Rozdział 11

Mac uspokoił się trochę. Płakał dobrą godzinę, a moja koszulka była cała mokra. Przytulał się do mnie jeszcze dłużej, a ja tylko czekałem, aż się uspokoi. Głaskałem jego miękkie włosy, na zmianę z jego umięśnionymi barkami i plecami. Nie było mi wcale do śmiechu, bo widok płaczącego przyjaciela bolał najbardziej. I mówiłem to otwarcie. Mac Hilton był moim przyjacielem, mimo że był największym idiotą na ziemii. Akceptowałem go.
- Już dobrze? - zapytałem, kiedy jego uścisk stał się lżejszy. Niepewnie pokiwał głową. Odsunąłem się od niego trochę, ale nadal byłem blisko, bo on ciągle trzymał mnie za koszulkę. Wyglądał zupełnie jak zagubione dziecko. Zagubione w życiu i swoich uczuciach, które chodziło gdzieś poza wyznaczonymi ścieżkami. Zupełnie samo.
- Chcesz mi o tym powiedzieć? - podałem mu kolejną chusteczkę, a on wydmuchał w nią nos.
- Chcę. - powiedział pewnie. Po chwili zacisnął mocniej dłoń na mojej koszulce. - Ale obiecaj... Że nigdzie nie pójdziesz.
- Pójść to ja mogę tylko po tą pizzę, co leży pod drzwiami. - uśmiechnęłem się do niego. Cicho się zaśmiał, ocierając ostatnie łzy spod oczu. Idiota jeden. Nie potrafiłbym odejść.
- Na pewno znasz... Jean Hilton. Aktor. - mruknął cicho, odwracając wzrok.
- Ah, już rozumiem. - przeczesałem swoje blond włosy do tyłu i uśmiechnąłem się głupio. - To wcale nie jest zbieżność nazwisk i jesteś jego synem. Co dalej? - powiedziałem jak gdyby nigdy nic i wlepiłem wzrok w oczy Maca, które wyrażały tylko zdziwienie.
- Co? - zmarszczył brwi. - Nie chcesz autografu? Zdjęcia? Czegokolwiek? - zaczął jakoś dziwnie mi się przyglądać.
- Od tego dupka?! - oburzyłem się. -  Po tym jak potraktował swoją... żonę... - i zapaliła mi się żaróweczka. Wszystko w jednym momencie zeszło się do kupy. Do śmierdzącej kupy. Mac odwrócił wzrok i zagryzł wargę, powstrzymując płacz, a ja tylko załamałem się swoją głupotą. A raczej zbyt dużą inteligencją.
- Twoi rodzice się rozwodzili, tak? - złapałem go za dłoń. - To dlatego... Buntowałeś się i nie chodziłeś do szkoły. Zgadłem? - powiedziałem już ciszej. On tylko pokiwał głową.
- To wszystko jest posrane. - westchnął i zamknął oczy, odchylając głowę w tył. - Nigdy nie miałem zajebistej rodziny, ale nie mogłem pogodzić się z tym, że się rozpada. Rozumiesz... Chciałem jakkolwiek temu zapobiec. Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz zmądrzałem... To takie idiotyczne. - schował twarz w dłoniach i westchnął ciężko.
- To normalne. Nie wyobrażam sobie życia, gdyby to moi rodzice byli po rozwodzie. - pogłaskałem jego przedramię. - Było ci pewnie bardzo ciężko.
- Tak... Nawet nie miałem z kim porozmawiać. Nadal nie mam. Ani mamy, ani taty nie widziałem praktycznie od miesiąca. Ciągle się z nimi mijam. To takie wkurwiające. Mogę robić co chcę i nawet to mnie wkurwia. Że nikt nie chce mi pokazać, jak żyć. - mówił dalej. Było mi go szkoda. Szkoda jak cholera. Już nawet wybaczyłem mu to, że wyrzucił mi te spodnie przez okno i wracałem do domu w jesieni, w krótkich spodenkach. Cieszyło mnie to, że się otworzył, bo tego właśnie chciałem. Poczułem, że nasza przyjaźń stała się silniejsza. Tak bardzo lubiłem nazywać go przyjacielem. Pokochałem go tak nazywać.
Słuchałem dalej.
- Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej. - spojrzał na mnie ulegle. - Nie chciałem, aby... Po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że wszyscy moi przyjaciele, są przyjaciółmi pieniędzy i sławy mojego ojca. - znów spojrzał przed siebie. - Pierdolony Issac, pierdolony Chris, pierdolony Natt. Oni wykorzystują mnie najbardziej. Zaczynając znajomość z tobą czułem, że może być prawdziwa, bo nigdy nie oczekiwałeś ode mnie niczego więcej, niż pączków. A właściwe to sam ci je kupowałem. - uśmiechnął się.
- I będziesz kupować, gamoniu. - zaśmiałem się.
- Tak... - uśmiechnął się do mnie. - Znamy się trzy miesiące, tak jakby, a czuje, jakbym znał cię parę dobrych lat. Jesteś najbliższą mi osobą. - wyznał, a mi zrobiło się naprawdę miło. - Gadam jak baba z okresem!
- Baby nie są takie szczere. - przewróciłem oczami. - Od dziś, oficjalnie, będę nazywać cię moim przyjacielem.
- Najlepszym przyjacielem. - poprawił mnie. - Nauczyłeś mnie więcej w te trzy miesiące, niż ojciec przez całe życie. Może będziesz moim ojcem!
- Mac... Odbija ci. Chyba jesteś już naprawdę zmęczony. - zmierzwiłem mu włosy. - Kładź się, a ja pójdę po tą pizzę. Nażremy się i pójdziemy w kime. I chuj, będziemy wyglądać jutro jak dzikie lochy, które dopiero co zjadły pięć kółko trufli... Czy jak to tam szło. - machnąłem ręką. Zacząłem się podnosić, ale Hilton nadal mnie nie puścił. Spojrzał na mnie wyczekująco i zrobił naprawdę duże oczy. Bardzo ładne oczy. Uśmiechnąłem się tylko, bo był niemożliwy. Przytuliłem go znów, bardzo mocno, objemując jego szyję. On ułożył dłonie na moich biodrach, a po chwili ścisnął mnie tak, że miałem wrażenie, że zaraz moje bebechy wyjdą mi nosem.
Ale poświęciłem się dla niego, bo takie są uroki przyjaźni.

***

- Przymknij się... Spać... - jęknąłem, słysząc głośne chrapanie nad uchem. Oczywiście to Hilton chrapał. I to jak jakiś stary cap. A w nocy było wesoło. Bo Logan do nas przyszedł i spaliśmy we trójkę na jednoosobowym łóżku. Na łyżeczkę. Przed sobą miałem małego głupka, a za sobą wielkiego głupa. I było mi od nich tak gorąco, że miałem ochotę się zrzygać, bo przytulali się do mnie tak mocno, że nie miałem jak zaczerpnąć powietrza. Kolejna próba zabicia mnie. Trzeba to odnotować.
Nie byłoby tak źle, gdyby Hilton praktycznie na mnie nie wszedł. Ale przynajmniej Logan się wyspał, bo miał dużo miejsca... Byłem gotowy wbić Maca w ścianę, byle mój braciszek miał dobrą noc. Bo miał pierwszeństwo do wszystkiego.
Mac nadal chrapał, a ja nie mogłem usnąć. I zawaliłem mu łokcia w żebro. - Mac, kurwa, zamknij się. - zamiast otrzymać ciszę, otrzymałem wredny chichot. No i szlag mnie trafił.
- Nie pusz się tak, bo ci zmarszczki wyskoczą. - Hilton położył głowę na moim ramieniu i zamknął oczy. Skulił się jak jakieś... Nie będę przeklinać, a raczej obrzydzać, i po prostu się przytulił. A moją przestrzeń osobistą poszła się jebać. UPS. Przeklnąłem.
- Robisz śniadanie... - wymruczałem sennie i mocniej objąłem Logana, jakby w obawie, że może spaść z łóżka. A Hilton mocniej objął mnie.
- Tak, tak, żono... - pocałował mnie w ramię, a mnie, aż wbiło w materac. Bo pierwszy raz zrobił coś takiego. Spiąłem się, nie wiedząc co zrobić. Bo to trochę pedalskie było. I wczoraj tyle się przytulaliśmy... I jeszcze w nocy. Bałem się, że Hilton pomyślał sobie nie wiadomo co. Ale to był tylko głupi Hilton, który nazywał mnie swoją żoną. A ja go swoim mężem. Czyli ja też byłem głupi. I wszystko jasne. Hilton mnie zgorszył. Niewybaczalne.
Podniósł się na łokciu i praktycznie na mnie wchodząc, pogłaskał włosy Logana. - Słodki... - uśmiechnął się.
- Nie ważysz tyle co piórko. - burknąłem. - Do kuchni. Poszedł.
- A na co masz ochotę? - spojrzał w moje oczy. I w sumie poczułem się trochę dziwnie, bo tak wisiał nade mną, a ja nawet nie mogłem się ruszyć.
- N-naleśniki. - odwróciłem wzrok, bo chyba trochę się zawstydziłem. Poranki z drugą osobą naprawdę były zawstydzające.
- Robię najlepsze naleśniki na ziemii. - przełożył przeze mnie nogę i wstał z łóżka, przeciągając się. Zrobiło się bardzo luźno. Hilton gruba dupa.
- A ja mam wymagania. Nie mogą być ani za słodkie, ani za mało słodkie.
- Czyli słodkie do kwadratu, bo Rene kocha słodkie. - przewrócił oczami, śmiejąc się pod nosem. Uśmiechnąłem się, bo miał rację. Ale był tak głupi, że aż śmiać mi się chciało z tego barana. Pominąłem już fakt, że chciał się szwędać po cudzym domu półnago, ale to był Mac, a Maca nie dało się zrozumieć.
- Czekam. - ziewnąłem i zamknąłem oczy, wtulając się w nadal śpiącego Logana.
- Czekaj. - ten szept przy uchu dość mnie wystraszył, a zęby na moim nosie jeszcze bardziej. Hilton dziad, dziabnął mnie w mój szanowny nosek! Na odchodnego dał mi klapsa w pośladek, a ja aż podskoczyłem. I jednego byłem pewien. Że jestem zagrożony w naszym związku, który nie był związkiem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top