Rozdział 4

Mac miał duży, nowoczesny dom. Już z zewnątrz wyglądał pięknie, ale w środku... To była bajka. Korytarz, do którego wchodziło się zaraz po przekroczeniu progu, był dwa razy większy niż mój pokój. Na lewo znajdowała się kuchnia, na prawo salon, na wprost schody, a obok nich przejście w głąb domu. Meble pokrywały ciepłe kolory, a ściany były ładnie do nich dopasowane.
Zdjąłem z siebie wiosenny płaszczyk, a Mac odwiesił go do dużej, przeszkolnej szafy. Ta to robiła wrażenie...
Buty ustawiłem obok reszty i nie czekając na Hiltona wbiegłem na środek pomieszczenia. Czułem, że jestem w jakimś pałacu przyszłości... Czy coś.
- Ale masz piękny dom! - zachwyciłem się i zacząłem rozglądać wokół, szczerząc się jak głupi do sera.
- Jesteśmy sami. - brunet podszedł do mnie i włożył ręce do kieszeni swoich rurek. - Więc rozgość się.
- Fajnie. - uśmiechnąłem się i pierwsze co zrobiłem to pognałem do kuchni. Nie obchodziło mnie to, co Mac o mnie myślał. Nie potrzebowałem tego, aby mnie lubił. Byłem przy nim sobą... W miarę. Całkowicie wisiało mi jego zdanie o mnie. Nie musiał mnie lubić, nawet szanować. Ja chciałem się po prostu wyszaleć. Tyle.
Podbiegłem skocznie do lodówki i otworzyłem ją szybko. W środku była masa jedzenia... Jak można się domyśleć. Wszystkie najdroższe produkty. Jedynie parówki jadał takie jak ja.
- Jeżeli szukasz czegoś słodkiego to szafka przy oknie. - usłyszałem jego głos za sobą.
- Pokaż mi swój pokój. Musi być wspaniały. - odwróciłem się do niego, a moje oczy zaświeciły się jak pięciozłotówki. Byłem tak podjarany, że nie potrafiłem się opanować. Mac z kolei wydawał się zawstydzony... Trochę za bardzo. Mało mówił, mało mi dokuczał i był za mało głupi.
- To zapraszam. - i za bardzo kulturalny. Spojrzałam w na niego. Delikatnie się uśmiechał. Był jakiś dziwny.
- A tobie co? - podszedłem do niego i dźgnąłem go w brzuch. - Masz gorączkę, mężu, że cię tak przytkało? - przewróciłem oczami.
- O, ktoś tu w końcu rozluźnił dupę. - a jednak nie był dziwny, tylko gościnny... Przez chwilę.
- Jak przypomnę sobie wf i to, kiedy dostałeś w jaja, jakoś robi mi się wesoło. - uśmiechnąłem się wrednie, chcąc mu dokuczyć... Aczkolwiek widok zwijającego się z bólu Maca był całkiem satysfakcjonujący.
- Nawet nie wiesz, jak to bolało... - burknął i odwrócił wzrok. A na jego policzku wstąpił mały rumieniec. Wyglądał zupełnie jak obrażone dziecko.
- Przynajmniej wygraliśmy. - wzruszyłem ramionami. - Prowadź. - spojrzałem na niego wyczekująco. Zachwycałem się, zachwycałem jak dziecko... Ale to Mac tak naprawdę był większym gówniarzem, niż ja. Ciągle gadał głupoty... I robił głupoty... Był chodząca głupotą w całej swojej okazałości.
W końcu razem udaliśmy się na górę. Chodzenie po szklanych schodach naprawdę było trudne, bo miałem wrażenie, że zaraz zlecę i strasznie się bałem. Bajer nie dla mnie.
Moje oczy rozszerzyły się bardziej, kiedy weszliśmy na piętro. Przeszklona ściana naprawdę robiła wrażenie. Widoczny był przez nią piękny ogród, wraz z dużym basenem. Widząc to wszystko pojąłem, dlaczego Mac miał tyłu przyjaciół. Był po prostu obrzydliwe bogaty, a głupszy od mojego lewego buta.
Minęliśmy korytarz, a na nas czekały kolejne schodki, tym razem małe, bo składały się tylko z trzech sztuk, a potem tylko jedne drzwi do królestwa tej głupoty. Hilton wszedł po nich i otworzył pokój. Wpuścił mnie pierwszego do środka. Otworzyłem szerzej usta, bo całe pomieszczenie naprawdę robiło wrażenie. Kiedy tak stałem i nie mogłem oderwać wzroku od wbudowanego w ścianę akwarium z rybkami, Mac stanął za mną.
- I co? Jesteś już moja, żono? - dmuchnął mi do ucha, a ja aż odskoczyłem.
- Fu... - burknąłem pod nosem. - I to jak. - spojrzałem na niego z małym grymasem na twarzy. Mimo wszystko i tak był dla mnie dobrze pierdolnięty.
- Czyli lecisz na kasę? - uniósł brwi i złapał się pod bok.
- Na dobrą dupę i kasę. - prychnąłem, żartując oczywiście. Zawsze liczyły się dla mnie uczucia w związkach... Dlatego w żadnym nie byłem. - Dlatego nie masz u mnie szans. - dodałem.
Mac uśmiechnął się do mnie tylko, jakoś dziwnie głupio. - To chodź, uwiodę cię matmą.
Przewróciłem oczami, uśmiechając się delikatnie. Nie lubiłem Maca, ale był znośny. Musiałem wytrzymać z nim tylko tak naprawdę dwa miesiące, bo do tego czasu musiałem poprawić wszystkie jedynki z matmy.
- To co dzisiaj? - złapałem się za ramię i spojrzałem na niego wyczekująco.
- Funkcje kwadratowe. Czwóreczka będzie. To jest jeszcze prostsze. - powiedział dziwnie dumny z siebie.
- Doprawdy? - uniosłem brwi. - Brzmi strasznie.
- Tylko tak brzmi...

...

Mac wyszedł na chwilę, a ja położyłem się na czarnej kanapie w jego pokoju. Ułożyłem się na brzuchu i przymknąłem oczy. Nie obchodziło mnie to, że jestem bezczelny i rozgościłem się za bardzo, bo zdanie Maca o sobie miałem gdzieś. Byłem zmęczony. Matematyka potrafiła wykończyć, mimo że ten dział naprawdę nie należał do trudnych. Całe to rysowanie, liczenie... Nie było złe, ale wyczerpujące.
Ktoś nakrył mnie kocem. Widziałem, że to nie był ktoś, a Hilton w dodatku pachniał dziwnie ładnie. Czekoladą i ciastem.
- Nie śpię. - otworzyłem oczy. Brunet stał nade mną z pudełkiem pizzy, patrząc na mnie jakoś dziwnie. On cały był dziwny. Ah, ten Mac Hilton.
- Widzę. Pizza przyszła. - usiadł obok mnie i otworzył pudełko. Ten piękny zapach od razu pobudził moje zmysły. Poderwałem się do siadu i nic nie mówiąc wziąłem kawałek, od razu gryząc. Była niesamowita... Raj dla podniebienia.
- Zajebista. - polowałem głową, oblizując usta.
- Cieszę się. - sam wziął kawałek i zaczął jeść. - Moja żono...
- Ej - zacząłem, marszcząc brwi. - O co chodzi z tymi twoimi koleżkami?
- A o co ma chodzić? - podrapał się po głowie. Po chwili oparł się o oparcie kanapy, prawie miażdżąc mi uda. Grubas.
- Są jacyś dziwni. - burknąłem jak dziecko i dopiero po chwili to do mnie dotarło.- Ciągle się drą i macają... i śmieją z byle gówna.
- Tacy po prostu są...- wzruszył ramionami.- Ja twoich przyjaciół nie oceniam.
- Może dlatego bo ich nie mam?- prychnąłem kręcąc głową. Dlaczego on musiał mnie tak wkurzać... i być bezczelny.
- Izolujesz się to nie masz.- jakoś dziwnie szybko zjadł dwa kawałki pizzy i jadł już trzeci, kiedy ja kończyłem pierwszy.
- To oni mnie izolują.- odpowiedziałem, jakby obrażony, bo on naprawdę był dziwnie nierozumny i nie myślał, co strasznie mnie denerwowało. - I wlewają mi mleko do plecaka i wyrzucają spodnie przez okno. - dogryzłem mu, ale mi zrobiło się naprawdę przykro. To nie tak, że nie chciałem mieć przyjaciół... Wszyscy odtrącili mnie na początku roku, a każda kolejna próba zapoznania się z kimś lepiej kończyła się dla mnie tylko większym ośmieszeniem. Nie rozumiałem, co robiłem źle. We wcześniejszej szkole miałem mnóstwo przyjaciół. Ba, nawet byłem popularny i miałem duże powodzenie u dziewczyn. Nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje,a potem nawet przestałem w to wnikać. Tak było i tyle. Na nikogo nie naciskałem.
- Ej! Gadaliśmy o tym i cię przeprosiłem! - uniósł się.- Zresztą... Laski i tak się za tobą oglądają, a czasem to nawet piszczą, jak założysz tą swoją czerwoną bluzkę, czy coś...- podrapał się po karku, odwracając ode mnie wzrok.
- Wiem, że chcesz być miły, ale błagam, nie kłam z litości, okey? - westchnąłem bezsilnie. Miałem wielką ochotę pośmiać się z tych jego kłamstw.
- Przecież nie jesteś znowu jakiś zły, czy coś... Wyglądasz raczej słodko, niż przystojnie, ale one serio na to lecą.
- Zamknij się, bo już naprawdę nie mogę cię słuchać. - złapałem się za głowę, bo naprawdę ten Mac Hilton głupoty gadał.
- Ta... Też cię kocham, wredna żono. - odpowiedział ciężko.
- Awansowałem. O tak. - powiedziałem bez entuzjazmu. - Teraz jestem nawet wredny.
- Rene... - mruknął dziwnie poważnie.
- Czego? - zmarszczyłem brwi i wziąłem kolejny kawałek tej cudownie pizzy. Przy okazji zawinąłem się w kocyk jeszcze bardziej. Był milusi... I ładnie pachniał.
- Nie bądź dla siebie taki krytyczny. Gdybyś był tak zły, jak siebie oceniasz, na pewno nie zamówiłbym ci pizzy, a tym bardziej nie wpuścił do swojego domu. - zrobił się dziwnie poważny, aż się go wystraszyłem. On naprawdę nie był podobny do Maca Hiltona. Chyba go podmienili!
- Nie musisz mówić takich rzeczy Mac. Wiem, że ci mnie szkoda i mówisz tak, aby nie robić mi przykrości. Może masz dobre serce, ale jesteś palantem. Przestań tak robić, bo serio się wkurwię i stąd wyjdę.
- To ty mnie już wkurwiasz. Naprawdę cię lubię, Rene. - warknął groźnie, patrząc na mnie srogo.
- Niby za co? Wymień, choć jedną rze...
- Nie liżesz mi dupy jak inni. - przerwał mi, ciągle zawzięcie na mnie patrząc. Zdziwiłem się, a raczej nawet nie. Przecież sam doszedłem do wniosku, że... - Oni lecą na kasę, a nie na to, że jestem fajny, czy coś. Gdybym miał normalną...
- I na twój wygląd. Inaczej ta suka Kelly nigdy by na ciebie nie spojrzała. - tym razem to ja mu przerwałem.
On uśmiechnął się głupio. - Dzięki. - powiedział dumny z siebie.
- Idiota... - pokręciłem głową i westchnąłem. - Lepiej weźmy się za tą matmę. Chcę dostać tę cholerną czwórkę.
- Na luzie. Umiesz już najważniejsze rzeczy. Teraz będzie z górki. - machnął ręką i dojadł swój kawałek pizzy.
- Trzymam cię za słowo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top