Część 10. Accipis, ut taceas

(Accipis, ut taceas- płacą Ci za to byś milczał)

Oślepił ją palący flesz.
Otworzyła oczy znajdując się w domu Cloe.
Czyli wszystko dobrze... Jest już bezpieczna.
Wzięła głęboki oddech i rozejrzała się po mieszkaniu.
Coś było nie w porządku. Była tu przecież całkiem niedawno, a meble miały trochę inny odcień. Kwiaty w oknach zapadały właśnie w sen zimowy, a teraz radośnie kwitły. A ściany świeciły piękną bielą, choć ostatnio ich kolor wpadł ostatnio w beż.
Flesz znów błysnął a ona odwróciła się. Cloe. Mała, dziecięca Cloe.
Nie wiedziała czy bardziej jest zaskoczona małą Cloe, swoim dziecięcym ciałem czy Williamem za aparatem.
Coś było b a r d z o nie w porządku.

-Pokarz mi pierwszej! Mi pierwszej! - rzuciła się na ojca Cloe podskakując by dostać się do drukowanej fotografii. Ojciec spokojnie pogłaskał dziewczynę po głowie i czekali razem na pełne pokazanie się zdjęcia.
Cofnęła się w czasie. Dziś był dzień śmierci Williama.
A ona mogła wszystko odwrócić.

-Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha Max. - powiedziała do niej Cloe.
Spojrzała na nich. Takich uśmiechniętych, współobjętych i, co najważniejsze, żywych.
Podbiegła do Cloe mocno ją przytulając.

-Tak się cieszę, że dziś tu z Wami jestem. - prawie wykrzyknęła.
Przyjaciółką mocno ją przytuliła.

-Też się cieszę super-Max.

Teraz wszystko mogło się odmienić.

-Pomożecie mi w gotowaniu dziewczynki?
Stanęły więc obok mężczyzny podając mu różne przyprawy, krojąc i mieszając. Cieszyła się tymi spokojnymi momentami szczęścia, tak od dawna nie odczuwanymi.
Spoglądała czasem ukradkowo na mężczyznę. Taki spokojny, wiecznie uśmiechnięty wyraz twarzy komponował się z melancholijnym i milczym charakterem mężczyzny. Pojawiła się na jego pogrzebie i trzymała Cloe za rękę. Dziewczyna zanosiła się płaczem tak mocnym, że przygryzła sobie wargę, a paznokcie wbiła w dłoń.
Wtedy zaczęły się też problemy u rodziców Maxine. Cloe była pogrążona w rozpaczy, w domu nie działo się najlepiej, a Max musiała wspierać wszystkich, choć przecież też okropnie cierpiała.
Śmierć Williama była pierwszym krokiem do rozpadu jej przyjaźni. Cloe stała się oziębła i nie do wytrzymania, a rodzice się rozwiedli. Max wyjechała z tatą do innego miasta i chciała tylko zapomnieć, zacząć życie od nowa.
Chciała tylko móc odwrócić los.

Telefon nagle zadzwonił wypełniając ją przerażeniem.

-Słucham... Cześć kochanie... No pewnie, że mogę... Czekaj na mnie na skrzyżowaniu przy pracy. Kocham Cię, do zobaczenia.

-Kto dzwonił?- zapytała jego córka.

-Mamusia. Poczekajcie tutaj, przywiozę ją z pracy. Za pół godziny wracam.

Wtedy dziewczynę olśniło.

<<

-Pomożecie mi w gotowaniu dziewczynki? - zapytał William.

-Tylko skoczę do toalety. - powiedziała Max.
I rzeczywiście skoczyła. A dodatkowo odłączyła telefon, ratując tym życie mężczyzny.

Za pół godziny drzwi otworzyły się szeroko i stanęła w nich sfatygowana Joyce.
-Dzwoniłam i dzwoniłam, ale nikt nie odebrał! Zakupy przyniosłam, może pomożecie?

Max patrzyła więc jak domownicy zabierają torby z rąk kobiety. Jej mąż pocałował ją z miłością w policzek.
Nie ostatni raz.

>>

Max otworzyła szeroko oczy.
Uratowała Williama! Zmieniła świat!
Stała przed domem Cloe. Znów coś się nie zgadzało.
Był praktycznie doszczętnie spalony.

---

Tum Tum tum
Witam w najbardziej emocjonujących  częściach naszej opowieści.
Często zastanawiałam się czemu Max przestała się odzywać do Cloe, więc dodałam ten element z rozwodem rodziców. Tego nie ma w grze, ale stwierdziłam, że trzeba wytłumaczyć jakoś Max z tego chaniebnego uczynku (no chociaż trochę). Powoli zbliżamy się do końca. Czytajcie uważnie ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top