Rozdział 20

Hope
Chciałam go uderzyć. Chciałam go skrzywdzić słowami. Chciałam go przytulić... To wszystko przebrnęło we mnie, gdy mówił to, co ominęło mnie przez te półtora roku. Uczucia mieszały się we mnie niczym na rollercosterze, nie wiedziałam jak mam określić swoje uczucia, nie były one stałe. Jedyne czego byłam pewna to tego, że ten człowiek, który siedział przede mną był równie rozbity co ja. Widziałam w jego oczach tak wielki niewypowiedziany żal. Czułam jego ból patrząc w jego zaszklone łzami oczy. Wiedziałam, że rani się moim bólem. Byliśmy w tej chwili dwoma zagubionymi częściami jednego lustra. Zagubiliśmy się, rozbito nas a teraz próbujemy się na nowo złożyć lecz wiemy, że nic już nie będzie tak samo. Chciałam mu powiedzieć by został, nie odchodził lecz słowa ugrzęzły mi w gardle a ciało jakby przeciw mnie, tkwiło w miejscu. Nie zrobiłam nic by uniknąć nam cierpień. Może powinnam być zła i go uderzyć. Może powinnam była go skrzyczeć i pałać się jego bólem, który ujrzałabym w jego oczach. Może powinnam była go przytulić zamiast pozwolić odejść. Wszędzie było te "może" bez żadnego konkretnego drogowskazu. Stałam na krawędzi; wszystko co wówczas uważałam za cel mego życia - uciekł mi z rąk. Chłopak w którym widziałam przyjaciela - okazał się być zakłamany. Byłam sama. Sama po raz pierwszy od piętnastu lat bo nie miałam przy sobie Xaviera. Sama, bo nikt ode mnie niczego nie wymagał, nikt nie czekał na mnie, nie prosił o pomoc. Czy tym jest wolność? Czy wolność oznacza ten strach i pustkę, którą noszę w sobie? Opierając się dłońmi o parapet, zeskoczyłam z niego bosymi stopami. Idąc w kierunku drzwi, usłyszałam cichy płacz. Przykładając ucho do drewnianych mosiężnych drzwi, płacz się wzmożył, stał się głośniejszy. Kładąc dłoń na powierzchni drzwi, głaskałam je delikatnie chcąc pomóc temu zdławionemu od płaczu głosowi. Chciałam by przestał, chciałam by płacz zamienił się w śmiech. Chciałam by powagę zastąpił uśmiech a oczy pozbyły się smutku nawet gdy uśmiech na twarzy.               -Nie płacz - szepnęłam stukając cichutko w drzwi - Nie płacz, proszę...  Nie wiem ile i jak długo powtarzałam te czynności. Przed oczami bowiem miałam małego Xaviera, który chował się za mną ilekroć działo się nam zło. Przyjmowałam wtedy ciosy na siebie, gdy one spadały na mnie nieustannie. Przypominając sobie brata, osunęłam się na ziemię prosząc;                               -Wróć do mnie...                                          Poczułam jak ktoś podnosi mnie i przytula do siebie, trzymając w ramionach. Rozpoznałam ten zapach mięty. Ściskając koszulkę chłopaka w geście rozpaczy, zapytałam zrozpaczona między spazmami płaczu;                                                          -Dlaczego przyszło nam tak cierpieć? Dlaczego gdy odnalazłam się w bólu i cierpieniu, zaznałam większego bólu? Pomóż mi, proszę... - błagałam                -Hope, może to nie kara lecz dar? Może tak właśnie miało być? Miałaś nauczyć Xaviera jak być silnym i się nie poddawać by w przyszłości się nie zgubić? Tyle lat byłaś dla niego jak matka Hope, nadszedł czas by powiedzieć dość. Nadszedł czas byście obydwoje żyli swoim życiem, byście oboje dojrzali. Kiedyś wasze drogi napewno znów się splotą. Ciesz się tym co tu i teraz tak jak kiedyś - uśmiechnął się ukazując swoje białe zęby i ten tajemniczy błysk w oku.        -Co masz na myśli? - zapytałam ocierając łzy z oczu lecz brunet odsunął mą dłoń i sam zaczął delikatnie je ocierać. Spojrzałam na niego nierozumiejącym wzrokiem lecz jedyne co ujrzałam to jego uśmiech pełen radości. Nie rozumiałam czym się tak cieszy ale nie chciałam znów słyszeć jego płaczu zza drzwi, który widniał w postaci sinych odcieni pod jego oczami.             -Rain - powiedział dotykając mojego tatuażu na plecach całując mnie w czoło nim położył mnie na - jak się okazało - moim łóżku, okrywając szczelnie kocem. Zaśmiałam się cicho, widząc jak delikatnie i z jaką czułością to robi. Patrick spojrzał na mnie, nieco zaskoczony moim wybuchem radości ale zauważyłam, że ucieszyło go to.                                      -Taka jesteś najpiękniejsza, wiesz? Twoje oczy są wtedy takie jasne i widać w nich szczerość. Szczerą radość, to raduje moje serce.                    Chciałam wytłumaczyć chłopakowi, że nie możemy być kimś więcej niż przyjaciółmi bo to by wszystko skomplikowało. Niedługo ktoś może znów mnie adoptować, pobić, zabić, cokolwiek. Nie chcę by ktoś niepotrzebnie po tym cierpiał. Patrick jednak nie dał mi dojść do słowa. Pocałował mnie w czubek głowy szepcząc ciche;                                            -Dobranoc Esperanza                                Zaparło mi dech w piersi a w oczach stanęły łzy wzruszenia. Wtedy zrozumiałam, jedną rzecz. Nieświadoma powiedziałam ją na głos...                                                              -Jeśli będziesz miał dziewczynę, będzie ona cholerną szczęściarą.               Kiedyś powiedziałam chłopakowi, by nie nazywał mnie Hoppy, bo mówi tak na mnie tylko brat i tylko on ma do tego prawo. Nie sądziłam, że brunet wymyśli swoją wersję mojego imienia. Nie wiedziałam, że brunetowi na mnie zależało. Nie wiedziałam, że mój świat niedługo wywróci się do góry nogami...

     Esperanza oznaczała nadzieję...

Bałam się co i z kim ją wiązał...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top