Rozdział 13
- Pan Beresford i Pan Hilton. Piszecie sprawdzian niesamodzielnie?
- Ależ skąd, pani profesor!
No i znów zżynaliśmy. Mac z telefonu, a ja od Maca. A dlaczego? Bo nie potrafiliśmy na sprawdzian z polskiego. I tu znowu pojawia się pytanie. A odpowiedź brzmi: Bo Hilton zadzwonił do mnie po piętnastu minutach od rozejścia się, a ja nawet nie zdążyłem dojść do domu. I tak gadaliśmy cały dzień... Dosłownie, bo nie rozłączyłem się nawet, kiedy brałem kąpiel. Na szczęście moje wyposażenie zawierało wodoodporny telefon. I chwała za to tacie, że kupił mi taki na urodziny. Chwała... Bo jak Mac walnął coś głupiego to dostałem takiego napadu śmiechu, że prawie się nie utopiłem. Za to utopiłem telefon.
No, także oczywiście nam się upiekło i znowu szykowała się kolejna piąteczka i nie wiedziałem, czy to przez Maca, czy dzięki Macowi. Ale grunt, że oboje mieliśmy zdać.
Tradycyjnie nażarliśmy się w sklepiku i Mac stawiał, mimo że dzisiaj ja chciałem stawiać i nawet wyciągnąłem kasę od taty. Ale Mac to Mac. Był uparty, głupi i uparty. Bo był idiotą.
Lekcje minęły szybko. Bardzo szybko, bo właściwe było zabawnie. Szkoła z Hiltonem nie była taka zła. Właściwe na każdym kroku było zabawnie i nie stresowałem się, że zawalę jakiś sprawdzian. Było beztrosko. Przy nim ciągle tak się czułem i kochałem się tak czuć.
Wyszliśmy razem ze szkoły i oczywiście razem wracaliśmy do domu. Myślałem, że jak zwykle pójdziemy się nażreć, a potem do mnie na ,,matmę", ale tak naprawdę pójdziemy żreć dalej i potem w kimę. Ale nie. Tym razem Hilton znów postanowił być sportowym świerkiem, a kiedy zapytałem go, gdzie idziemy na jedzenie, to on odpowiedział:
- Na rolki! - i szlag mnie trafił.
- Ale Mac... Ja nie umiem w rolki. Umiem tylko w jedzenie.
- To nauczę cię! - i klamka zapadła. A raczej gilotyna na mój marny los.
Nie potrafiłem jeździć na rolkach. Było z nimi podobnie jak z matmą. Po prostu nie potrafiłem nauczyć się na nich jeździć, nie wiadomo ile bym się nie uczył. Miałem laga mózgu w tej sprawie. Tyle w temacie.
Ale Hilton był uparty gorzej od nie jednego osła. Bo uparł się, że nauczy mnie jeździć. A ja miałem ochotę wskoczyć pod jakieś kółka... Najlepiej ciężarówki. Jakoś nie miałem ochoty się przed nim ośmieszać, bo zaczęło mi dziwnie zależeć na jego opinii. A może tylko mi się wydawało.
Skoczyliśmy najpierw do niego po rolki i samochód, bo było bliżej, a potem do mnie. Zjedliśmy u mnie zupę pomidorową, bo mama nie chciała wypuścić nas z domu bez obiadu, ale kij z tym. Smaczna była. No i w końcu wybraliśmy się do najbliższego skateparku. A ja już chciałem, aby ten dzień się skończył.
Usiedliśmy na ławce. Mac od razu wziął się za zmieniane obuwia na rolki, ale mi szło to dość opornie. Kiedy zdjąłem buty, on już stał przede mną przebrany, a ja cieszyłem się, że jedną ze skarpetek założyłem na lewą stronę.
- Rene, pomóc ci? - zaśmiał się i skrzyżował ręce na piersi.
- Umiem sam. - burknąłem i w końcu założyłem te biedne rolki na nogi. A raczej rolki na moje biedne nogi. Już czułem ten ból, bo miałem strasznie luźne kostki i zawsze bolały mnie przy większym wysiłku. A coś czułem, że Hilton tak łatwo nie odpuści. No cóż w końcu był uparty jak osioł.
- Za lekko zapiąłeś. - uklęknął przede mną i zaczął poprawiać mi rzepy. Ścisnął je tak mocno, że myślałem, że krew mi nie dopływa do stóp.
- A ty nie za mocno? - mruknąłem cicho, kiedy skończył. Wstał, podtrzymując się moich kolan.
- Chodź. - wyciągnął rękę w moją stronę i uśmiechnął się jak debil. Przewróciłem oczami i podałem mu dłoń zupełnie jak księżniczka. Pomógł mi wstać, a kiedy już stałem, natychmiast złapałem się jego bicepsów, bo bałem się w cholere, że się przewrócę i stłukę sobie moją szanowna dupkę. Która była bardzo delikatna i wrażliwa na otarcia. Jak dupka niemowlaczka.
On zrobił ruch w stronę placu, a moje dłonie jeszcze mocniej zacisnęły się na jego bickach. Twardych jak jakaś skała.
- Teraz ty chcesz mi narobić siniaków? - zaśmiał się i zaczął ciągnąć mnie w jego stronę. W stronę tego placu.
- Po prostu się boje. - wyznałem, patrząc gdzieś w bok.
- Dlaczego? - teraz przyciągnął mnie do siebie i złapał mnie w talii. Czule. Jego dłonie naprawdę były... Troskliwe. Kiedy mnie dotykał byłem pewien, że nie czeka mnie żadna krzywda. Ufałem mu.
- Czuje się niestabilnie. - i to właśnie jego dotyk sprawił, że trochę się rozluźniłem. Mac objechał mnie i stanął za mną, a jego dłoń wcześniej spoczywającą na mojej talii, teraz spoczywała na moim brzuchu.
- Dobra, najpierw no... - i tu złapał mnie za udo i zaciął się jak moja drukarka. - Nogi. - odchrząknął, kończąc.
- To łaskocze. - zagryzłem wargę, po chwili chichocząc cicho.
- Wykorzystam to wieczorem. - sam się zaśmiał. - Dobra. Ugnij je trochę. - rozkazał. A ja natychmiast wykonałem jego rozkaz.
- A teraz trochę się pochyl. - znów stanął przede mną. Złapał mnie za rękę, a ja trochę się pochyliłem. I poczułem się o wiele pewniej, niż wcześniej. Mac Hilton czynił cuda.
- Dobra... - puścił mnie i odjechał dosłownie metr ode mnie. - Chodź do mnie. - rozłożył ręce i uśmiechnął się jak idiota.
- Jak się zabije... To już nie żyjesz. - zagroziłem, a on tylko zaczął się śmiać. Niepewnie wykonałem pierwszy ruch, trzęsąc się jak galareta i odepchnąłem się nieudolnie. A już po chwili wylądowałem w ramionach Maca, bo nie potrafiłem wyhamować.
- Bardzo ładnie. - pochwalił mnie, a mi zrobiło się naprawdę miło.
- Dziękuję. - uśmiechnąłem się, patrząc gdzieś w bok.
- Czyli mniej więcej wiesz na czym to polega? - znów odjechał w tył i złapał mnie za rękę.
- Mniej więcej to dobre słowo. - mruknąłem pod nosem, a Mac w tym czasie spojrzał za siebie.
- Teraz pojedziemy razem. - wyszczerzył się jak idiota, bo nim był i odjechał kawałek w tył, ciągle trzymając mnie za rękę. Jazda tyłem... Tak się w ogóle da?! Mac Hilton robi naprawdę wiele dziwnych rzeczy. Jak kosmita.
- Okey... - odepchnąłem się i znów do niego podjechałem. Tym razem zamiast mnie złapać zaczął jechać tyłem. Skubany, miał dobre bajery. No i tak sobie jeździliśmy. I co z tego, że wyglądałem jak jakiś śledź na lodzie, bawiłem się dobrze. Na szczęście nie było praktycznie ludzi. Tylko dzieci na placu zabaw obok.
Po ra pierwszy podobała mi się jazda na rolkach. I po raz pierwszy moja jazda na rolkach przypominała jazdę na rolkach. Byłem z siebie dumny! I Mac ze mnie też... Tyle pochwał ile dostałem od niego tego dnia, nie dostałem przez całe życie. A to było naprawdę miłe. I tak sobie jeździliśmy. A ja czułem się przy nim naprawdę bezpiecznie. Bo wiedziałem, że zawsze mnie złapię, kiedy się przewrócę i nie zbije swojej delikatnej dupki niemowlaczka.
***
Zrobiło się już ciemno, a Mac nadal uczył mnie jeździć. Właściwie wjeżdżać na niską rampę, bo podstawy w miarę opanowałem. On był kotem w jeździe na rolkach. Potrafił chyba wszystko, a ja przy nim byłem łamagą. Właściwie to przy każdym. To takie przykre...
- Musisz się rozpędzić i nie wystraszyć się. - złapał mnie mocniej za rękę, a ja spojrzałem na niego jak na debila. Tudzież nim był. I co z tego, że nie wiem co to znaczy ,,tudzież". Ale fajnie brzmi.
- Dzięki za radę. - parsknąłem śmiechem, bo coś czułem, że ten jego głupi pomysł nie wyjdzie.
Ta rampa przypominała niewielką górkę. Wjazd i zjazd po prostej. Wydawało się banalne. Ale mnie przerażało.
- Dobrze będzie. - uśmiechnął się do mnie. - W razie czego, cię pociągnę.
- Jak się zabijemy to będzie twoja wina.
- Przecież wiesz, że nie dopuszczę, aby stała ci się krzywda. - uśmiechnął się jak anioł. Mój anioł stróż. - Więc nie masz się czego bać.
Westchnąłem i pokręciłem głową, po chwili odwzajemniając gest. Mocniej ścisnąłem jego dłoń, bo po jego słowach zaufałem mu jeszcze bardziej. Byłem gotowy na tego hardkora.
Już po chwili rozpędziliśmy się i nim się obejrzałem wjechaliśmy na tę górę śmierci. I prawie umarłem. A przynajmniej tak myślałem, bo jednak żyłem. Logiczne.
I zjechaliśmy też szybko. Ale... Zawsze musi być ,,ale". To wredne małe ,,ale". Ale Hiltonowi wkręciło się coś w kółka, najpewniej, bo upadł na ziemię, ciągnąc mnie za sobą. Nie wiem jak to zrobiliśmy, ale wylądowałem na nim i zderzyłem się z nim czołem. Ale zamiast zwijać się z bólu, oboje zaczęliśmy się śmiać. Jak dzieci.
- Matko, żyjesz, Mac? - spojrzałem na niego, ocierając spod oczu łzy. I zrobiło się... Zrobiło się, kurwa, magicznie. Zorientowałem się, że mnie przytula. Naprawdę mocno trzymał mnie za plecy i łopatki. Zrobiło mi się naprawdę przyjemnie. W jednej chwili. Byliśmy w krótkich spodenkach i bluzkach na krótki rękaw. Na zewnątrz było już chłodno, a kiedy poczułem jego ciepło... Naprawdę było mi dobrze. On spoważniał. Był idiotą. Był cholernym idiotą. A ja nie wiedziałem co zrobić, kiedy tak patrzył głęboko w moje oczy. Rozchyliłem delikatnie wargi, a dłoń położyłem na jego torsie. Nie potrafiłem oderwać wzroku od jego boskich oczu... Ja pierdole. Nawet nie obchodziło mnie, że to pedalskie. Bo prostu było mi przyjemnie i dobrze. Bezpiecznie.
- Rene... - powiedział cicho i już chciał kontynuować, ale przerwał mu pewien głos. Znajomy. I czar prysł jak bańka mydlana.
- Rene i Mac? - Natt. Tak to był Natt. Który stał z boku i na nas patrzył.
- Natt, dzięki Bogu. - udałem, że cieszę się z jego obecności, ale tak naprawdę było całkiem odwrotnie. Po prostu zdawałem sobie sprawę z tego, że cała sytuacja była dziwna i chciałem nas jakoś wybielić. - Widzisz, uczę się jazdy na rolkach i... Pomożesz mi wstać?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top