Część 11. Ab ovo usque ad mala
(Ab ovo usque ad mala- od początku do końca)
Przyjżała się uważnie. Dom nie był doszczętnie spalony.
Jednak na pewno nie było możliwe zamieszkanie w nim.
Ogień musiał wybuchnąć na dolnym piętrze na lewo, to tam tynk był najbardziej opalony, a płomienie pozostawiły po sobie czarne ślady swoich płomieni. Sięgały one przez korytarze aż do górnych sypialni i sytychu. Pokoje dosięgnięte pożarem przedstawiały całkowicie istnieć, zwęglone do ciemnej czerni i powykrzywiane jak wypalone zapałki.
Stała tak, bez ruchu i zrozumienia, a prawda nie chciała dotrzeć do dziewczęcego umysłu.
Co to była za rzeczywistość?
Przestrzeń rozdarł natrętny klakson.
-Max Caulfied!
Obróciła się próbując namierzyć źródło dźwięku. Na ulicy za nią stało sfatygowane już auto Williama. Podeszła doń, a drzwi z hukiem się otworzyły.
-Wchodź, tak dawno Cię tu nie widziałam. - powiedziała Joyce, a Max z grzecznym uśmiechem zajęła miejsce.
Ukradkowo spojrzała na kobietę. Nie zmieniła się wiele. Może była trochę starsza, a wokół oczu gromadziły się gęstrze zmarszczki, ale tak na pierwszy rzut oka nic nie wzbudzało podejrzeń.
Może oprócz tego smutnego spojrzenia i warg niewyginających się już w szczerym uśmiechu.
-Na wspominki Ci się wzięło co?
-Tak... Tak jakoś. Dawno mnie tu nie było.
Musiała być bardzo ostrożna, by nie zdradzić się w swojej niewiedzy.
-Wcale nie tak dawno. Zaledwie dwa tygodnie wakacji, wcześniej nie wyjeżdżałaś z Arkadia Bay. Ale należało Ci się, ten rok był ciężki dla wszystkich...
-Tak, to prawda. - przyznała szybko. - Gdzie Pani jedzie?
-Do Cloe.
Niewyłapała smutku w głosie kobiety. Na własne nieszczęście.
-Chętnie ją zobaczę.
-Na prawdę?... Dobrze.
Nie rozumiała zdziwienia w głosie kobiety. Może pokłuciły się? Albo już nie przyjaźniły tak mocno jak dawniej?
Jednynym sposobem na sprawdzenie tego było spotkanie z przyjaciółką.
Przestała oddychać.
Zatrzymały się przed dziwnie znajomym białym budynkiem. Mogła się jeszcze przez chwilę łudzić, a jednak po chwili, idąc nieśmiało za Joyce zauważyła napis:
"Szpital w Arkadia Bay".
Przełknęła nerwowo ślinę. Nadzieja umiera przecież ostatnia.
Cloe piła, ćpała i wydawała się w bójki. To wszystko mogło ją przyprowadzić do szpitala, prawda? Z uśmiechem wyobrażała sobie Cloe z rozciętym łukiem brwiowym besztaną przez Joyce. No w najgorszym wypadku mogła być tu na płukaniu rzołądka, ale wtedy sama ostro by ją naprowadziła na dobrą drogę.
To musi być tylko to. Prawda?...
Ostry dyżur. To jedyne zobaczyła. Joyce zatrzymała się przed jednymi z białych drzwi i poklepała po plecach zachęcająco.
217. Skądś kojarzyła ten numer.
Drzwi uchyliły się z głośnym trzaskiem.
Pierwszy odurzył ją odór chemikaliów. Były to środki czyszczące, które nieumiejętne ukrywał zapach chorego człowieka.
Bardzo chorego.
-Hella Max. Siadaj sobie w moim spa.
Ledwo poznała głos przyjaciółki. Przeszła przez prawie pusty pokój i usiadła na zielonkawym taborecie.
Przed nią stało ogromne łóżko otoczone wianuszkiem sprzętów i machin medycznych wpełzających pod nieprzeźroczystą kotarę. Gdy światło wdarło się do sali oświetliło kształt na łóżku potwierdzając, że była to Cloe. Nie widziała jednak żadnych szczegółów.
-Co się... - wyrwało jej się,ale szybko ugryzła się w język.
Na pewno wiedziała to skoro była z Cloe cały ten rok.
-Co się stało, że jestem radosna Max? - podłapała temat. Jej głos przypominał Maxine głos mężczyzny, którego widziała w telewizji, takiego z rurką w gardle:- Nowe leki. Cieszę się póki mogę, bo działają dobrze, ale krótko.
-Rozumiem... Bardzo Cię boli? - musiała wybadać sprawę bez pytania w prost.
-Nie tak jak na początku. Powoli się przyzwyczajam. Gdy się tak po raz pierwszy obudziłam... Wiesz z resztą, bo tu byłaś.
Gdyby tylko pamiętała na prawdę co wydarzyło się podczas tego holernego roku!
Jej przeczucia robiły się coraz gorsze, a panika powoli uderzała do głowy.
-Wiem, pamiętam. Jak... się czujesz?
-Cudownie. - odparła sarkazmem.
-Cloe. Mów prawdę.
-Wiesz, że nienawidzę jak mnie o to pytają! - krzyknęła niespodziewanie:-Chujowo się czuję! Chujowo! Pierdolone leki już przestają działać!
Max głośno przełknęła ślinę. Mogłaby dopaść tą głupią kotarę i ujrzeć prawdę. Mogłaby ją zapytać w prost, a prawda po prostu by się objawiła.
Ale się bała.
Z Cloe musiało być naprawdę tragicznie. Te sprzęty, ostry dyżur, kotara-Max umiała łączyć fakty. Bała się jednak tego co zobaczy i ten strach ją paraliżował.
-Przepraszam. - szepnęła przyjaciółką-Nie powinnam... Moje wybuchy są coraz częstrze, a ja nad nimi nie panuję.
Jestem bardzo głodna Max. Przyniosłabyś mi coś do jedzenia?
-Yhm. - wstała i podeszła do drzwi uchylając je.
-Max?
-Tak?
-Dziękuję, że jesteś.
-Przyjemność po mojej stronie. - odparła.
Max długo błądziła po korytarzach szpitala. Nie wiedziała gdzie jest stołówka, a nawet gdyby to nie miała że sobą pieniędzy. Pielęgniarki dziwnie się na nią patrzyły, gdy tak przechadzała się między blokami, a jednak nie zwracała na nie uwagi.
Potrzebowa chwili dla siebie.
Kilka metrów dalej znalazła tabliczkę z napisem "Kawiarenka". Już z oddali zauważyła w niej Joyce. Wydawała się teraz dużo starsza niż przed chwilą w aucie-jej zmarszczki się pogłębiły, a cienie pod oczami mocno uwydatniły. Zapadła się w sobie, samotna i smutna, pośród stosów papierów.
-Joyce? - zagadnęła.
-Oh, jesteś. - próbowała się uśmiechnąć, ten uśmiech był jednak okrótnie smutny:-Pogadałyście sobie?
-Tak. Ona... Nie wydaje się w najlepszej kondycji psychicznej. - spojrzała na kobietę i stosy papierów. - Pani również.
-Max. - tu na długo zawiesiła głos, jakby szukając odpowiednich słów:-Musisz coś wiedzieć.
-Tak?
-Cloe nie zostało już dużo czasu.
Krew uderzyła jej do głowy
-Jak to?
-Niestety kochanie. - spojrzała z rezygnacją na stosy papierów:- To nie jest zależne od nas. Jej organizm się poddaje, a coraz to nowe leki działają coraz krócej. Możemy próbować dalej, ale... Max, mnie po prostu na to nie stać. Pracuję tyle godzin, na kilku etatach, a i tak toniemy w długach. Ubezpieczenia oddała pieniądze, ale to starczyło tylko na trochę... Nie ważne co robimy, Cloe i tak cierpi katusze i powoli kończą nam się opcje... Oh, gdyby tylko...
-Tak?
-Gdyby tylko William tu był...
Dziewczyna podeszła do kobiety obejmując ją i szepcząc słowa otuchy. Przypomniało jej to moment, gdy dostała od niej zdjęcie, to samo, którym się tu cofnęła. Nie uratowała Williama tak czy tak, a Cloe...
Z jej oczu zaczęły płynąć łzy.
Odnalazła z powrotem pokój Cloe i przypięła jej obiad do czegoś a'la kroplówka. Brązowawa maź popłynęła rurkami do organizmu Cloe.
-Mama mówiła Ci, że mamy kłopoty finansowe? - zapytała.
-Coś wspomniała.
-To przeze mnie. - wzdychnęła. - Max... zamknij drzwi na klucz.
Dziewczyna podeszła i wykonała proźbę przyjaciółki.
-Muszę Ci coś powiedzieć Max. Nie przerywaj mi i nie zaprzeczaj. Obie wiemy, że mam rację.
Nie za długo jeszcze pożyję. Wiem to, czuję to bardzo wyraźnie od... tamtego momentu. Gdy tylko się obudziłam wiedziałam, że taty już nie ma i nie chciałam dalej żyć. Widząc jednak wasze zapłakane twarze chciałam zawalczyć.
Na próżno.
Nic nie daje efektów. Ból z dnia na dzień staje się mocniejszy, wgryza się w moje ciało, a kolejne organy przestają działać. Wiesz co jest najgorsze? Wgryza się w mój mózg. Przez te dwa tygodnie, jak byłaś na wakacjach, nikt mnie nie odwiedzał. Miałam dużo czasu do myślenia i wiesz co? Myślałam tylko o tym co się wtedy stało i jak szczęśliwe było nasze życie kiedyś...
-znów zawiesiła głos na długie minuty. - Opowiadałam Ci wogóle jak to wyglądało z mojej perspektywy?
-Nie...
-Będziesz pierwszą...
Tata miał dostać w końcu podwyżkę. Dzwonił do mnie z pracy, że mu się udało i musimy to oblać. Zostałam w domu, tak o, pozwolił mi na to, bo był koniec roku. Pamiętasz tamten piękny czerwiec?... Chciałam zrobić ciasto. Wstawiłem piekarnik na pół godziny i włączyłam muzykę w słuchawkach... Leżałam na łóżku i tak jakoś... Tak jakoś przysnęłam... Obudziłam się, gdy w domu szalał już ogień... Podbiegłam do drzwi, a gdy je otworzyłam... Płomienie osmaliły mi twarz... Biegłam i belka... Dużo więcej nie pamiętam tylko silne ramiona taty niosące mnie do wyjścia... On.. On
Spłonął przeze mnie rozumiesz?!
Od jakiegoś czasu płakała, ale na koniec zaniosła się płaczem tak silnym, że całe łóżko trzęsło się. Max także płakała, ale cicho, niesłyszalnie.
"Nie, Cloe, to nie Twoja wina, to ja namieszałam w czasie." Dziewczyna poczuła ciężar konsekwencji jakie spowodowała zabawą czasem.
-Jestem żałosna...
-To nie tak...
-Nie przerywaj. Proszę.
Powinnam była umrzeć razem z nim. Ale umrę i tak i tak, a przynajmniej mogę z Tobą porozmawiać. To jedyny pozytyw jaki mi pozostał...
Wiesz... Pamiętam dokładnie moment, gdy uświadomiłam sobie, że Cię kocham. Byłyśmy na wakacjach pod koniec podstawówki, na plaży, pamiętasz?... Oglądałyśmy zachód słońca i chwyciłaś mnie za rękę...
Nigdy wcześniej się tak nie czułam.
Wiesz jaka była pierwsza myśl gdy zobaczyłam moje poparzone ciało?... To głupie... Wiem...
Pomyślałam, że nie będziesz mnie takiej chciała. Że będę Cię brzydzić...
Ale byłaś przy mnie. Zawsze byłaś, nawet gdy działo się to wszystko...
Dziękuję Ci... Dziękuję za Twoją troskę. Za uwagę. Za przyjaźń.
Za Twoją miłość.
Chcę odejść i chcę byś przy tym była. Mamie zostawiłam list, tu... na szawce. Wszystko w nim wyjaśniam.
Przykro mi, że tak to się musi zakończyć.
Kaszel przerwał jej i wstrząsnął całym ciałem. Max starała się być silna, ale łzy same pociekły z jej oczu. Rozumiała decyzję przyjaciółki, ale... ale to nie miało być teraz, nie w ten sposób. Nie tak!
-Max Caufield?
-Tak?
-Nie zapomnij o mnie.
-Nigdy.
Usłyszała tylko jakieś trzaski, dołączane rurki. Zza kotary wysunęła się zabandarzowana dłoń, zniekształcona i pomarszczona. Ujęła ją jak największy skarb i ucałowała delikatnie. Wiedziała, że Cloe właśnie się uśmiechnęła.
Ostry pisk aparatury.
Max wybuchła nieopanowanym płaczem, a cały świat razem z nią.
---
1519 słów
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top