Część 12. Ab ovo

(Ab ovo- od początku, a dokładnie "od jajka")

Max Caulfied otworzyła oczy.
Flesz. Salon domu Cloe. I żywi William i Cloe.
Znów cofnęła się do dnia jego śmierci.
Widziała czego chce od niej los.

Miała dopuścić do jego śmierci.

Znów  mała dziewczynka skakała radośnie, a ojciec głaskał ją po małej główce. Max rozejrzała się po domu.
Był wszędzie.
W wypranych koszulach na fotelu.
W swojej gitarze w kącie.
W pliku papierów na stole.
A ona będzie musiała patrzeć na jego śmierć. Patrzeć na to jak te rzeczy pozostają bezpańskie, a najlepsza przyjaciółka pogrąża w rozpaczy.
Mogła teoretycznie nie dopuścić do ich śmierci. Mogła chronić przed każdym pożarem, autem, każdym wypadkiem. Stać cały czas na straży. Ale czy to naprawdę możliwe?
Gdy ocaliła go przed wypadkiem to spłonął dom. Co jeżeli za każdym razem będą ginąć? Odwróci się na chwilę, a ich przejedzie auto. Pójdą w nocy spać i ulotni się gaz. Pójdą do sklepu, gdzie rozstrzela ich szaleniec.
Nie mogła ich uratować jeżeli los chciał ich odebrać.
Mogła ocalić Williama by później zmarł razem z Cloe lub ocalić tylko Cloe.
Wiedziała co musi zrobić. Choć nie było to wcale prostsze,gdy to sobie uświadomiła.

-Cloe, posprzątaj swój pokój, bo jak mamusia przyjedzie to się zdenerwuje.

Dziewczynka przytaknęła i pobiegła wesoło na górę. Z uśmiechem patrzyła na jej znikajcą sylwetkę.
Dobrze było widzieć ją żywą i szczęśliwą.

-Pomożesz mi w gotowaniu Max? - zapytał.

-Tak..-wydukała nie patrząc na niego.

Dziś on umrze. Czuła się tak jakby to ona sama musiała wyciągnąć nórz i wbić mu go w plecy.
Czuła się winna.

-Pokrój marchewkę, dobrze?

Zwiesiła głowę ledwo mogąc utrzymać narzędzie. Zrobiło jej się gorąco, a ręce trzęsły się jak oszalałe.

Ciszę rozdarł ostry dźwięk dzwoniącego telefonu.
Wszystko się rozmyło, a policzki stały się mokre.

-Słucham... Cześć kochanie... No pewnie, że mogę... Czekaj na mnie na skrzyżowaniu przy pracy. Kocham Cię, do zobaczenia.

Wybuchnęła szlochem. William podszedł do niej obejmując ją ramieniem i pochylając się do niej.

-Nie płacz... Jesteś dla mnie jak druga córka i bardzo mi zależy żebyś była szczęśliwa.

Spojrzała na jego łagodną twarz i łzy jeszcze mocniej potoczyły się z jej oczu.
Pochylił się i szepnął:

- Tak musi być Max. Tak musi być.

I słyszała tylko trzask zamykanych drzwi.
Dalej kroiła marchewkę zanosząc się coraz to głośniejszym szlochem. Wielkie łzy spadały na pokrojone okręgi, a patelnia powoli prosiła o zdjęcie z palnika. Ale ona nie umiała przestać przytłoczona wszystkimi wydarzeniami ostatnich dni.
To było za wiele.
Euforia mieszkała się z bolesnymi wydarzeniami rozbijając jej psychikę na kawałki.

-Max? Co jest?

-Oh,Cloe...-spróbowała się uspokioć- Wybacz mi... Wybacz, proszę.

-Co wybacz?

-Wybacz mi...
Kocham Cię Cloe.

-Też Cię kocham...

Wspomnienie zamazało się.
Znów przywróciła bieg wypadków.
*
William zginął w wypadku samochodowym.
Cloe stoczyła się.
Poznała Rachel Amber.
Jej mama poznała w barze innego mężczyznę, którego później poślubiła.
Max wróciła do Arkadia Bay i dostała swoją moc.
*

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top