się na światłach i spojrzał na mnie.
— Obojętnie. — wzruszyłem ramionami i wziąłem gryza różowego donuta.
— Bo nie wiem, czy mam odwołać wyjście z chłopakami, czy nie. Decyduj. — zaczął patrzeć na mnie wyczekująco, a ja tylko wzruszyłem ramionami.
— Możesz iść. — powiedziałem obojętnie. — Tylko, żebyśmy wyrobili się z materiałem przed zaliczeniem.
— Na luzie... To o osiemnastej w centrum, przy pizzerii. — znów ruszył, kiedy światła się zmieniły i odwrócił ode mnie wzrok.
— Co? — zmarszczyłem brwi. — No idź z tymi idiotami, przecież nic się nie stanie.
— Uprzedzałem ich, że jeżeli wyjdę, to zabieram ciebie. — znów uśmiechnął się jak aniołek z ale tym razem trafił mnie szlag.
— Co proszę? — otworzyłem szerzej oczy. Nie wiedziałem, czy jestem bardziej zdziwiony, czy zły, ale miałem ochotę go rozszarpać na strzępy.
— To. Idziesz ze mną. — oznajmił, jakby to była oczywista sprawa, a ja... Myślałem, że naprawdę go zabiję. Nie wiedziałem co powiedzieć i nie potrafiłem określić co czuję, ale byłem pewien, że jednym z moich uczuć była duża irytacja i złość. Zresztą jak zwykle przy Macu Hiltonie. W czasie mojej wewnętrznej walki zdążyliśmy dojechać na siłownię. Chętnie pominął bym fakt, że ten idiota prawie nas zabił, o mały włos nie wjeżdżając w ścianę siłowni, bo pomyliły mu się pedałki i zamiast hamulca wcisnął gaz, ale prawie dostałem zawału i uznałem, że to była pierwsza próba zabójstwa na mnie, dlatego doszedłem do wniosku, że to ważne wydarzenie i należy o tym  wspomnieć, chociaż w jednym i co z tego, że przydługim zdaniu, ale należy. Pierdolona inteligencja.
Po wielu trudnościach w końcu udało nam się wyjść z auta. A ten kretyn tylko się śmiał.
Nie mogłem już go dłużej słuchać, patrzeć, ani cokolwiek, dlatego ruszyłem przodem. Wszedłem na tą siłownię jak do siebie, a pani z obsługi tylko dziwnie na mnie spojrzała.
Mac szedł za mną, ale w prawdzie nie zorientowałem się nawet kiedy wszedł do środka, bo byłem zajęty oglądaniem wnętrza, a raczej... Po prostu mnie nie interesował.
Hilton załatwił wszystkie sprawy finansowe, kupił mi wejście oczywiście, po czym ruszyliśmy do szatni. Chciałem wybrać szafkę z dala od niego, ale on przylazł za mną, dlatego zrezygnowałem po pierwszej próbie. On naprawdę był za bardzo natrętny i za bardzo głupi. Przewróciłem tylko oczami i zacząłem się przebierać. Zdjąłem koszulkę i w jednym momencie dostałem czymś po dupie. A raczej ręcznikiem, od Maca.
— Pierdolnąć cię, kurwa? — warknąłem na niego ostro. Zły humorek znowu mi wrócił, kiedy skończyły się paczki. I po tej próbie zabójstwa na mojej osobie.
— Chcesz iść na fitness? Albo zumbę? — zaczął kręcić biodrami, jak jakiś kretyn i to chyba miało przypominać taniec, ale nie przypominało. Zapewne myślał, że jest sexy, ale nie był.
— Nie. — warknąłem. — Pobiegam chwilę i masz mnie do domu odwieźć, kretynie. — założyłem na siebie czerwoną koszulkę treningową z bardzo milusiego materiału. Tatuś mi kupił. Tatuś wie co dobre.
— Powinieneś nosić więcej czerwonych rzeczy. Dobrze ci w czerwonym...W białym też.
— Liczysz, że zacznę mówić, że... — spojrzałem na niego i kopara mi opadła. Miał na sobie obcisłą, dziwnie świecąca bluzkę z jasnego materiału, która mocno opinała jego klatę, przez co jego mięśnie były uwydatnione. No i zazdrość zaczęła mnie zżerać, bo rękawki też były na niego dziwnie przymałe i opinające.
— ... że ty też w czymś dobrze wyglądasz? Pomyłka. Ty ciągle wyglądasz jak bezdomny. — od razu odwróciłem się od niego i szybko zmieniłem spodnie. Naprawdę byłem zazdrosny. Też takie chciałem, kurde!
— Ja tobie będę. Jesteś moją sexy żoną, Rene. — zaczął się śmiać, a mnie znów zalała krew. Nie to, że byłem gruby... Mięśnie miałem raczej przeciętne, nie wybitne.
— Przymknij się, bo nie mogę już ciebie słuchać. — szybko wysunąłem halówki na stopy i spojrzałem na niego. Był już przebrany i nie widziałem, jak zrobił to tak szybko.
— Chodź, kruszyno. — objął mnie za kark swoją włochatą łapą i zaczął prowadzić w stronę wyjścia z szatni.
— Ale ty jesteś durny... — burknąłem, odwracając wzrok. Postanowiłem się nie szarpać, bo był dwa razy większy i i tak bym mu się nie wyrwał.
— Idziemy potem do... — nie dałem mu dokończyć. Szybko zatkałem mu usta dłonią i spojrzałem na niego gniewnie.
— Za dużo gadasz. Chcę potem jechać do domu. — powiedziałem i zdjąłem ją z jego ust.
— To zaproszenie na obiad? — spojrzał na mnie jak jakiś pedofil, a ja naprawdę zacząłem się bać.
— Co? — spojrzałem na niego jak na kretyna, bo tak się składało, że nim był.
— Ale jesteś miły, Rene. — uśmiechnął się jak dziecko-aniołek i ruszył przodem w stronę siłowni. Spojrzałem na niego jak na idiotę, krzywiąc się tylko i kręcąc niezrozumiale głową. Jaki on był bezczelny... Wprosił się do mnie na obiad. Brawo, Rene.
Ruszyłem za nim, ale nasze drogi szybko się rozeszły. Ja poszedłem na bieżnie, a on na orbitrek. I bardzo dobrze, bo gdybym miał spędzić z nim kolejną minutę to by mnie rozsadziło. Potrzebowałem chwili przerwy. Musiałem ochłonąć. Tak. Mac Hilton doprowadzał mnie do szału.
Biegłem wolno i luźno. Nie miałem ochoty się pocić, a tylko rozruszać. Jednak nawet nie miałem okazji, bo... Jakiś bardzo znajomy szatyn z blond balejażem i dziwnymi odrostami pojawił się przede mną, wbijając we mnie swoje piwne oczy. Był cały mokry i śmierdział. Potem oczywiście.
— Rene? Ty tutaj? — przywitał mnie po swojemu, ten idiota.
— Ta... Cześć, Natt. — burknąłem od niechcenia, bo naprawdę tylko tutaj brakowało koleżków Hiltona.
— Mac cię tu zabrał? — zaczął się śmiać, ale był dla mnie dziwnie miły.
— No dokładnie. — starałem się go ignorować, a przynajmniej taki miałem zamiar. W sumie nie chciałem wyjść na niemiłego chyba pierwszy raz w tym roku. — Właściwe siłą wyciągnął mnie z domu. — westchnąłem i zatrzymałem bieżnie.
— Znam to. — pokiwał głową. — Mac to kretyn, ale kochany kretyn. Przyczepił się do ciebie i nie licz na to, że się odczepi. — powiedział pogodnie.
— Ze wszystkimi tak robi? — podkręciłem głową i pokierowałem wzrok na ćwiczącego Maca. Tak zasuwał, że się kurzyło.
— Nie. Ale taki jest. Chyba po prostu cię polubił, a jak mu na czymś zależy, to jest uparty.
— W dodatku jest osłem. Pasuje... — prychnąłem i wziąłem łyka wody. Natt roześmiał się głośno. — To prawda... Jest idiotą. Ale pocieszna z niego mordka.
— Nie rano, kiedy nie daje spać i wyciąga mnie na siłownię, kiedy ledwo kontaktuję. — znów spojrzałem na Natta, uśmiechając się do niego przyjaźnie. — A ty tu sam?
— Sam. Chodzę codziennie. — oparł się łokciem o bieżnie i pochylił się do mnie. — Słyszałem, że idziesz dziś z nami na pizzę i piwo.
— To Hilton sobie coś ubzdurał. Nigdzie się nie wybieram. — zaprzeczyłem od razu i oparłem się plecami o bieżnie.
— Chodź. Będzie fajnie. Poza tym... Chłopaki też cię polubili i pytali się ostatnio o ciebie... Ja też. — przyznał i podrapał się po głowie. Dlaczego to było takie upokarzające, że musiałem patrzeć na niego w górę.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł... — mruknąłem niepewnie, odwracając od niego wzrok. Prawda była taka, że... Po prostu się denerwowałem. Znając mnie, pewnie odpalił bym coś głupiego i wszyscy mieliby ze mnie polewkę. Ewentualnie, aktualnie robili sobie ze mnie polewkę i chcieli mnie tylko upokorzyć.
— Nie daj się prosić. — złapał mnie za ramię. — Będzie zabawnie.
— Zobaczę... — mruknąłem cicho i złapałem się za ramię. — Nie chcę wam psuć zabawy.
— Aktualnie błagam cię, abyś nam ją dostarczył. — uśmiechnął się jak kretyn. Zupełnie jak Hilton. Tylko, że Natt, jakoś wyglądał.
— Okey. — zgodziłem się dla świętego spokoju. Przysięgam.
— Super. — klasnął w dłonie. — To widzimy się wieczorem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top