4: Przywiozła mnie do domu...

#tańczacwciemnościachLR

W piątek, późnym popołudniem moje stopy dotykają ziemi na peronie w Thurso. Jak zwykle nienagannie ubrana, ściskając kurczowo rączkę największej walizki, jaką miałam w domu, staję naprzeciwko Rachel. Kobieta uśmiecha się do mnie pokrzepiająco, zaciskając mi palce na ramieniu. W jej oczach błyska cień współczucia, ale i ulga, że jej rola kończy się w tym miejscu.

Przywiozła mnie do Szkocji. Do Thurso. Przywiozła mnie do domu...

– Wszystko się ułoży, Coro. Jestem przekonana, że pobyt w rodzinnym mieście dobrze ci zrobi. Lepiej, żebyś była tu, otoczona ciepłem ludzi, których znasz, niż wśród obcych, dzieląc pokój z trzema innymi dziewczętami – odzywa się.

Serce dudni mi w piersi, kiedy na nią spoglądam, pragnąc z całej siły wierzyć jej słowom. Ci ludzie są mi właściwie obcy. Prawda jest taka, że wcale ich nie znam. Nie mam prawa oczekiwać od nich ciepła i współczucia. Doskonale zdaję sobie sprawę, że z mamą rozstali się w niezbyt przyjaznych okolicznościach. Latami nie mieli z nami kontaktu...

– Dziękuję za wszystko – mówię cicho. – Dopilnujesz proszę, by moje rzeczy dotarły w jednym kawałku? – pytam.

Kobieta uśmiecha się, kiwając głową.

– Oczywiście. Osobiście zajmę się nadaniem pozostałych dwóch bagaży. Firma, której to zleciłam powinna dostarczyć je w przyszłym tygodniu pod same drzwi.

Biorę głęboki wdech, po chwili ciężko wypuszczając powietrze z płuc. Omiatam wzrokiem peron, szukając dziadka wśród niewielkiego tłumu. Spoglądam w kierunku wejścia i wreszcie go dostrzegam. Postawny mężczyzna o surowym wyglądzie i ostrych rysach, odziany w puchową, ciemnozieloną kurtkę i ocieplane kalosze w tym samym kolorze, zmierza w naszym kierunku. Dopiero gdy znajduje się już niedaleko, unosi głowę. Zwalnia nieco, zawieszając wzrok na mojej sylwetce, a jego twarz przecina dziwny grymas, który znika równie szybko, jak się pojawił.

Wreszcie staje tuż obok mnie i pracownicy socjalnej, posyłając nam wymuszony, powściągliwy uśmiech. Mam wrażenie, że z jakiegoś dziwnego powodu nie jest w stanie spojrzeć mi w oczy, toteż najpierw wyciąga dłoń do Rachel.

– Floyd Smith – przedstawia się.

Jego głos jest dojrzały, odrobinę zachrypnięty, lecz nie wzbudza we mnie żadnych emocji ani nie przywołuje wspomnień. Jedyne, co czuję, to ciekawość oraz niepewność.

– Rachel Green, byłam tymczasową opiekunką Cory. W tym miejscu moja rola dobiega końca. – Kobieta uśmiecha się przyjaźnie. – Muszę przyznać, że mają państwo wspaniałą, niesamowicie inteligentną i dojrzałą wnuczkę. Bardzo rzadko spotykam na swojej drodze młode osoby, które są tak odpowiedzialne...

Rumienię się, bo jej słowa, choć bardzo miłe, wprowadzają mnie w zakłopotanie. Moja odpowiedzialność i dojrzałość wynika z faktu, że musiałam przejść przyspieszony kurs dojrzewania, pozostawiona na pastwę losu i opiekunek w wielkim świecie, bez bliskich i miłości. Choć nie całkiem sama, to przerażająco samotna.

Zakładam zbłąkany kosmyk jasnych włosów za ucho, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Obecność dziadka powoduje, że czuję się dziwnie nieswojo. Nie widziałam go piętnaście lat... Właściwie nie pamiętałam jak wygląda i ciężko było mi przywołać jakiekolwiek wspomnienia, choć podczas podróży pociągiem próbowałam to zrobić z całych sił. W mieszkaniu nie znalazłam żadnych zdjęć, bo mama postanowiła odciąć się od rodziny z chwilą, gdy z hukiem opuszczałyśmy miasto. Na lotnisku wpadłam na pomysł, aby spróbować znaleźć dziadków na portalach społecznościowych, bo głupio czułam się z myślą, że jadę do osób, których twarzy kompletnie nie pamiętam. To jednak okazało się fiaskiem. Dopiero po wpisaniu w google imienia i nazwiska dziadka wraz z nazwą miasta wyskoczył mi artykuł lokalnej gazety, gdzie Floyd pozuje do zdjęcia wraz ze swoją rzeźbą w kamieniu. Tylko dlatego udało mi się rozpoznać go od razu, gdy pojawił się na peronie.

– Dzień dobry... – urywam, odchrząkując – dziadku – dodaję. – Dobrze cię widzieć – mówię grzecznie, posyłając mu uśmiech.

Nie sądziłam, że w momencie, gdy nazwę tego człowieka dziadkiem, coś dziwnego ściśnie mnie w trzewiach.

Mężczyzna powoli odwraca głowę, by na mnie spojrzeć. Spod czapki wystaje mu kilka rudo siwych, kręconych kosmyków. Jego wzrok przez moment błądzi po mojej twarzy, po chwili jakby niepewnie krzyżując spojrzenie swoich jasno zielonych tęczówek z moimi fioletowymi oczami. Ponownie dostrzegam ten sam dziwny grymas, jaki pojawił się na jego twarzy, gdy zjawił się na peronie.

– Wyglądasz jak... – odzywa się, lecz dalsze słowa zamierają mu na ustach.

Mięsień w mojej klatce piersiowej przyspiesza swój rytm, gdy mężczyzna patrzy na mnie tak przenikliwie. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy cieszy się na mój widok, ani jakie emocje towarzyszą mu w tym momencie. Muszę jednak przyznać, że atmosfera jest naprawdę dziwna.

– Jak zjawa? – parskam, chcąc rozładować napięcie.

– Nieee – przeciąga ostatnie litery. – W żadnym razie nie miałem tego na myśli. Witaj w domu, Cordelio – mówi w końcu, niepewnie kładąc ręce na moich ramionach, by sekundę później równie niepewnie przyciągnąć mnie do siebie i sztywno przytulić.

To przywitanie sprawia, że cała się spinam, choć przecież nic nadzwyczajnego się nie dzieje.

Witaj w domu... To tylko trzy słowa, jednak sprawiają one, że w całe moje wnętrze wkrada się nadzieja, którą z całych sił muszę postarać się zdusić. Miałam ją już przecież w życiu tak wiele razy i za każdym okazywała się być złudna.

– Babcia jest z tobą? – Wyglądam ponad jego ramieniem, by sprawdzić, czy kobieta przypadkiem nie zmierza w naszą stronę.

– Sarah została w domu. Na pewno czeka już na nas z obiadem – odpowiada, znowu posyłając mi ten powściągliwy uśmiech.

– Jeśli mogę się wtrącić – Rachel chrząka, sprawdzając godzinę na zegarku zdobiącym jej smukły nadgarstek. – Za dwadzieścia minut wyruszam w drogę powrotną. Potrzebuję pańskiego podpisu na paru dokumentach. – Rusza w stronę niewielkiej kafejki, byśmy mogli zająć miejsce przy stoliku. – Wiem, że otrzymali państwo szereg informacji przez telefon, natomiast chciałabym raz jeszcze zaznaczyć, że pobyt Cory w Thurso może potrwać nawet kilka miesięcy – zaczyna, a mnie natychmiast ponownie ogarnia przeraźliwy smutek. – Lekarze prowadzący przypadek pani Smith są jednogłośni. Obrażenia były bardzo rozległe...

– Nie interesuje mnie stan zdrowia Emily – rzuca dziadek ostro, przerywając kobiecie w połowie zdania.

Zmieszana Rachel bierze głęboki wdech, ewidentnie mieląc w ustach komentarz na te niespodziewane słowa mężczyzny. Spogląda na niego przelotnie, po chwili kontynuując podsuwanie mu dokumentów do podpisu.

– Emily Smith – zaczyna ponownie, tonem nieznoszącym sprzeciwu, spoglądając twardo w oczy Floyda – może pozostawać w śpiączce przez długie miesiące, lekarze nie mają złudzeń. Zdecydowali się państwo zaopiekować Corą do momentu, aż stan zdrowia jej matki ulegnie poprawie bądź do osiągnięcia przez dziewczynę pełnoletności. Liczymy więc na to, iż znajdzie ona u państwa ciepło i spokój oraz stabilizację. W sytuacji, w której jej mama leży w śpiączce, a ojciec postanowił, że wyrzeknie się własnej córki na rzecz nowej rodziny, Cordelia zasługuje na dom, który straciła. Liczę, że w odniesieniu do opieki nad wnuczką będzie pan choć starał się zaangażować, skoro już zdecydował się pan wraz z żoną podjąć opieki i nie będzie to dla państwa jedynie formalność podpisana w tych dokumentach. – Stuka paznokciem w teczkę.

Jej bojowe nastawienie i wszystko, co powiedziała dziadkowi nagle uświadamiają mi, że rzeczywiście nie byłam dla niej jedynie jedną z mnóstwa osób, jakimi zajmuje się na co dzień, a człowiekiem z krwi i kości, na którym naprawdę jej zależało.

Łzy napływają mi do oczu, kiedy kobieta podchodzi i przytula mnie mocno. Bańka w jakiej zamknęłam się w ciągu ostatnich dni nagle pęka i zmuszona jestem dopuścić do siebie myśl, że faktem jest, iż musiałam zostawić za sobą całe swoje dotychczasowe życie i wszystko, co znałam. Świadomość, że i tym razem nie udało nam się z mamą zbudować nowej, stabilnej rzeczywistości, zapuszczając korzenie w Londynie i będę musiała zacząć ponownie, ale tym razem bez niej, łamie mi serce. Miejsce niby znajome, choć całkiem nowe. Ludzie, będący moją rodziną, choć w istocie całkiem obcy. Dom, który kiedyś był także moim domem, ale piętnaście lat temu po wielkiej awanturze opuszczałam go wraz z rodzicami, będąc pewną, że na zawsze. Do dzisiaj nie znam przyczyny.

– Dziękuję, Rachel – szepczę, gdy kobieta w końcu wypuszcza mnie z objęć.

– Trzymaj się, Coro. – Uśmiecha się, nie potrafiąc ukryć wzruszenia. – Jesteś niesamowitą, młodą kobietą. Jestem przekonana, że sobie poradzisz. Życie bywa okrutne, wiem o tym, ale nie możesz pozwolić, by cię złamało. Walcz o siebie. Walcz z całych sił, bo naprawdę warto – mówi z mocą, aż przechodzą mnie ciarki.

– Będę – obiecuję. – Jeszcze raz dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Mam nadzieję, że lekarze się mylili i za kilka tygodni wrócę do Londynu. Wtedy umówimy się na kawę, żebym mogła raz jeszcze osobiście ci podziękować.

Rachel patrzy mi w oczy, a jej spojrzenie, choć z pewnością nie miała takiego zamiaru, wyraża zwątpienie. Przygniatające zwątpienie, które każe mi przypuszczać, że o stanie zdrowia mamy wie nieco więcej, niż przyznała, a pozwala mi żyć z nadzieją, żebym nie zwariowała z rozpaczy. Bo choć jestem niepoprawną optymistką, nawet takim jak ja pokłady pozytywnych myśli kiedyś się kończą. A ja, mimo iż jestem już cholernie zmęczona, wciąż staram się nie dopuszczać do siebie myśli, że historia mamy mogłabym nie mieć szczęśliwego zakończenia.

– Powodzenia, Cordelio. Będę o tobie myśleć ciepło. Gdybyś kiedyś chciała pogadać, masz mój numer – przypomina, a następnie zwraca się w kierunku dziadka, a uśmiech natychmiast znika jej z twarzy. – Do widzenia panu. Proszę dobrze opiekować się wnuczką. Dość już przeszła w ostatnim czasie – zaznacza i dokładnie w tej samej chwili podjeżdża pociąg.

Kobieta uśmiecha się ostatni raz, po chwili opuszczając kafejkę, a między mną a Floydem nastaje niezręczna cisza. Przestępuję z nogi na nogę, podczas gdy on odprowadza kobietę niezbyt przyjaznym wzrokiem. Parskam, gdy rzuca pod nosem kilka przekleństw po gaelicku, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że nie tylko rozumiem ten język, ale potrafię się nim także biegle posługiwać. Nie zamierzam jednak póki co tego zdradzać.

– Jedziemy? – pytam, spoglądając mu w oczy.

Widzę, że zirytował się zachowaniem pracownicy socjalnej i tym, co powiedziała oraz w jaki sposób. Przez chwilę nie odpowiada, po prostu mi się przyglądając, co sprawia, że znowu czuję się dziwnie. Mam wrażenie, jakby szukał czegoś w moich oczach albo... kogoś.

– Tak... Tak. Jedziemy. Babcia na nas czeka – odpowiada, otrząsając się z transu. Przejmuje moją walizkę i rusza przodem.

Stawiam kołnierz płaszcza, chcąc chronić policzki przed chłodnym powietrzem i wiatrem, a następnie naciągam wełnianą czapkę mocniej na uszy i idę za nim. Nie jestem do końca pewna, co czuję, zmierzając w kierunku zaparkowanego po drugiej stronie ulicy starego Range Rovera. Nie jest to strach, bardziej niepewność oraz poczucie straty i smutek, spowodowane pozostawieniem za sobą całego mojego dotychczasowego życia. Towarzyszy mi także ciekawość i swego rodzaju podekscytowanie, któremu jednak nie jestem w stanie w pełni się poddać przez wzgląd na świadomość o mamie, walczącej wciąż o powrót do zdrowia w Londynie.

Dziadek bez słowa wskazuje na drzwi samochodu. Zajmuję miejsce po stronie pasażera, podczas gdy on pakuje moją walizkę do bagażnika, po chwili dołączając do mnie wewnątrz. Chrząka, pocierając zmarznięte dłonie. Listopad w tym roku zdecydowanie nie rozpieszcza,

– Zapnij pas – nakazuje, a następnie przekręca kluczyk w stacyjce, a wóz wydaje z siebie zduszony warkot. Coś zgrzyta w silniku, na co krzywię się nieznacznie i gdy już jestem niemalże pewna, że nie uda nam się wyruszyć, dziadek wrzuca bieg, naciska pedał gazu i powoli włącza się do ruchu.

Wykonuję jego polecenie, z ciekawością rozglądając się po wnętrzu auta. Tapicerka jest wyblakła i gdzieniegdzie porysowana, materiał na siedzeniach w kilku miejscach załatany, a plastiki w drzwiach wytarte, co od razu sugeruje, że Range Rover ma już swoje lata. Wnętrze jednak mimo wszystko jest naprawdę schludne i czyste. Opieram łokieć na drzwiach, a następnie głowę na otwartej dłoni i zawieszam wzrok na krajobrazie za szybą. Dopiero teraz opuszcza mnie największe napięcie i jestem w stanie skupić się na tym, co mnie otacza oraz myśli, że ja naprawdę po piętnastu latach wróciłam do miejsca, gdzie się urodziłam.

Jedziemy w milczeniu. Serce bije mi w piersi coraz szybciej, gdy z zachwytem obserwuję mijaną okolicę. Thurso, malownicze miasteczko na północy Szkocji, liczące niespełna dziesięć tysięcy mieszkańców. Założone przez Wikingów z fascynującą historią i równie fascynującymi zabytkami. W życiu nie pomyślałabym, że kiedyś tu wrócę.

Patrzę na kamienne domy. Wiele z nich pokrywa zielony mech. Budynki zdają się witać mnie, chcąc opowiedzieć historię minionych lat, nadrabiając moją nieobecność. Listopadowa aura, wszechobecna wilgoć oraz szare niebo powodują, że uderza mnie jakaś taka niepokojąca nostalgia. Przejeżdżamy przez najpiękniejszy rynek, jaki kiedykolwiek widziałam. Stragany z domowymi wyrobami dodają temu miejscu uroku, a widok uwijających się podczas zakupów ludzi, chcących jak najszybciej powrócić do domów i schronić się przed wiatrem, sprawia, że uśmiecham się mimo woli. Floyd chyba dostrzega moje oczarowanie, bo celowo zwalnia, bym mogła obserwować, chłonąc aurę tego miasta. A ona z całą pewnością wprawia mnie w fascynację. Ma w sobie coś, co czyni je naprawdę wyjątkowym na tle innych miejsc, w których byłam.

Jednak dopiero gdy wyjeżdżamy z obszaru gęsto zabudowanego, kierując się wprost na peryferia, moje ciało obsypuje się gęsią skórką. Aż prostuję się na siedzeniu, nieco rozchylając wargi z wrażenia. Piękny, surowy krajobraz rozpościera się przed moimi oczami, gdy wijącą się pośród wzgórz drogą, zmierzamy w stronę farmy dziadków.

Wrzosowiska, które na wiosnę zaleją się kaskadą barw, pastwiska, na które co rano hodowcy wyprowadzają zwierzęta, wzgórza i polany, rozciągające się aż po horyzont. Sięgam do korbki, nie pytając dziadka czy ma coś przeciwko, i uchylam szybę do połowy, chcąc zaczerpnąć w płuca Szkockiego, specyficznego powietrza, tak różnego od tego, którym raczyłam się w Londynie.

Zaciskam powieki, pozwalając, by wiatr wdarł się do środka, smagając swoim zimnem moje blade policzki. Zapach morskiej bryzy, pomieszanej z wilgocią listopadowego powietrza powoduje, że znowu mam w sobie to dziwne uczucie, którego nie jestem w stanie nazwać. Dopiero po upływie kilku minut, gdy Floyd znacząco zwalnia, decyduję się otworzyć oczy. W oddali majaczy mi nieduży, biały dom z gospodarstwem u podnóża i pastwiskiem tuż za nim. Mięsień w mojej piersi ściska się z emocji, a gardło dławi wzruszenie. Urok tego miejsca i tajemnicza aura mglistych pagórków powodują pojawienie się we mnie uczuć, jakich obecności ani przez moment się nie spodziewałam.

Wjeżdżamy na podwórko przez szeroko otwartą bramę. Mężczyzna gasi silnik i spogląda na mój profil z dziwnym wyrazem twarzy. Posyłam mu przelotne spojrzenie, w końcu przełykając głośno ślinę. Biorę głęboki wdech i w końcu otwieram drzwi. Minutę później stoję już na żwirowym podjeździe, wlepiając wzrok w kamienny dom i jego pokryty zielonym mchem dach. Jest piękny... Niepokój wreszcie się pojawia, osiadając mi na barkach niczym stary przyjaciel w towarzystwie niepewności, tęsknoty za tym, co znane oraz rozpaczy z powodu mamy.

Zaciskam powieki na kilka sekund, po chwili uchylając je z głośnym westchnieniem. Potrząsam dłońmi i kręcę głową na boki, następnie biorąc głęboki wdech ruszam w kierunku drzwi. Gdy naciskam klamkę i niepewnie popycham ciemne drewno, skrzyp zawiasów jest jak ledwie słyszalny szept przeszłości, obiecujący mi, że jestem w odpowiednim miejscu, by poznać odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie zadawałam sobie na przestrzeni lat w związku z moją mamą.

Może wreszcie dowiem się, dlaczego Emily Smith postanowiła nigdy mnie nie pokochać,

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top