45 | Koronka
a/n: wieczorem wrzucę wam kolejny bo ten jest nudny
●●●
Był czwartek wieczór, kiedy ja, Nancy, Lily oraz Archie zajęliśmy jeden z tych bardziej ukrytych stolików w bibliotece i pisaliśmy eseje na lekcje Obrony przed Czarną Magią. Tematem były zaklęcia niewerbalne. Ich charakterystyka, zastosowanie oraz cały trudny proces opanowania umiejętności rzucania zaklęć, których nie musisz wypowiadać na głos.
Ja osobiście bardzo wczułam się w temat. Ową praktykę uważałam za niezwykle fascynującą oraz pożyteczną. Nie tylko dlatego, że miałam słabość do czarów i po szkole chciałam starać się o posadę łamacza zaklęć. Zaklęcia niewerbalne były pomocne w życiu codziennym, ale jeszcze bardziej przydawały się w walce. Wrogowie mieli znacznie mniej czasu na obronę, gdy musieli czekać, aż rzucisz czar, bo nie padła głośno jego nazwa.
Patrząc na to, jakiego chłopaka sobie przygruchałam, zaklęcia niewerbalne na pewno miały mi się przydać. Starałam się nawet nie myśleć, w jakich sytuacjach miałabym ich użyć.
Lily oraz Nancy podzielały moje zaangażowanie w tą pracę.
Co innego taki Archie. Taki Archie stwierdził, że nie ma ochoty pisać tego eseju. Tak naprawdę siedział tam z nami dla picu, co niesamowicie wkurzało Evans.
— Przez sześć lat uczyłem się wymawiać te zaklęcia — kłócił się. — Chcesz mi teraz powiedzieć, że to wszystko było chuja warte, bo teraz mam się uczyć ich nie wymawiać? I co? Co z sześcioma latami mojego życia? Co z sześcioma latami Gibby'ego?
— Kto to Gibby? — wtrąciła się Nancy.
— Gibby Digby, mój psiapsi i największa gwiazda qudditcha jaką znam. W meczu ze Slytherinem był królem stadionu. Spytaj Regusia — rzucił do mnie. Nie zamierzałam o to pytać. — No więc Gibby sepleni. Nie uważam tego za wadę. Jest to zaleta. Gibby jest piękny tak czy siak. Niestety, bardzo mu to uprzykrza naukę zaklęć. Poświęcił pot, krew i łzy, aby się ich nauczyć — powiedzieć, że Archie dramatyzował to jak nic nie powiedzieć. — I co? Wszystko to ma pójść na marne?! Czemu nie uczą tego w pierwszej klasie, skoro to takie super?!
Lily patrzyła na niego przez palce, gdy ukrywała twarz w dłoniach. Chyba przechodziła jakieś załamanie. Nawet zrobiło mi się jej trochę szkoda.
Kiedy wreszcie poderwała głowę i podjęła kolejną próbę przemówienia do rozumu Brooksa, którego nie miał, jej włosy zalśniły ognistym błyskiem.
— Spróbujmy tak. Wyobraź sobie, że nie potrafisz mówić...
— Co za koszmar.
— Raczej marzenie — wtrąciła zgryźliwie Nancy.
Archie naprawdę wyglądał na urażonego.
Na resztę ich debaty się wyłączyłam. Straciłam także zainteresowanie esejem. Nieustannie maczając końcówkę pióra w atramencie i obserwując spadające kropelki, próbowałam doścignąć własne myśli, które wybiegły kilka dni w przód w związku ze zbliżającym się wydarzeniem, na które ani trochę nie byłam przygotowana.
Walentynki.
Inaczej święto zakochanych. Już jutro cały Hogwart miał zostać ubrany w serduszka, aby dnia następnego świętować ten dzień. Dzień, w którym pary okazywały sobie taką miłość, jaką powinny przez cały rok. Bądź co bądź, uważałam to za fajne, że ludzie w związkach mieli swój własny dzień. Naprawdę. Uważałam to święto za urocze.
Aż do momentu, w którym sama weszłam w związek i walentynki zaczęły mieć znaczenie.
Nigdy ich nie obchodziłam. Do tej pory łączyły mnie raczej krótkie relacje z facetami, z którymi na tym etapie już nie gadałam. Dla mnie ten dzień był zwyczajny. Zwykle z uśmiechem przyglądałam się zakochanym, w ekstremalnych wypadkach czując obrzydzenie, ale na ogół cieszyłam się szczęściem innym. Mnie samej nie było to potrzebne. Wystarczyło mi wino i przekąski na wieczór.
Teraz miałam chłopaka. Regulusa Blacka, gdyby ktoś zapomniał. I byłam więcej niż przekonana, że on też nigdy nie obchodził tego dnia.
Dlatego tak ważne stało się dla mnie, abyśmy spędzili nasze pierwsze walentynki jakoś tak... wyjątkowo. Szczególnie. Tak, abyśmy dobrze je zapamiętali.
W Walentynki dawało się także prezent swojej drugiej połówce. I tu pojawiał się problem.
Jakieś pomysły?
Od własnych myśli odciągnęła Nancy, która trzepnęła mnie podręcznikiem. Obdarzyłam ją oburzonym spojrzeniem, na co ta tylko wzruszyła ramionami i wskazała na Lily.
— Zapytałam, co zrobiłaś Syriuszowi, że chodzi ostatnio taki struty — powiedziała rudowłosa z grymasem. — Nie chciałam, żeby cię walnęła.
— To prawda, nie chciała — potwierdziła Nancy. — Ja chciałam.
Powinnam chyba była zmniejszyć grono swoich przyjaciół.
— Więc co z tym Syriuszem?
Na mojej twarzy pojawił się dorodny grymas. Syriusz Black. Kolejny z moich problemów. Jakbym mało ich miała z jego młodszym bratem.
Na samo jego imię poczułam wewnętrzne rozdarcie; z jednej strony ból, z drugiej złość. Przez moją głowę zaczęły przewijać się wspomnienia, które wcale nie było tak odległe, bo były z wczoraj.
Syriusz siedział wyprostowany na swoim łóżku ze złączonymi kolanami, na których płasko ułożył dłonie. Po tym, jak wygoniłam resztę Huncwotów z ich pokoju, którzy na bank teraz stali pod drzwiami i podsłuchiwali, stanęłam tuż przed Blackiem. Z rękami na biodrach ciskałam w niego zaklęcia oczami.
Syriusz przerolował oczami w prawo i w lewo. Chyba bał odezwać się pierwszy.
— Musimy pogadać.
Przełknął ślinę.
— Okeeej. Ale mnie nie bij.
— Zobaczymy, co powiesz.
— Schowałem wszystkie możliwe bronie!
— Mam buta. A nawet dwa.
Po raz drugi przełknął ślinę. Bał się. I dobrze.
— Powiedziałam mu, że moja relacja z Regulusem jest na poważnie — wzruszyłam ramionami. — I że jeśli jeszcze raz spróbuje między nami zamieszać, to mu tego nie wybaczę.
Archie i Nancy wymienili się znaczącymi spojrzeniami.
— Nie popłakał się? — Archie uniósł brew.
— Ale Wills...
— Nie, Syriusz. Jeśli nie skończysz z tą swoją chorą nadopiekuńczością i zazdrością, to ja nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Pozwól, że sama będę decydować o sobie oraz swoim chłopaku.
— Nie. Czemu by miał?
Cała trójka uciekła gdzieś wzrokiem. Byleby nie patrzeć na mnie.
— A bo ja wiem? Kiedyś beczał, bo śniło mu się, że był psem i zgubił ogon.
Stłumiłam uśmiech. Jasne, tylko mu się to śniło.
— No to jak zareagował? — zainteresowała się Lily, pochylając się nad stołem.
Syriusz gwałtownie poderwał się z łóżka. Po pokorze w jego zimnych oczach nie było już śladu. Zastąpił ją nagły powiew gniewu.
— Czyli co? Wybierasz jego zamiast mnie?
Na te słowa drzwi westchnęły dramatycznie. A raczej koledzy za nimi.
Rozszerzyłam aż oczy. Na moment mnie zlagowało, ale szybko się ocuciłam. Posłałam mu pobłażliwe spojrzenie zza palców, gdy przecierałam twarz dłońmi.
— Syriusz, nikogo nie wybieram. Weź się czasem zastanów, zanim coś palniesz.
— Dobrze wiesz, że to tak nie może działać!
— Wiem, ale czasami mógłbyś chociaż spróbować pomyśleć...
— Nie o tym mówię! — zamachał dramatycznie rękoma w powietrzu. Wycelował we mnie palcem. — Mówię o nas. I o nim! My nie możemy żyć z nim!
Westchnęłam. Miałam już dość.
— Syriusz, on mnie uszczęśliwia.
— Nie. On cię skrzywdzi. Prędzej czy później.
Zacisnęłam pięści na rękawach swojego swetra. Dziwny cień opadł na tą połowę mojego serca, która przeznaczona była dla Syriusza.
— Na ten moment jedyną osobą, która krzywdzi mnie najbardziej, to jesteś ty.
To wprawiło Syriusza w szok. Przez kilkanaście następnych sekund po prostu się we mnie wpatrywał z bolesnym smutkiem w oczach. Czułam jak mała szpileczka drąży mi dziurę w piersi, ale starałam się być twarda. Potem Syriusz przeprosił, przysiągł, że już nigdy więcej do tego nie dopuści i zamknął się w łazience. Jeszcze przez moment stałam tak pośrodku gryfońskiego pokoju, tłumacząc sobie, że nie powinnam żałować słów, które były prawdziwe.
Jeśli kogoś by to interesowało, to Huncwoci faktycznie stali pod drzwiami. Przydzwoniłam nimi Jamesowi i Peterowi. Remus był sprytniejszy i zdążył odejść, zanim chwyciłam za klamkę.
Archie, Lily i Nancy musieli dostrzec moje przygnębienie, bo więcej o Syriusza już nie pytali. Przez następne kilka minut skupiliśmy się wszyscy na pracy z Obrony. Nawet Archie coś naskrobał na pergaminie, ale jak się później okazało, był to rysunek kozy z ludzką stopą zamiast głowy.
— Co to jest?
— Koziogira.
Nie miałam więcej pytań.
Po następnych kilkunastu minutach, w których zdążyłam napisać kolejny akapit, a Archie dorysował koziogirze partnerkę, Lily chrząknęła. Zyskawszy naszą uwagę, zaczesała kosmyk ognistych włosów za ucho i spojrzała na mnie.
— Zaraz Walentynki — powiedziała, jakby czytała mi w myślach. — Masz już coś dla Regulusa?
— A co? Szukasz inspiracji? — zerknęłam z konspiracyjnym uśmiechem na Archiego.
Wtedy Puchon i Gryfonka wymienili się spojrzeniami, po czym wybuchli śmiechem. Zdezorientowana obejrzałam się na Nancy, której reakcja była podobna do mojej.
— Nie jesteśmy razem.
Opadłam ciężko na oparcie. Nic już nie kumałam.
— Ale przecież... Przecież kręcicie z sobą od kilku miesięcy!
— No tak, kręciliśmy — przyznał Archie. — Ale nie pykło.
— Cóż, przyznam to z trudem, ale tak się przyzwyczaiłam do bycia adorowaną, co zapewniał mi James, że trochę mi tego zabrakło — mruknęła rudowłosa niechętnie. — Archie na jakiś czas zapewnił tą lukę. Ale po czasie stwierdziłam, że to jednak nie to. Że Archie nadal jest moim przyjacielem i nikim więcej.
— A ja po prostu chciałem poflirtować — Archie wzruszył ramionami. — I robiłem to zajebiście. O wiele lepiej niż Potter.
Lily nie zaprzeczyła ani nie potwierdziła, jedynie zachichotała.
— No to co? — Archie oparł łokieć o oparcie krzesła Nancy, wlepiając we mnie wyczekujące gały. — Co przygotowujesz dla Regusia? Założysz seksy majtki i zawiążesz kokardkę na dupie?
Fala ciepła uderzyła w moją twarz, jakbym właśnie zaglądała pod ogon ognistemu krabowi. Spróbowałam kopnąć go pod stołem, ale ten gnojek jakoś tego uniknął.
— Chyba pójdę jutro do Hogsmeade po zajęciach i czegoś poszukam — mruknęłam, specjalnie olewając pytanie Brooksa, aby poszło w zapomnienie. — Tylko wciąż nie wiem, co mu kupić.
— Faceci nie są zbyt wymagający — stwierdziła obojętnie Nancy. — Na pewno coś znajdziesz.
Ekspertka się wypowiedziała.
Naprawdę liczyłam, że głupie tematy odłożymy na bok, ale Lily Evans po raz kolejny udowodniła, że zbyt wiele czasu spędzała z Archiem Brooksem.
— Swoją drogą, Willow, czy ty z Regulusem już... — Lily widocznie się zawstydziła, ale brnęła dalej: — ...no, czy wy już... jesteście... po?
— Po czym? — zmarszczyłam brwi.
Tuż obok Nancy zaczęła dusić się od śmiechu. Ja nawet nie wiedziałam co jest grane, a ona już z tego wyła.
— No wiesz... że tak bliżej... — splotła razem palce obu dłoni. Nic mi to nie dało.
— Ale że w jakim sensie?
— Tak jak to pary robią, sama wiesz...
— No właśnie nie wiem.
— Uh, chodzi mi o to czy wy razem...
— Kurwa, suszyliście grzyby — wciął się zirytowany Archie. — Bez obrazy, Lily, ale jesteś w to cienka jak fujara Malfoya. Zrób miejsce dla prawdziwego mistrza — następnie oparł łokcie o blat, palce obu dłoni łącząc w piramidkę. Poczułam się bardzo nieswojo pod jego uwierającym spojrzeniem i zapragnęłam uciec. Dodatkowo zaczęłam wiercić się na krześle, jakby mnie gryzło. — Powiedz, bo wszyscy jesteśmy ciekawi, czy pan ciacho dobrał się ci już do majtek?
Chciałam uciec tak bardzo, że uchylone tuż obok okno stało się kuszące.
Spięta od uszu po palce u stóp nie odezwałam się. Niezręczna cisza przedłużyła się i przeszła z sekund w minuty. Wraz z upływającym czasem zwiększał się bezczelny uśmiech na twarzy Archiego, którą miałam ochotę zaorać paznokciami. Najlepiej tymi Bellatrix.
— Chyba najwyższa pora, co? — cmoknął.
— Spieprzaj. To nie twoja sprawa.
— Koszulka z napisem Rellie w moim dormitorium mówi co innego! — uniósł się. — Niby co was powstrzymuje? — zapytał na głos.
Zarumieniłam się i skuliłam. Dłonie wsunęłam między złączone uda. To było takie żenujące.
— Nie wiem, okej? — podniosłam nieco głos. — Było kilka sytuacji, ale.... nie, koniec tematu. Nie będę ci o tym mówić.
Prędzej zwierzyłabym się profesor McGonagall z takich tematów niż jemu.
— Takich rzeczy się chyba nie planuje — rzuciła Nancy. — Daj jej spokój.
— Jak to nie? — chłopak uniósł brwi. — Takie rzeczy zawsze się planuje! Bo niby jak inaczej baba ma wiedzieć, kiedy najlepiej się ogolić? A facet ma ciągle przy sobie nosić gumki? W sumie ja tak robię.
— Zaczynam się cieszyć, że nam nie wyszło — skwitowała kwaśno Lily.
Archie nie wyglądał na przejętego.
— No nic — Puchon wzruszył ramionami. — Miejmy nadzieję, że kupidyn was strzeli w dupę i to was podnieci, aby się tam cmoknąć i dalej jazda do przodu.
Miałam dość tej rozmowy. Bardziej niezręcznie było już chyba tylko z moją mamą. Rozmowa z nią odbyła się w któryś z tych dni, które spędziłam w domu pomiędzy świętami a Sylwestrem. Oznajmiła, że wolałaby, abym w pierwszej kolejności skończyła szkołę, ale jeśli już przyszłoby co do czego, to ona wcale by się nie pogniewała na wnuka, szczególnie z genami Blacka
Nie miałam pojęcia co on jej wypisywał w tych listach, ale rozkochał ją w sobie szybciej niż ojciec kilkanaście lat wcześniej.
— Dzięki, poradzimy sobie — fuknęłam podirytowana.
— To super. Mam nadzieję, że masz jakąś seksy koronkę.
— A jeśli nie mam? Pożyczysz mi swoją?
Archie pomrugał szybko oczami, jakby właśnie usłyszał najbardziej niedorzeczną rzecz na świecie. Patrzył na mnie jak na jakiegoś głąba i to chyba wcale nie dlatego, że posądziłam go o posiadanie takiej bielizny.
— NIE MASZ SEKSY KORONKI?!
Nawet kurz w Dziale Ksiąg Zakazanych musiał to słyszeć. Duchy na piętrze zapewnie też.
— Zamknij się, idioto! — syknęłam, rozglądając się wokół za innymi uczniami lub bibliotekarką.
— Nie dowierzam — westchnął w szoku. Potem zdecydowanym ruchem wskazał na mnie paluchem. — Jutro idziemy do Hogsmeade. Ty w ogóle nie jesteś przygotowana na te Walentynki!
— Przecież mówiła, że nie ma prezentu — przypomniała Nancy.
— Jebać prezent! Musimy iść do sklepu z bielizną!
Prychnęłam. A potem jeszcze drugi raz.
Następnego dnia owszem, zamierzałam udać się do Hogsmeade, ale po walentynkowy prezent. Nie było takiej opcji, ażebym razem z Archiem choćbym przeszła obok sklepu, o którym mówił, a co dopiero do niego weszła.
Cóż, to było do przewidzenia, że on postawi na swoim.
●●●
REGULUS
To było przyjemne popołudnie.
Tego dnia zarobiłem dwa Wybitne z Eliksirów i Zaklęć, przy czym w tym drugim duży swój wkład miała Willow. Zaklęcia to była tylko jedna z wielu dziedzin, w których ta dziewczyna była niesamowita. Poprzedniego dnia objaśniła mi dokładnie, co mógłbym poprawić i zrobić lepiej, aby zadowolić Flitwicka i udało się. Nie bez powodu była jego ulubienicą.
Jeśli o nią samą chodziło, powiedziała mi, że na popołudnie ma zaplanowaną próbę z chórem i miała być zajęta przez kilka godzin. Nie musiałem więc zamartwiać się, że jakiś Barty, Syriusz czy inny idiota będzie się koło niej kręcił.
Na zwieńczenie tej cudownej chwili musiałem dodać, że wszyscy dali mi spokój. Łącznie z Averym, który gdzieś wsiąknął i już jakiś czas się nie pokazywał. A był moim największym i najbardziej upierdliwym wrzodem na dupie, więc wcale nie tęskniłem.
Mogłem w spokoju i ciszy zrelaksować się z książką przy kominku w całkiem opustoszałym Pokoju Wspólnym. Był w końcu piątek. W ten dzień wszyscy woleli być wszędzie indziej.
I bardzo dobrze.
Nagle moje przyjemne popołudnie poszło w zapomnienie. Płomień w kominku zafalował, gdy ktoś usiadł na kanapie obok mojego fotela, jakby sam źle reagował na nowego gościa. Ja starałem się ją ignorować. Pomimo uciążliwego spojrzenia, którym mnie obarczyła. Nie robiło ono na mnie wrażenia.
Zdążyłem przeczytać półtorej strony, gdy moja towarzyszka zakłóciła nie tylko mój spokój, ale i ciszę wokół.
— Regulusie?
Westchnąłem. To było takie przyjemne popołudnie.
Jeszcze nie zamykając książki, bo była szansa, że zaraz sobie pójdzie, przeniosłem na dziewczynę znudzone spojrzenie.
— Co się dzieje, Cyziu?
Cyzia siedziała wyprostowana ze złączonymi kolanami, na których położyła dłonie. Przez moment patrzyła na mnie wyczekująco. Tak jakby chciała, żebym sam się domyślił.
— Jutro są walentynki.
— Aha.
Wróciłem do czytania książki.
Nie spodobało się to Cyzi, która natychmiast pochyliła się i ukradła mi książkę z dłoni. Z zaciśniętą szczęką patrzyłem jak zamyka ją z trzaskiem. Nie zdążyłem zaznaczyć strony zakładką.
Ponownie na nią spojrzałem. Blondynka uśmiechnęła się niewinnie, zachwycona, że wreszcie poświęciłem jej należytą uwagę.
— Jak już mówiłam, jutro walentynki — założyła nogę na nogę i zgarnęła jasne fale za plecy. — Chyba domyślasz się, o co zamierzam cię zapytać.
Udałem, że się zastanawiam.
— Pewnie o kryjówkę, w której przeczekasz cały ten szajs — pokręciłem kategorycznie głową. — Niestety, mojej ci nie oddam. Sam muszę się gdzieś jutro skryć.
Przysłowiowo ręce jej opadły. Równocześnie zacisnęła drobną dłoń na mojej książce, przez co nabrałem wrażenia, że chciała mnie nią walnąć. Powstrzymała się jednak, wcześniej wziąwszy uspokajający oddech.
— O ile się nie mylę, to są twoje pierwsze walentynki, kiedy oficjalnie masz dziewczynę, a nie paniusię od zaraz i na chwilę — skrzywiła się i zadrżała. Nie zamierzałem kłamać, że przed Willow takich nie było. Bo były. Ale teraz była Willow. I już nikogo więcej nie potrzebowałem. — Co zaplanowałeś na ten dzień?
Przeniosłem wzrok na falujący w kominku płomień i na przemian zaciskając i rozluźniając szczękę, pogrążyłem nas w chwilowej ciszy.
Walentynki nie były świętem obchodzonym w moim kalendarzu. Wkurwiało mnie całe to różowe i brokatowe gówno, pełne serduszek, amorków i innych jednorożców. Dlatego tego dnia chodziłem bardziej zirytowany niż zwykle. Szybko odbębniałem zajęcia, by na resztę dnia zamknąć się w dormitorium, gdzie mogłem przeczekać całe to cholerstwo.
Tym razem nie mogłem tak zrobić. Znów wszystko zepsuła mi Willow Rookwood.
Na mój brak odpowiedzi Cyzia westchnęła udręczona.
— Regulusie, naprawdę? Jak mogłeś niczego nie przemyśleć? — wypalała we mnie dziurę oskarżycielskim wzrokiem. — Jestem przekonana, że Willow zapewne teraz rozmyśla o tym, co mogłeś dla niej przygotować i już nie może się doczekać, jak razem spędzicie jutrzejszy dzień. Z tego co się dowiedziałam, to też są jej pierwsze walentynki z chłopakiem. Akurat spędzi je z takim, który nic na ten dzień nie zaplanował!
— Przecież mam jeszcze czas.
Cyzia uniosła kpiąco brwi.
Nie ukrywałem, że przemknęło mi przez myśl czy nie warto podpytać Willie na temat tego cholernego dnia. Ostatecznie jednak stwierdziłem, że zapewne i tak udamy się do Pokoju Życzeń i tam przesiedzimy większość dnia. A że każde spędzone z nią chwilę są przyjemne, uznałem, że walentynki nie mogły się różnić od każdego innego dnia.
— Masz chociaż prezent?
Milczałem.
— Nie wierzę! — oburzyła się. — Regulusie, powinieneś się wstydzić!
— Dawanie prezentów w walentynki jest takie durne — fuknąłem na obronę. — Mogę dać Willow głupie kwiatki każdego dnia. Dlatego, że zasługuje na bycie obdarowaną nimi codziennie, a nie akurat w dzień, który ustanowił jakiś chory zjeb.
— To daj jej coś więcej niż głupie kwiatki — upierała się przy swoim.
Pokonany opadłem plecami na oparcie fotela i ulokowałem spojrzenie w suficie.
— Tylko co? — szepnąłem do siebie.
Miałem totalną pustkę w głowie. Jeśli rzeczywiście walentynki coś dla Willie znaczyły, to chciałem dać jej coś specjalnego. Badyle czy słodycze były zbyt oklepane. Myślałem o biżuterii, ale wszystkie nasuwane mi przez mózg propozycje nie pasowały mi do niej. Co jej miałem kupić? Gryzący sweter? Dom na wzgórzu? Kota?
Zimny dreszcz przeszył moje ciało. Żadnego kota. Nic co łaziło na czterech łapach, gubiło sierść, miało ogon, kły i pazury. Spotkanie z pchlarskim kundlem Pottera na błoniach wyczerpało moją miłość do zwierząt.
Cyzia przez cały ten czas mi się uważnie przyglądała. Wreszcie poderwała się gwałtownie na nogi i wycelowała we mnie palcem.
— Szykuj się. Ruszamy do Hogsmeade na poszukiwanie idealnego prezentu walentynkowego dla Willow — zarządziła Cyzia. Zmrużyła na mnie oczy. — I bez dyskusji.
Przewróciłem oczami. Czy wieczór sam na sam w Pokoju Wspólnym naprawdę nie był wystarczający?
— Nigdzie nie idę — zaprzeczyłem.
— Idziesz.
— Nie.
— Tak.
— Nie.
— Tak.
— Tak.
— Tak! — szczęśliwa wyrzuciła ręce w górę.
Cholera, miała powiedzieć nie. Na Avery'ego zawsze to działało.
Nim spróbowałem dalej się z nią pokłócić, Cyzia pomknęła w stronę schodów prowadzących do babskich dormitoriów. Przed stopniami odwróciła się jeszcze do mnie, bym z ruchu jej warg mógł odczytać dziesięć minut. Tyle mi dawała na ogarnięcie dupy przed wyjściem.
Ponownie opadłem na fotel i westchnąłem głośno.
To miał być taki przyjemny wieczór...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top