3: Ona nie może umrzeć.
#tańczącwciemnościachLR
Siedzę na szpitalnym korytarzu, nerwowo podrygując nogą. Nie wiem, jak długo mama przebywa na sali operacyjnej, bo straciłam poczucie czasu już chwilę temu, ale na zewnątrz zaczyna się ściemniać.
Zdołałam się już nieco uspokoić, głównie przez tabletki, jakie dała mi pielęgniarka. Łzy już nie płyną, serce bije bardziej miarowo, a ręce drżą tylko odrobinę.
Pochylam się, opierając łokcie na udach i na moment ukrywam twarz w dłoniach.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech.
Ona nie umrze.
Nie może umrzeć.
Nie może umrzeć, dopóki nie uda nam się zbudować prawdziwej relacji. Może ten wypadek będzie dla nas obydwu jakimś znakiem. Może będzie nim dla niej. Może Emily Smith wreszcie się otrząśnie i zrozumie, co w życiu jest tak naprawdę ważne i że pościg za karierą, poklaskiem i pieniędzmi donikąd jej nie zaprowadzi.
– Cordelia Gibson? – słyszę nad sobą, co sprawia, że natychmiast się prostuję.
Już mam poderwać się z miejsca, w nadziei, że to lekarz przyszedł poinformować mnie, co z moją mamą, ale zamiast tego dostrzegam mężczyznę w mundurze. Kładzie dłoń na moim ramieniu, uśmiechając się łagodnie.
Wysoki, trochę przy kości. Jego włosy są idealnie ułożone, a widoczne zakola i siwizna tu i ówdzie sugerują, że najpewniej zbliża się do pięćdziesiątki albo ledwo ją przekroczył.
– To ja. – Kiwam głową, kątem oka zerkając na szkolną psycholog, która wciąż jest przy mnie, zajmując krzesełko kawałek dalej. Nieustannie wykonuje jakieś telefony.
Zobowiązała się zaczekać ze mną, aż do szpitala dotrze pracownik opieki społecznej, bowiem nie mam w mieście nikogo, kto mógłby się mną zająć, i choć z powodzeniem mogłabym świetnie sama się sobą zaopiekować, nie mam jeszcze osiemnastu lat, więc jest to niemożliwe. A przynajmniej w świetle prawa.
– Komisarz Stephen Forest. Za chwilę będzie tutaj pani Rachel Green z Social Services. Już się z nią kontaktowałem i pozwoliła mi z tobą porozmawiać. Czy będziesz miała coś przeciwko, jeśli zadam ci parę pytań? – Siada ostrożnie obok, jednak zajmuje miejsce tak, by dzieliła nas odległość jednego krzesełka.
Widzę, że bardzo się stara, żebym czuła się komfortowo. Nie chce mnie wystraszyć. Ma przyjazny wzrok i delikatny uśmiech, sugerujący, że wszystko będzie dobrze. I chcę mu wierzyć. Naprawdę chcę mu wierzyć.
– Tak. – Ponownie kiwam głową, pocierając spocone dłonie o materiał białych spodni, które już zdążyłam pobrudzić.
– To może być dla ciebie szok, Cordelio, ale wygląda na to, że potrącenie twojej mamy nie było zwykłym wypadkiem. Mamy podejrzenia, że ktoś zrobił to celowo. Przejrzeliśmy kamery monitoringu. Twoja mama wyszła z BT Tower kilka minut po godzinie dwunastej i, jak udało nam się ustalić, spieszyła się na wywiad. O godzinie dwunastej czternaście stała przed przejściem dla pieszych przy ulicy Lionel Street. Rozmawiała przez telefon. Kilka sekund po tym jak światło zmieniło się na zielone, wbiegła na jezdnię. Była jedyną osobą, która w tamtym momencie przechodziła na drugą stronę ulicy. Dokładnie o godzinie dwunastej szesnaście czarny Volkswagen z przyciemnionymi szybami, nie posiadający tablic rejestracyjnych, uderzył w twoją mamę. Z całą pewnością nie było to przypadkowe potrącenie. Samochód ewidentnie przyspieszył, a kierowca zrobił wszystko, by nie można było zidentyfikować pojazdu...
– Sugeruje pan – przerywam mu, poprawiając się na krześle. Znowu zaczynam się trząść. Mój puls przyspiesza tak samo, jak oddech. – Sugeruje pan, że ktoś chciał zabić moją mamę? – wykrztuszam wreszcie, a moje oczy robią się wielkie, jak dwie piłeczki pingpongowe.
To są jakieś żarty.
– Takie mamy podejrzenia – potwierdza. – Czy twoja mama ma wrogów? Może byłaś świadkiem jakichś dziwnych rozmów czy sytuacji w ostatnich tygodniach? – pyta, starając się podtrzymać łagodny ton, ale to w niczym nie pomaga.
Nie w obliczu rewelacji, jakie przekazał mi przed sekundą. Ktoś chciał zamordować moją mamę... Przecież to absurd. Może i nie jest najlepszym rodzicem na świecie, ale jej opinia w mieście na pewno jest nienaganna. Ma nieposzlakowaną reputację. Ludzie ją kochają. Współpracownicy, koledzy z branży, wszyscy oglądający jej program na żywo. Kto chciałby jej zrobić krzywdę i z jakiego powodu?
– Nie... – jąkam się, biorąc szarpany wdech, a następnie odklejam z policzka kosmyk moich jasnych włosów. Unoszę głowę i spoglądam wprost w ciemne oczy komisarza. – Nie sądzę, by moja mama miała wrogów. Ludzie ją kochają. Każdy, kto choć odrobinę interesuje się dziennikarstwem i mediami, zna moją mamę. Emily Smith jest piękną, pracowitą i bardzo rzetelną dziennikarką. Szczerze wątpię, że ktoś chciałby umyślnie zrobić jej krzywdę – wyrzucam z siebie.
– A jednak mamy dowody, że jest inaczej, Cordelio. Może w ostatnich tygodniach zachowywała się inaczej? Jesteś pewna, że nie rozpoczęła jakiegoś niebezpiecznego, dziennikarskiego śledztwa na własną rękę?
Potrząsam głową.
– Nie... Nie wiem. Nie sądzę... – Ponownie na niego spoglądam. W moich oczach błyszczą łzy. Jestem taka zmęczona. – Naprawdę nic nie wiem – powtarzam.
Nagle robi mi się głupio. Bo prawda jest taka, że poza kilkoma podstawowymi informacjami, nie miałam pojęcia czym aktualnie zajmuje się mama. Nie wiedziałam o niej nic, tak samo, jak ona o mnie. Teraz, gdy leży za drzwiami sali operacyjnej, walcząc o życie, uderza to we mnie po stokroć mocniej.
– W porządku, Cordelio. – Policjant wstaje, posyłając mi pokrzepiający uśmiech i wiem, że w końcu do niego dotarło, że to nie jest odpowiedni moment, by mnie maglować, gdy jestem zupełnie rozbita. – Jeśli tylko uda nam się cokolwiek ustalić, skontaktujemy się z tobą. Bądź silna. – Z tymi słowami odwraca się i odchodzi.
Przy rozsuwających się drzwiach automatycznych mija się, najpewniej, z pracownicą opieki społecznej, która szybkim krokiem zmierza w moim kierunku.
– Rachel Green – przedstawia się, wyciągając drobną dłoń w moją stronę, którą niepewnie ściskam. – Będę twoim opiekunem, dopóki nie uda nam się skontaktować z twoim ojcem, bądź stan twojej mamy nie ulegnie poprawie.
Mam wrażenie, że umiejętność układania słów w zdania jakoś ze mnie wyparowała, więc po prostu kiwam głową, opadając z powrotem na krzesło. Kobieta wdaje się w rozmowę ze szkolną psycholog, podczas gdy ja odchylam głowę w tył, opierając ją na ścianie i przymykam powieki.
Mijają minuty. Przez cały ten czas staram się skupiać na jednostajnym dźwięku, jaki wydaje z siebie jarzeniówka nad moją głową. I nie wiem ile mija czasu, ale drzwi sali operacyjnej w końcu się otwierają, a ja natychmiast zrywam się z miejsca jak poparzona, niemal wbiegając w chirurga.
Mężczyzna wystawia dłoń, jakby chciał tym gestem ostudzić moje emocje.
– Obrażenia, jakich doznała twoja mama po potrąceniu są rozległe. Operacja była długa i bardzo trudna. Pacjentka straciła mnóstwo krwi, a obrzęk mózgu wciąż się zwiększa. W tej chwili przebywa na OIOMIE. Najbliższe godziny będą decydujące, niemniej jej stan jest krytyczny. Musisz przygotować się na najgorsze. Bardzo mi przykro.
– Ale... Czy ja... – jąkam się i nawet nie wiem w którym momencie szkolna psycholog staje za mną, ściskając niepewnie moje ramię. – Czy ja mogę ją zobaczyć? – wykrztuszam wreszcie, wierzchem dłoni ocierając łzę z policzka.
Jeszcze moment i rozkleję się na dobre.
– Przez najbliższe godziny nie będzie to możliwe. Jeśli tylko cokolwiek się zmieni, będziemy państwa informować – zwraca się do kobiet obok mnie, wymuszając uśmiech, który nie dociera jednak do zmęczonych wielogodzinną operacją oczu. – Naprawdę bardzo mi przykro – powtarza, a następnie odchodzi.
Opadam na krzesełko, tym razem już nie powstrzymując się przez szlochem. Ten rozrywa moje gardło, gdy ukrywam twarz w dłoniach.
Moja mama.
Moja biedna mamusia, która nigdy mnie nie kochała, więc musiałam kochać ją i siebie za nas dwie. I chyba najbardziej boli mnie fakt, że być może nigdy nie będzie mieć szansy na to, by wreszcie mnie pokochać.
***
Dwa dni później
– Coro, spakuj proszę swoją torbę. Zabierz najbardziej potrzebne rzeczy, zatrzymasz się tymczasowo w głównym ośrodku. Wciąż staramy się skontaktować z twoim tatą – mówi Rachel, gdy przekraczamy próg mojego mieszkania.
Wzdycham, rzucając torebkę na komodę w holu. Też mi nowość. Ja sama usiłowałam dodzwonić się do ojca kilkadziesiąt razy. Wysłałam mu setki wiadomości i maili. I nie jestem ani trochę zaskoczona tym, że nie odbiera, nie oddzwania ani nie odpisuje. To zawsze on decydował, kiedy się ze mną skontaktować i robił to, gdy miał ochotę. Nawet w moje urodziny to ojciec wybierał porę dnia.
– Z mamą jest bardzo źle, prawda? – pytam bez ogródek. – Mam świadomość, że wie pani więcej, niż ja. Wiem też, że lekarz nie przekazał mi wszystkich informacji na prośbę psycholożki. Szkoła martwi się, że to będzie dla mnie zbyt wiele, ale chcę was uspokoić. Wychowali mnie obcy ludzie. Nianie, opiekunki, kierowcy... Mama wypełniała mój czas mnóstwem zajęć dodatkowych, aby samej nie musieć poświęcać mi uwagi. Ojciec wyjechał, gdy miałam siedem lat i od tamtego czasu ani razu nie widziałam go na żywo. Przez całe życie musiałam radzić sobie sama i dbać o siebie, bo nikt inny by nie zadbał. Dlatego proszę mi wierzyć, informacja, że moja matka być może lada moment umrze, nie wywoła we mnie nagłego ataku histerii, czy czegokolwiek podobnego – tłumaczę spokojnie, wspinając się powoli na górę, stopień po stopniu.
Rachel rusza za mną. Słyszę, jak bierze głęboki wdech i zaczynam się zastanawiać, cze właśnie żałuje, że dała się wkręcić w opiekę nad upartą i zahartowaną przez życie siedemnastolatką, która ma odpowiedź na wszystko.
– Stan twojej mamy się ustabilizował, ale jest siedemdziesiąt procent szans, że nigdy się nie wybudzi – cichy głos mojej opiekunki powoduje, że na moment zastygam w miejscu, z dłonią nad klamką do mojej sypialni.
Biorę bardzo głęboki wdech, na ułamek sekundy przymykając powieki, po czym prostuję się, delikatnie potrząsając głową i popycham przeszklone drzwi.
– Cóż, nadal pozostaje trzydzieści procent – rzucam, starając się, by mój głos brzmiał swobodnie.
Wyciągam niewielką torbę i zaczynam wrzucać do niej ubrania i bieliznę. Następnie pakuję kilka innych, potrzebnych rzeczy oraz kosmetyczkę i ze sztucznym uśmiechem odwracam się przodem do kobiety.
– W szkole jesteś usprawiedliwiona do końca tygodnia – informuje mnie, również się uśmiechając.
– Dziękuję, ale to nie było konieczne. – Wymijam ją, chwytając po drodze torbę z laptopem.
– Było – podkreśla twardym tonem, co sprawia, że znowu zastygam.
– Dlaczego? – przechylam głowę, by uważniej jej się przyjrzeć.
– Ponieważ trwa śledztwo, to po pierwsze. Po drugie musimy mieć cię na oku, a w placówce nie byłoby to możliwe. Po trzecie...
– Zastanawiacie się, co ze mną zrobić, jeśli ojciec się nie odezwie? – zauważam.
Krzyżuję spojrzenie moich fioletowych tęczówek z zakłopotanym spojrzeniem brązowych oczu kobiety. I widocznie mój wzrok ją onieśmiela, bo odwraca głowę.
– Musimy zrobić wszystko, co konieczne, żeby zapewnić ci należytą opiekę i bezpieczeństwo, Cordelio. Po to została stworzona instytucja, dla której pracuję...
– W porządku – ucinam jej dalszą wypowiedź i opuszczam pokój.
Piętnaście minut później obydwie jesteśmy już w taksówce. Atmosfera jest dość napięta, przez tragedię, która wisi mi nad głową, a Rachel jest chyba przyzwyczajona do pracy z młodszymi osobami i mam wrażenie, że ja ją w jakiś sposób onieśmielam.
– Chcesz pojechać do szpitala? – pyta, na co od razu kiwam głową. – Proszę zawieźć nas do szpitala świętego Tomasza – zwraca się do kierowcy.
Opieram czoło o zimną szybę i przymykam oczy.
Oh, losie. Co jeszcze dla mnie przygotowałeś?
***
Wchodzimy na oddział intensywnej terapii, a w moje nozdrza natychmiast wdziera się ten specyficzny zapach. Nazwałabym go zapachem środków dezynfekujących, pomieszanych ze strachem, cierpieniem i śmiercią.
Pielęgniarka już czeka przed drzwiami do sali, w której leży mama, by mnie tam wpuścić.
– Dziesięć minut – informuje, na co kiwam głową.
Wchodzę do sali, z trudnością przełykając gulę w gardle. Mimo że widziałam ją już wczoraj, widok jej posiniaczonej, spuchniętej twarzy i tak robi na mnie ogromne wrażenie. Jest podpięta pod dziesiątki kabelków, aparatura wydaje z siebie jednostajne dźwięki, a na monitorze widać miarowe bicie jej serca.
– Cześć – mówię cicho, stając przy łóżku.
Chwytam jej zimną, bezwładną dłoń, unoszę do ust i całuję najdelikatniej, jak tylko potrafię.
Łzy znowu napływają mi do oczu, więc mrugam szybko, by na powrót wyostrzyć obraz.
– Wiesz mamo, tak sobie myślę... – zaczynam, ale głos mi się załamuje, przez co muszę odchrząknąć. – Myślę sobie, że jeśli chcesz odejść, to w porządku. Wybaczam ci, wiesz? Wybaczam ci, że nie umiałaś mnie pokochać. Ale proszę, przemyśl to jeszcze, dobrze? Może jednak zostań ze mną. Jeśli potrzebujesz trochę czasu, żeby odpocząć, okej. Rozumiem. Ale bardzo bym się cieszyła, gdybyś jednak została ze mną. Może za jakiś czas się obudzisz i będziemy mogły zacząć wszystko od nowa, co, mamusiu? – pochylam się, całując jej blady policzek. – Kocham cię – szepczę wprost do jej ucha. – I nic nigdy tego nie zmieni, mamo. Zawsze będę cię kochać.
Z tymi słowami prostuję się, ścierając opuszką łzę z policzka, która nieproszona i tak wypłynęła spod mojej powieki.
Pielęgniarka już stoi po drugiej stronie szyby, patrząc na mnie wymownie. Uśmiecha się przepraszająco, ale ja nie mam jej za złe. Wiem, że wykonuje tylko swoją pracę i że musi dbać o pacjentów.
– Twoja mama jest bardzo silna – mówi kobieta, posyłając mi pełne współczucia spojrzenie.
Pewnie wyglądam jakbym nie spała od tygodnia. Sińce pod oczami kontrastują z pewnością z moją bladą cerą i fioletowymi tęczówkami, tworząc bardzo ciekawą, ale niepokojącą mieszankę. Z pewnością wyglądam specyficznie.
– Dziękuję – odpowiadam.
Dostrzegam Rachel na drugim końcu korytarza. Stoi tyłem. Rozmawia z kimś podniesionym tonem, żywo przy tym gestykulując. Ruszam w jej stronę.
– Pan jest niepoważny! – słyszę. – Panie Gibson, to pańska córka. Panie Gib... – urywa w pół słowa – halo. Halo? Panie Gibson, Halo? – odsuwa komórkę od ucha, by spojrzeć na ekran. – Rozłączył się – mamrocze do siebie z niedowierzaniem.
– Nie przyjedzie, prawda? – bardziej stwierdzam niż pytam, na co kobieta aż podskakuje, wystraszona.
– Nie skradaj się tak, Coro. – Kładzie dłoń na klatce piersiowej, uprzednio chowając komórkę do torebki.
– Nie przyjedzie? – powtarzam.
Kobieta chrząka, uciekając wzrokiem, po czym spuszcza głowę, przeczesując dłonią włosy.
– Nie, Coro. Nie przyjedzie – odpowiada wreszcie.
Parskam, kręcąc głową, choć wcale nie jestem szczególnie zaskoczona.
– Typowe. Pewnie ma jakąś ważną podróż, w którą wyrusza z nową rodziną – prycham.
Wpycham dłonie w kieszenie szerokich, garniturowych spodni. Nie chcę, by kobieta zauważyła, jak bardzo drżą. Właśnie udaję, że decyzja taty mnie nie rusza, bo w końcu tego właśnie się spodziewałam, ale prawda jest taka, że bardzo mnie to boli.
– Partnerka twojego taty ma termin porodu za dwa tygodnie. Twój ojciec powiedział, że nie jest w stanie opuścić w tej chwili Stanów. Nie zgodził się też na to, byśmy wysłali cię do niego. Możemy oczywiście zmusić go prawnie, by przejął nad tobą opiekę, ale to potrwa...
– Rina jest w ciąży? – wytrzeszczam oczy, aż potrząsając głową z zaskoczenia.
– Słucham? – wybita z pantałyku Rachel spogląda na mnie w niezrozumieniu.
– Powiedziała pani, że partnerka mojego taty ma termin porodu na za dwa tygodnie – przypominam jej.
– Ah, tak. Taką informację przekazał mi twój ojciec.
– Nie do wiary – parskam śmiechem, z rezygnacją opadając na krawędź krzesła. – Będę miała brata albo siostrę, a on nawet nie raczył mi o tym powiedzieć.
Rachel patrzy na mnie, nie potrafiąc pozbyć się współczucia z oczu. Wtem dzwoni jej komórka, więc przeprasza mnie na moment i tym razem opuszcza korytarz, bym znowu nie podsłuchała jej rozmowy.
Ja natomiast nie ruszam się z miejsca. Siedzę skulona z zaciśniętymi powiekami i z całych sił staram się nie rozpłakać. Ten ból, jaki właśnie ogarnął każdy milimetr mojego ciała, jest chwilowy. Zaraz przeminie. Jeszcze chwila. Krótka chwila i zniknie. Życie toczy się dalej. Czas mija. A te rany, które zadaje nam los, czynią nas silniejszymi.
Cholera, gdyby istniała nagroda na najgorszych rodziców na świecie, James i Emily zdecydowanie by ją dostali.
– Coro? – głos Rachel sprowadza mnie z powrotem na ziemię.
– Tak? – uchylam powieki, dostrzegając nad sobą ciemnowłosą Rachel.
– Rozmawiałam z moim przełożonym, z kolei ten skontaktował się z twoimi dziadkami. Nie są w stanie przylecieć do Londynu, ale twoja babcia, Sarah, zaproponowała, że na czas, gdy twoja mama będzie odzyskiwać zdrowie, ty możesz przeprowadzić się do nich.
Przełykam ślinę.
– Co?
– Lecisz do Szkocji, Coro. Jutro wieczorem mamy lot do Inverness, a następnie pociąg zabierze nas już prosto do Thurso, skąd odbierze cię twój dziadek, Floyd. W tym miejscu zakończy się moja rola.
Patrzę na kobietę, jakby była nieco opóźniona. Jestem przekonana, że właśnie to sugeruje mój wyraz twarzy.
– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem. A co ze szkołą? Co z moimi zajęciami tutaj? – marszczę brwi, podnosząc się z miejsca.
– Dyrektor jest w trakcie załatwiania wszystkiego ze szkołą w Thurso. Zajęcia językowe możesz kontynuować online, natomiast taneczne, Krav Magę, czy z gry na skrzypcach będziesz mogła kontynuować, gdy wrócisz do Londynu.
– Już podjęliście wszystkie decyzje za mnie, prawda? – pytam, choć to przecież oczywiste.
– Przykro mi, Cordelio, ale to jedyne wyjście. Nie masz w mieście żadnej innej rodziny ani nikogo, kto mógłby się tobą zająć. Twoi dziadkowie dobrze się tobą zaopiekują do czasu, aż twoja mama wyzdrowieje.
– A co, jeśli ona umrze? – wypalam.
Kobieta otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale zacina się, słysząc moje pytanie. Dopiero kilka sekund później jakby się otrząsa, kręcą głową i posyła mi uśmiech pełen ulgi.
– Nie myśl w ten sposób, Coro.
– Czyli stałam się ofiarą systemu, tak? – Zakładam ręce pod biustem, usiłując się nie popłakać.
– System właśni uchronił cię przed trafieniem do obcych ludzi, Coro. Powinnaś być nam wdzięczna.
– Oh, jestem. Jestem niesamowicie wdzięczna, Rachel. Będę z dala od mamy, u ludzi, którzy też są mi zupełnie obcy, bo opuszczałam Thurso mając trzy lata – prycham, wymijając ją. – Jestem niesamowicie wdzięczna – powtarzam pod nosem i ruszam do wyjścia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top