40 | (Nie)zasłużyła

Dwa dni po Sylwestrze skończyły się ferie. Nie pamiętałam zbyt dobrze moich ostatnich chwil wolnego. Przepłakałam je. Nie robiłam nic innego. W mojej głowie te dwa dni rozmywały się za ścianą moich łez, więc ich nie pamiętałam. Nie pamiętałam nawet, czy coś jadłam lub czy przespałam choć jedną godzinę. Nawet jeśli nie, to nic. Zasłużyłam sobie.

Gdy wróciłam do szkoły, nie miałam już czym płakać.

Regulus nie pojawił się na kolacji, na której dyrektor Dumbledore przywitał uczniów w nowym semestrze. Nie wypatrzyłam go wśród śmietanki domu Salazara. Ani Evana, ani Avery'ego. Jedyne, kogo zobaczyłam, to paszyłkowaty uśmiech Bellatrix, gdy dręczyła różowowłosego Lucjusza.

Sama nie miałam siły tam iść. Ale poszłam z kilku powodów. Naiwnie liczyłam, że go tam znajdę oraz potrzebowałam płynów, aby uzupełnić wyschnięte źródełko łez. Trzecim i czwartym z nich byli Nancy oraz Archie. W sumie to oni mnie tam siłą zawlekli.

Następnego dnia na śniadaniu też go nie było. Był tylko Evan. Pojawił się na chwilę, zgarnął na srebrną tacę to, co mu wpadło w ręce i równie szybko zniknął.

Zanim wyszedł, spotkał się ze mną spojrzeniem. Moje przekrwione od łez oraz braku snu oczy z jego surowymi. Czarnymi jak ten, którego zraniłam. Na mój widok Evan nastroszył gniewnie brwi i zacisnął usta. Dłuższą chwilę karał mnie tym spojrzeniem, jakby mnie torturując, aż gwałtownie je urwał. Dopiero wtedy poczułam, że przez cały ten czas wstrzymywałam oddech.

Natychmiast się rozkaszlałam. Z jednej strony Archie podawał mi wodę, z drugiej Nancy głaskała po plecach. Pokręciłam na nich głową, znów uważając, że na to zasłużyłam.

Nie przełknąwszy ani kęsa, zerwałam się z ławy i wybiegłam z Wielkiej Sali. Łzy kolejny raz wypełniły moje oczy po brzegi, które były już nimi zmęczone, całe wysuszone i opuchnięte.

Ale to nic. Zasłużyłam.

Planowałam jakoś dostać się do dormitorium i zaszyć się w nim, aż nie umrę, ale w porę dogonili mnie moi upierdliwi przyjaciele. Wzięli mnie pod ramiona i zaczęli prowadzić w przeciwną stronę, bo jak się okazało moje zdradliwe nogi kierowały mnie w stronę lochów. Do niego.

—  On mnie nienawidzi — wyszeptałam żałośnie. Łzawo. Moja głowa bujała się z ramienia Archiego na ramię Nancy i tak w kółko. Była jednocześnie pełna i pusta.

— Ja też zaczynam — fuknął Archie.

Nie mogłam go winić. Sam się prawie popłakał, gdy zobaczył moje łzy i usłyszał, że nie jadłam ani nie spałam przez ostatnie dwa dni.

— Nie dziwię ci się.

— No nie wytrzymam. Wpierdolę ci zaraz.

— Okej, zasłużyłam.

— No nie, misiu, przestań. Żartowałem. Kocham cię najmocniej. Zaraz cię wytulam.

Kochałam Archiego Brooksa. Nie zasłużyłam na niego.

— Jeszcze raz usłyszę z twoich ust, że zasłużyłaś, to ci je utkam. Skarpetą Petera — warknęła zirytowana Nancy. Zmarszczyłam zdegustowana nos. Ją mniej kochałam od Archiego. — Oficjalnie zakazuję tego słowa. Zapomnij o nim. Dobrze ci radzę.

— Kiedy ja...

Nim dokończyłam, palcem wskazującym oraz kciukiem złapała za moje wargi i mocno je ścisnęła. Zrobiła z nich taki ryjek niuchacza. Trochę zabolało. Spróbowałam jej to przekazać, ale wyszło z tego niezrozumiałe burczenie.

Dodatkowo się poplułam. Oby ją też.

— Zamknij się. Tak, odwaliłaś głupotę i Black miał prawo poczuć się zraniony — to wcale nie poprawiło mojego humoru. — Co prawda było ciemno, głośno, ty byłaś solidnie napruta, a oni wyszli z tej samej dziury tego samego dnia i logiczne, że są podobni, ale okej. Zabolało go. Czaje. Ale to on zachowuje się teraz jak nabuczony smarkacz i cię olewa, kiedy ty chcesz o tym pogadać. Uh! Tak właściwie to co on sobie myśli? Chętnie pogrzebałabym mu różdżką w uchu, bo może ruszyłabym ten jego skretyniały mózg do myślenia! Jak ja go tylko znajdę...

Coś tak czułam, że nie tak miał potoczyć się ten monolog.

— Nancy chciała powiedzieć, że Black na pewno potrzebuje kilku dni na przetworzenie tego, co się stało — prędko wkroczył Archie, widząc zdenerwowanie blondynki.

— Wcale nie. Chciałam powiedzieć to co powiedziałam. Na serio wzięłabym różdżkę i...

— Okeeej, mówimy tobie papa — Archie położył płasko dłoń na twarzy Nancy i ją odepchnął. Mnie za to objął i przytulił do swojego boku. — Musisz dać mu ochłonąć. Widziałem jego wkurwienie, gdy to się stało. Dziwię się, że Syriusz po tej akcji tak na chillku sobie łazi po szkole, a nie leży w worku na dnie jeziora. Z drugiej strony gościowi serce pękło. Stara, na jego oczach pocałowałaś jego brata! Jest zdruzgotany. Zrozum, że jesteśmy delikatni. Znaczy my. Faceci. Też nim jestem i wiem co czuje...

— No nie. Myślałam, że syrenką.

— Ty to weź się odwróć i przytul ścianę — jeszcze bardziej mnie od niej odsunął. Nancy prychnęła. — Po prostu musisz zrozumieć, że chłop musi ochłonąć. To nie takie chop-siup. Bo chop-siup to możesz wskoczyć w majty z rana, a nie takie coś. A jak już sobie ochłonie, to znów będzie cacy. Przecież on jest tak w ciebie zapatrzony, że nie wytrzyma bez ciebie za długo. Luzik.

Jego słowa również nie sprawiły, że przestałam się zamartwiać. Wręcz przeciwnie - ciężar zmartwień na moich ramionach wzrósł, przez co te opadły jeszcze niżej.

Regulus nie był zraniony. Był zły, bo ośmieszyłam go przed wszystkimi, całując Syriusza. Nie mogłam go zranić, bo przecież nasza relacja od początku była dla niego tylko układem.

To ja o tym zapomniałam. Kretynka.

— Nawet Evan jest na mnie zły...

Przypomniał mi się jego srogi wzrok na Wielkiej Sali. Tak samo jak wtedy poczułam, jakby w płucach brakowało mi powietrza.

Na mój załamany ton Nancy westchnęła. Była już nieco spokojniejsza niż chwilę wcześniej, gdy przytuliła się do moich pleców. Czując jej ciepło, zrobiło mi się ciutkę lepiej.

— Kochanie, to oczywiste, że będzie stał po stronie Blacka. Tak samo jak ja stoję po twojej. Pewnie bardziej niż na to, co zrobiłaś, jest zły dlatego, że skrzywdziłaś jego kumpla. Zobaczysz, że złość mu minie, gdy pogodzicie się z Regiem.

O ile się pogodzimy.

Bo co, jeśli już mnie nie potrzebował? Jeśli dałam mu idealny pretekst, aby mógł powiedzieć matce, że z nami koniec i żadnego ślubu nie będzie? Walburga na imię Syriusza z pewnością wpadłaby w szał. Gdyby Reggie sam nie zakończył naszej znajomości, ona by to zrobiła za niego.

W przypływie paniki spojrzałam na swój palec, na którym nadal połyskiwał zaręczynowy pierścionek. Przez moment bałam się, że magicznie zniknie. Wiedziałam, że nie był obietnicą szczęśliwego życia żony i nie powinnam była się do niego przywiązywać, ale...

...ale lubiłam sobie wmawiać, że mimo wszystko coś znaczył.

Choć w tamtym momencie już chyba nic nie miało znaczenia. Nic, od kiedy Regulusa nie było obok.

Uzależniłam się do niego. To był fakt i nie ważne, jak bardzo mi się to nie podobało. Z każdym dniem oddawałam mu coraz większy kawałek swojego serca, z czego on nie zdawał sobie nawet sprawy, tym samym rozpaczliwie go potrzebując. Bez niego moje serce nie tylko było zrozpaczone, ale i niekompletne.

Merlinie, tak bardzo na niego nie zasługiwałam.

Kolejny raz się popłakałam. Choć Nancy i Archie dali z siebie wszystko, nie mogli mnie uspokoić.

Musiałam dać mu czas. Choć z każdą mijającą sekundą bolało coraz mocniej.

Ale to dobrze. Zasłużyłam.

●●●

REGULUS

Od dziesięciu minut czytałem tą samą stronę książki, nie mogąc pójść dalej, bo własne myśli ciągnęły mnie wstecz.

...Willow... nie, wróć, Wizengamot...

Z warknięciem frustracji rzuciłem książką w bok, nie przejmując się tym, gdzie wyląduje. Sam opadłem głową na poduszkę i wgapiłem się w sufit.

W ostatnich dniach patrzyłem na niego tak często, że z pewnością rozpoznałbym go w grupie innych sufitów. Był bladym parkietem dla cienia rzucanego przez tańczący płomień wiszącej latarni. Nad łóżkiem Avery'ego znajdowało się kilka tłustych plam oraz gum do żucia. Zwykły, normalny sufit.

Ciekawe, jak wyglądał ten w dormitorium Willow.

Zirytowany sam na siebie przetarłem twarz dłońmi, następnie wplątując palce we włosy i mocno je szarpiąc. Liczyłem, że fizyczny ból jakimś cudem ustawi moje myśli w ryzach. Ale nie. Nadal fruwały w chaosie niczym złoty znicz, szepcząć tylko jedno imię.

Willow.

— Wyłaź z mojej głowy.

Nic z tego. Została w niej. Jak zwykle robiąc mi na złość.

Ale jak miałem o niej nie myśleć? W ostatnich dniach przeczytałem tuzin książek na temat czarodziejskiego prawa, sposobu działania Ministerstwa oraz rygoru panującego w Azkabanie, aby znaleźć jakąś lukę, dzięki której Augustus Rookwood mógłby wyjść na wolność. Im szybciej bym do tego doprowadził, tym prędzej odebrałbym Willow powód, przez który musiała się ze mną zadawać.

Sam sobie nie wierzyłem, że tylko o to mi chodziło.

Nagle drzwi załomotały. Nim zdążyłem się podnieść, do środka już wparowała nabuzowana Narcyza z piorunami nad głową. Tuż za nią dreptał Evan, który patrzył wszędzie, byle nie na mnie.

Posłałem mu rozczarowane spojrzenie.

— Miałeś jedno zadanie. Nie wpuszczać Narcyzy. A ty co zrobiłeś?

— Kiedy ona sama wlazła!

— I tak po prostu na to pozwoliłeś?

— Nie no. Powiedziałem stój, ale nie posłuchała.

Faktycznie się postarał.

Westchnąłem i ponownie opadłem na poduszki. Nie chciałem się widzieć z Cyzią, bo jako jedyna była na tyle ogarnięta, aby wyczuć napiętą atmosferę pomiędzy mną a Willow. Na pewno już wszystkiego się domyśliła i dopowiedziała sobie resztę. I oczywiście, to mnie się miało oberwać najbardziej.

— Avery mi o wszystkim powiedział.

Prychnąłem.

— Rzetelne źródło informacji. Słyszałaś, że wczoraj widział Ufolumpa w łazience?

— Co to jest?

— Nie wiem. Spytaj Avery'ego, skoro tak mu wierzysz.

Z książką w dłoni dźwignąłem się z łóżka i odłożyłem ją na komodę do reszty, po drodze wymijając rozsierdzoną blondynkę. Fakt, że nawet na nią nie spojrzałem, jeszcze bardziej ją rozdrażnił.

Cyzia rzadko pokazywała swoją złość. Z jednej strony dlatego, że spokój i uległość przeważały w jej hierarchii emocjonalnej, natomiast z drugiej - gniew w niczym by jej nie pomógł. Dookoła niej było zbyt wielu ludzi, którzy na jej sprzeciw tylko machnęliby ręką. Uważali ją za słabą i traktowali ją tak długo, że w końcu sama w to uwierzyła.

Podczas gdy złość Cyzi był płomieniem jak u świecy, Bellatrix swoim ogniem mogłaby spalić cały Hogwart. I Hogsmeade na dokładkę.

Przy mnie mogła dawać upust swoim emocjom. Sam jej na to pozwoliłem. I wtedy bardzo tego żałowałem.

Bo nawet świecą można było się poparzyć.

— Naprawdę, Regulus? — fuknęła. — Posłuchaj, potrafię sobie wyobrazić to, jak się czujesz. Nie myśl, że pochwalam zachowanie Willow. Nie dziwię się, że tak zareagowałeś. Naprawdę. Nie wierzę jednak, że sądzisz, aby zrobiła to celowo?

Stanąłem przodem do komody, czyli plecami do niej. W tamtej chwili układanie książek kolorystycznie było dla mnie o wiele ciekawsze niż mierzenie się z jej stanowczym spojrzeniem, które tak czy siak wżerało mi się w kark. Cieszyłem się, że wszystkie oprawy były w ciemnych i przygaszonych barwach. Dzięki temu mogłem udawać, że głęboko rozmyślam nad idealną kolejnością, choć tak naprawdę za wszelką cenę starałem się zbudować w sobie blokadę, która odepchnęłaby ode mnie słowa kuzynki. Nie chciałem ich brać do siebie, bo to by oznaczało kolejne nieprzespane noce oraz więcej bólu w piersi.

— Nie twierdzę, że zrobiła to celowo — rzuciłem. — Lekkomyślnie, niefortunnie i bezsensownie, ale nie celowo.

— Więc czemu nie chcesz z nią porozmawiać?

— To też ci Avery powiedział?

— Nie, Willow. Codziennie po dwa razy się mnie pyta, czy wszystko u ciebie dobrze.

Zacisnąłem mocniej wargi, czego na szczęście nie mogła widzieć. Tak samo jak chwilowego drżenia moich dłoni. A już spustoszenia w moim sercu, ściśniętego przez ból, który spowodowały jej słowa, z pewnością nie mogła dostrzec.

Choć czasem w krótkich momentach moich najgorszych chwil błagałem, aby ktokolwiek je zauważył. Moje serce. Powstałe aby kochać, a zmuszone do nienawiści.

Chrząknąłem, ignorując kłucie w piersi.

— Przekaż jej, że wszystko dobrze.

— Uh, przestań! — wyobraziłem sobie jak wyrzuca ręce w górę i tupie nóżką. — I co? Teraz właśnie tak to będzie wyglądać? Willow będzie wypłakiwać sobie oczy i snuć się z klasy do klasy jak Szara Dama, a ty będziesz unikał wszystkich miejsc, w których możecie się na siebie natknąć? Zaszyjesz się tutaj jak jakiś... jak... no jak tchórz?!

Uścisk na sercu wzmocnił się. Bardzo chciałem wierzyć, że Cyzia tylko wyolbrzymiała stan dziewczyny i że wcale nie było tak źle, jak to przedstawiła. Ledwo znosiłem izolowanie się od niej. Myśli, że ona również źle to znosiła, były zbyt ciężkie do udźwignięcia.

Ona nie zasłużyła na to, żeby cierpieć przez moje decyzje.

— Nie będę się nigdzie zaszywać — zirytowałem się, ale nie odwróciłem. — Nie opuszczę zajęć.

Mroczny głos wewnątrz mnie zarechotał, z uwielbieniem powtarzając w mojej głowie: tchórz, tchórz, tchórz...

— Regulus! Ona jest twoją narzeczoną!

I wtedy coś we mnie pękło. Furtka, która dotychczas stała na drodze moim emocjom, puściła. Z nimi uciekły także moje demony, tak skrupulatnie chowane przed światem.

— Nie jest — nie kontrolując się, uderzyłem pięściami w komodę. Książki podskoczyły. — Nigdy nie była ani nigdy nie będzie.

Bo zamierzałem usunąć ją ze swojego marnego życia, zanim byłoby całkowicie za późno. Zanim wpasowałaby się w niego na tyle mocno, że nie zdołałaby już od niego uciec. Nikomu nie życzyłem takiego losu. Szczególnie nie jej. Nie zasłużyła na to.

Zapadła cisza pełna napięcia, niezrozumienia oraz moich ciężkich oddechów. Potrzebowałem chwili na rozpędzenie chaosu wewnątrz mnie. Gdy płuca przestały się spieszyć, a oddech wrócił do normalności, powoli się odwróciłem.

Cyzia stała w bezruchu z szokiem wymalowanym na twarzy. Jakby była pod wpływem Petrificus Totalus. Była zdolna jedynie do mrugania, aby jej błękitne oczy, w których niczym statki pływały znaki zapytania, kompletnie nie wyschły.

Niczym moje serce w tęsknocie za pewną czarującą Krukonką.

Nie wiedziałem jak się tego pozbyć. Tego uczucia, jakby diabelskie sidła zaciskały się na moim sercu z każdą kolejną chwilą, w której jej nie było. Przekartkowałem wiele książek i w żadnej nie znalazłem rozwiązania na ból, który rozrastał się w mojej piersi.

Wreszcie powolnym ruchem głowy spojrzała na Evana, który ze skrzyżowanymi ramionami opierał się plecami o zamknięte drzwi dormitorium. Już stamtąd czułem, jak bardzo spięty był. Szukała u niego wyjaśnienia. Być może uważała mnie za wariata.

Być może nim byłem. Jak inaczej wyjaśnić można było to, że wszystko - co bym nie zrobił, o czym bym nie pomyślał, czego bym nie powiedział - sprowadzało się do ciemnowłosej dziewczyny o oczach w kolorze czekolady z dodatkiem złotego cynamonu, którą tak uwielbiała pić i była równie słodka co ona.

— Evan, o czym on mówi?

— Ten związek nigdy nie był prawdziwy — kontynuowałem, zaskarbiając sobie jej uwagę. — Willow Rookwood nie zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia. Nie mogła. Bo pierwsze, co zobaczyła, to spanikowanego i zapłakanego tchórza w szkolnej łazience na siódmym piętrze. Z Mrocznym Znakiem na wierzchu.

Na moje słowa aż przytknęła dłoń do ust.

Nie dziwiła mnie jej reakcja, choć ja mimo wszystko dobrze wspominałem nasze pierwsze spotkanie. Dzięki niemu stworzyliśmy więcej wspólnych chwil, które chciałem pielęgnować w pamięci już zawsze. Były... przyjemne. Świeciły jasnym światłem na tle mojego mroku. Przynosiły ukojenie. Nawet jeśli było ich mniej niż bym chciał.

— Byłem tak zdesperowany, że byłem gotów rzucić na nią zaklęcie zapomnienia. Aby zapomniała o tym, co widziała... wtedy miałbym spokój...

Dostałem dreszczy. Ze wstydem ukryłem to, że ostatnio również o tym myślałem. Tym razem chciałem, żeby wymazała mnie ze stronic swojego pamiętnika. By zapomniała o przykrościach, jakie wniosłem do jej życia. Ale ja chciałem pamiętać. Choć to bolało, lubiłem myśl, że przez moment byłem znaczącą częścią jej dnia.

Po tym krótkim zawieszeniu pokręciłem głową i podjąłem dalej:

— Ostatecznie postanowiłem wejść z nią w układ.

— U-układ? — Cyzia zająknęła się. Widocznie nasze kłamstwo bardzo ją uderzyło.

— Musiałem ją mieć na oku i zdobyć jej zaufanie, by mieć pewność, że będzie milczeć. Tak się złożyło, że zbiegło się to z pomysłem matki w sprawie mojego ślubu z Morris. Dlatego obiecałem Willow, że pomogę wyciągnąć jej brata z więzienia, jeśli ona przez jakiś czas poudaje moją dziewczynę — Cyzia zacisnęła oczy, jakby nie chciała dalej słuchać. Niestety dla niej, nie zatkała uszu, a ja miałem już dość karmienia jej kłamstwami. — To szczeniackie, wiem, ale jakimś cudem wypaliło. Te zaręczyny to była lekka przesada, ale... za dwa miesiące planowaliśmy to skończyć. Willow po prostu przyśpieszyła nieuniknione.

Cała nasza relacja z biegiem czasu wydawała mi się tak bzdurna i absurdalna, że aż śmiać się chciało. Nie wiedziałem tylko, w którym momencie zaczęła być również fascynująca oraz... na swój sposób piękna. Na tyle, że podły organ w mojej piersi nie wyobrażał sobie, aby nagle miała się zakończyć. Niezadowolone serce waliło o klatkę żeber niczym o pręty więzienia, gdzie zostało uwiezione.

Cyzia potrzebowała dłuższej chwili na przemyślenie sobie tego wszystkiego. Wyglądała na... zawiedzioną. Miałem wrażenie, że jej oczy przełamały się na pół, będące odbiciem naiwnego serca, które zbyt mocno wierzyło w bajki.

Westchnąłem.

— Nie mów mi, że uwierzyłaś w tą szopkę. Cyzia, ocknij się w końcu i zacznij żyć na jawie.

Nagle jej oczy zaszły łzawą mgiełką. Wbiła we mnie skrzące się spojrzenie, pod którym się zgarbiłem.

— Ja... bardzo chciałam w nią wierzyć, Regulusie — jej głos delikatnie się załamał. — Byliście moim dowodem na to, że w naszym zepsutym świecie jest miejsce na miłość. Że my... ja, ty i inni po tej mrocznej stronie... na nią zasługują. I jeśli wy byliście kłamstwem, to by oznaczało, że ja i Lucjusz jesteśmy prawdą. Boję się pomyśleć, że to właśnie tak wygląda miłość. Wolałabym żyć w kłamstwie i mieć to co wy.

Zmarszczyłem brwi.

— Czyli co?

— Szacunek, czas, troskę, dotyk, ukradkowe spojrzenia... — drobny uśmiech zbladł, zanim tak naprawdę się pojawił. — ...ja... ja nie... nie mam żadnej z tych rzeczy. Nie od Lucjusza. Wy mieliście to i wiele więcej. Śmiesz mi teraz mówić, że to było nieprawdziwe? Że każde z was udawało? Nie wierzę w to, Regulus. Nie wierzę.

Nic na to nie odpowiedziałem. Bo po co? Ona i tak znała prawdę lepiej ode mnie. Milczałem, aby nie musieć się do niej przyznawać.

Narcyza pokręciła głową, zawiedziona moją obojętną postawą.

— Regulusie... przecież ty nigdy nie byłeś szczęśliwszy niż wtedy, kiedy byłeś z nią. Tego też się wyprzesz?

Zamknąłem oczy. Tylko na chwilę, aby jej widokiem nie dokładać sobie dodatkowego bólu, który spowodowała swoimi słowami. Każde jedno było niczym Cruciatus wycelowany w moją pierś.

Ale ona będzie szczęśliwsza ode mnie.

Tego już nie powiedziałem głośno. Zbyt dużo jej już zdradziłem i nie chciałem mówić więcej. Bo znałem swoje prawdziwe pobudki. Jednak te nie padły przez moje usta. Bałem się, że wypowiedziane na głos, mogłyby stać się prawdziwe.

Tak naprawdę wiedziałem, że unikałem Willow nie tylko dlatego, że zabolał mnie jej pocałunek z Sy... kimś innym niż mną.

Unikałem jej dlatego, że wreszcie zrozumiałem dlaczego mnie to zabolało. To odkrycie mnie przeraziło. Kilka nocy nie spałem, rozmyślając nad tym, jak w ogóle do tego doszło. Odczuwałem duszności. Często drżały mi ręce, a ból głowy był nie do zniesienia. Mój stan był na tyle zły, że musiałem podjąć radykalne decyzje. Czy mi się to podobało czy też nie.

Musiałem zakończyć to coś, co narodziło się pomiędzy mną a Willow Rookwood, zanim na dobre by rozkwitło. Choć byłem ciekaw, co z naszej dwójki mogłoby wyniknąć, wiedziałem, że nie mieliśmy przyszłości. Ona nigdy dobrowolnie nie poparłaby Czarnego Pana, od którego ja nie mogłem uciec. Nigdy nie poparłaby jego działań, którym ja musiałem przyklaskiwać. Nie podzielała jego wizji świata, którą ja miałem w jakimś stopniu pomóc mu zrealizować. Tak naprawdę chciał spalić cały nasz obecny świat i na jego szczątkach zbudować nowy. Taki, w którym zgasłoby słońce i na zawsze zapanowałaby ciemność. Brutalny. Czysty.

Na ziemi nasiąkniętej złem, krwią oraz popiołem nie miało prawa zakwitnąć nic pięknego. A Willow Rookwood właśnie taka była. I wszystko, czego ona miała się dotknąć.

Nic, czego przeznaczeniem nie było umrzeć.

Najgorsze było w tym wszystkim to, że we mnie zdążyło się coś narodzić. I za cholerę nie potrafiłem się tego pozbyć. Serce, zbyt oczarowane, chroniło oraz pielęgnowało to uczucie pod kloszem. Dlatego tak bardzo rozpaczało. Chciałem pozbyć się czegoś, co ono tak bardzo kochało.

Brnięcie w to dalej wiązało się jednak z dalszym narażaniem Willow na niebezpieczeństwo, którym usiane było moje życie. A ja zrozumiałem, że nie zniósłbym, gdyby coś jej się stało. Tym bardziej z mojej winy. Wolałabym tysiąc razy przyjąć na siebie cios, byleby ona nie musiała tego robić ani razu.

Ze mną nie była bezpieczna. Choćbym nie wiadomo jak chciał, tego nie mogłem jej zapewnić. Nie pod dyktandem Czarnego Pana. Nie w świecie, który miał powstać. Nie chciałem dla niej takiego życia.

Równocześnie nie chciałem swojego życia, w którym jej by nie było.

Te wszystkie sprzeczności doprowadziły do tego, że moja maska opadła, na krótki moment ukazując to, czego całe życie starałem się nie pokazywać. Moją słabość. Evan, dotąd milczący i nieingerujący w naszą sprzeczkę, aż drgnął. Nie mógł mi jednak pomóc w żaden sposób.

— Nie mogę się w niej zakochać — szepnąłem przygaszonym głosem.

Wrócił tamten mały chłopiec, którym byłem kilkanaście lat wcześniej, kiedy to matka darła się o najmniejszą głupotę, ojca nigdy nie było, a Syriusz zawsze stawał w mojej obronie. Dopiero gdy zniknął, schowałem tamtego chłopca w najgłębszym zakątku mojej duszy. Nikt nie powinien go oglądać. Był zbyt żałosny i czuły.

Chłopiec nazywał się Tchórz.

Cyzia zadarła pewnie podbródek.

— Oboje dobrze wiemy, że na to już trochę za późno.

Rzuciwszy bombę, która nic we mnie nie pozostawiła, chwilę później wyszła. Po drodze prawie staranowała Evana, więc musiał zejść jej z drogi dla własnego bezpieczeństwa.

Poczułem na sobie jego wzrok, kiedy w milczeniu wpatrywałem się w miejsce, w którym jeszcze przed momentem stała. Analizowałem jej słowa. Odbijały się w moich uszach niczym echo, jakby mało mi było bólu głowy.

Bałem się przed samym sobą przyznać, że miała rację. Cholerną rację we wszystkim.

— Posłuchaj... ona nic nie zrobi. Może nie akceptować twoich decyzji, ale nie pójdzie do Willy i nie powie jej...

— Naprawdę aż tak to przeżywa? Willie — słodycz rozlała mi się na języku, gdy wypowiedziałem jej imię. — Jest tak jak mówiła Cyzia?

Evan westchnął i przymknął powieki.

— No może trochę... tragicznie nie jest, ale no za dobrze też nie... no nie jest z nią najlepiej. Chyba nawet nie radzi sobie z tym bardziej niż ty — skrępowany przeczesał włosy palcami. — Być może sam się trochę do tego przyczyniłem...

I znów. Znów ten pieprzony ścisk serca.

Zacisnąłem szczękę i pokiwałem bezmyślnie głową. Potem nerwowo obszedłem dwukrotnie całą długość pokoju, szarpiąc przy tym końcówki włosów, aż wreszcie zatrzymałem się i pstryknąłem palcami.

Pyk. Stworek pojawił się trzy sekundy później. W poplamionych łachach skłonił się tak nisko, że nosem dotknął podłogi.

— Stworek gotowy na rozkazy, Panie — zaskrzeczał.

Evan zmarszczył brwi, ale się nie wtrącił.

Bez namysłu klęknąłem na jedno kolano tuż przed skrzatem. Wycelowałem w niego palcem, a Stworek zrobił zeza, aby móc na niego spojrzeć obojgiem pomarszczonych oczu.

— Stworek, posłuchaj mnie bardzo uważnie. Miej oko na Willow Rookwood. Ale tak, aby nie zauważyła twojej obecności. Masz robić o dyskretnie. Rozumiesz, co to znaczy? Dobrze. Co jakiś czas wracaj do mnie i zdawaj mi relacje.

Evanowi aż opadły ręce.

— Nie łatwiej, kurwa, z nią pogadać?

— Stworek, zrozumiałeś?

— Tak jest, panie! Stworek ma śledzić panienkę Rookwood!

— Nie, śledzenie to za dużo powiedziane. Po prostu... pochodź za nią, poobserwuj i podsłuchaj, gdyby rozmawiała o czymś ważnym.

— Stworek zrozumiał. Stworek zrobi wszystko, żeby śledzenie panienki Rookwood nie wyglądało na śledzenie panienki Rookwood.

Z lekka podłamany schowałem twarz w dłoniach. Zza pleców usłyszałem parsknięcie Evana.

— Głupie to po tatusiu.

●●●

WILLOW

W ostatnich dniach ciągle ktoś przy mnie był. Nancy i Archie ustalili między sobą jakieś warty, bo jak nie jedna, to ten drugi za mną łazili. Dziewczyny z Gryffindoru też często do mnie zaglądały. Remus wyciągał mnie do biblioteki, a Peter do kuchni. Nawet Pandora sporadycznie wybierała spędzenie czasu ze mną niż ze swoim chłopakiem czy jej eksperymentami.

Dlatego przy najbliższej możliwej okazji wymknęłam się na samotny spacer po korytarzach Hogwartu. Było późno, więc mało kogo mijałam, ale na tyle wcześnie, że Prefekci nie zaganiali mnie do dormitorium.

Kilka miesięcy wcześniej podobny spacer zapoczątkował jedną z ważniejszych dla mnie relacji. Ten był ucieczką od myśli, czy owa relacja właśnie się nie kończyła.

Już nie płakałam. Reggie potrzebował czasu, a nie moich łez. Zamierzałam żyć codziennością i zachowywać się normalnie, choć w sercu nosiłam smutek, gorycz i zawód sama sobą. Na szczęście tego większość nie mogła zobaczyć.

Wzdrygnęłam się, słysząc drobne kroki za plecami. To był któryś już raz. I jak za każdym razem, gdy się odwróciłam, nikogo za mną nie było. Tylko ciemny korytarz, martwe rycerskie zbroje oraz blask księżyca wpadający przez okna.

Dodatkowo nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Na początku pomyślałam, że to któraś z moich nianiek, ale wszyscy byli zajęci. Nancy trenowała do zbliżającego się meczu, Archie spał na moim łóżku (dzięki czemu mogłam się wymknąć), dziewczyny urządziły sobie babski wieczór, na który odrzuciłam zaproszenie, Dora była z Kseniem, Remus pomagał Peterowi z pracą domową, a James i Syriusz odrabiali szlaban. Nikt inny nie wpadał mi do głowy.

Wspomnienie tego ostatniego rozproszyła mnie na tyle, że szybko zapomniałam o swoim zmyślonym prześladowcy. Zaczęłam iść dalej, każdy następny szmer uznając za wymysł mojej porąbanej głowy.

To nie tak, że ignorowałam Syriusza. Ja po prostu... go ignorowałam.

Kilka razy próbował ze mną pogadać, ale unikałam go równie dobrze jak Reggie mnie. Było mi głupio. Pocałowałam go na widoku wszystkich, kiedy on się tego nie spodziewał i zapewne tego nie chciał! Jak ja miałam spojrzeć mu w oczy? Odwaliłam głupotę. Głupotę przez wielkie G. Najpierw potrzebowałam sama ją przepracować, a dopiero potem mogliśmy o niej porozmawiać. Musiał poczekać.

Przekazałam to Jamesowi, James przekazał to Syriuszowi, a potem James przekazał mi, że Syriusz przekazuje, że będzie na mnie czekał tyle, ile będę potrzebowała.

Buziaka w policzek James już nie chciał ode mnie przekazać.

Tuptuptuptup.

Nieco już zirytowana, zatrzymałam się i odwróciłam. Oparłszy dłonie o biodra, ponownie zeskanowałam teren i ponownie niczego podejrzanego nie znalazłam.

— Koniec żartów. Kto tam jest? — nie doczekałam się odpowiedzi. — Irytek, jeśli to ty i dalej chcesz się bawić w szpiega, to naszym następnym przystankiem będą odwiedziny u Krwawego Barona.

I nic. Irytek już dawno by się obsrał i uciekł, przy okazji rozwalając jakąś zbroję, okno lub moje uszy, gdyby wzniósł alarm.

Zdążyłam zrobić kilka kroków, aby znaleźć i przetrzepać tego spryciarza, gdy nagle zza zakrętu ktoś na mnie wyskoczył. Prosto pod mój nos.

Spojrzeniem spod zmarszczonych brwi zjechałam wysokiego Ślizgona, co wywnioskowałam po nienagannie zawiązanym krawacie. Miał bladą twarz, na której odznaczały się liczne piegi oraz na której czoło opadały włosy w kolorze ciemnego blondu, kręcące się w puchate sprężynki.

Wyglądał znajomo, ale nie na tyle, abym znała jego imię. Znajomy wyłącznie z korytarzy bądź z Wielkiej Sali, bo lekcji nigdy z nim nie miałam. Nie był z mojego rocznika.

Chłopak rozejrzał się raz i drugi, jakby kogoś szukał, aż w końcu zatrzymał wzrok na mnie. Oczy mu się rozszerzyły, jakbym sama była duchem.

— Oh - wymsknęło mu się. — Ty nie jesteś moim kotem.

Jeszcze mocniej marszcząc brwi, zerknęłam w dół na swoje ciało.

— Brak kocich łap i ogona — specjalnie zerknęłam przez ramię, aby się upewnić. — Muszę cię zawieść, ale kotem nie jestem.

— Racja, nie jesteś — uśmiechnął się czarująco. — W sumie to bardzo dobrze. Mój kot jest... niezbyt piękny. I pachnie nieładnie, bo myć się nie lubi. A ty... — zamachał dłońmi w powietrzu, wskazując na mnie. — Cóż, pozwolę sobie na szczerość, ale pierwszy raz zaniemówiłem na widok kobiety. Nie sądziłem, że jest coś piękniejszego od magii, a tu proszę.

Dla pewności jeszcze raz się sobie przyjrzałam, bo ciężko mi było uwierzyć, że mówił o mnie. Miałam tylko nadzieję, że światło księżyca było zbyt blade, aby wydać moje czerwone policzki. Nie potrafiłam przyjmować komplementów.

Nim zdążyłam wymyśleć coś mądrego w odpowiedzi, chłopak błysnął jeszcze szerszym uśmiechem.

— Co robisz o tak później porze? W dodatku sama?

— Ja... cóż, spacerowałam.

— W takim razie chyba czas wracać do dormitorium.

— Ale nie jesteś Prefektem? — spytałam podejrzliwie. — Nie zabierzesz punktów mojemu domowi?

— Znacznie bardziej wolałbym cię do twojego domu odprowadzić — sprostował. — Ja odznaki nie noszę, ale kilku takich gogusiów się tu kręci, dlatego bezpieczniej pójść okrężną drogą. Pozwól, że ci potowarzyszę.

— A kot?

Ślizgon wzruszył ramionami.

— Będę się rozglądał po drodze. O ile mi na to pozwolisz.

— Czemu bym nie miała?

— Już teraz ciężko mi oderwać od ciebie wzrok. Dlatego nie bądź zdziwiona, gdy wejdę w ścianę.

Im więcej komplementów, tym gorzej było ze mną. Dlatego uśmiechnęłam się koślawo i szybko się odwróciłam, aby nie dostrzegł krwawej masakry na mojej buzi. Blondyn dołączył do mojego boku, idąc niespiesznym krokiem, jakby nie przejmował się wspomnianymi Prefektami.

Nim jednak na dobre ruszyliśmy, znów to poczułam. Czyjąś obecność, a z nią obcy wzrok na sobie. Rozejrzałam się, nie wspominając jednak o tym mojemu nowemu koledze.

— Powinienem był zrobić to na początku, ale jak już mówiłem, trochę odebrało mi mowę — mówił dalej. Jeszcze chwila i z łba miałabym wielgachnego pomidora. — Nazywam się Bartemiusz Crouch. W skrócie Barty.

— Barty Crouch — powtórzyłam, szukając w pamięci czy gdzieś je już słyszałam.

— Junior.

— To Barty czy Junior?

— Barty Crouch Junior. Tata od zawsze był zbyt zajęty pracą, więc brakło mu czasu nawet na to, aby pochwalić się kreatywnością.

Nie wyglądał na smutnego. Kąciki ust dalej miał zadarte w urzekającym uśmiechu, a brązowe oczy... tak właściwie to nic nie mówiły. Nie krzyczały ani nie szeptały. Były głębiną bez dna, w której mogłam szukać czegokolwiek więcej do upadłego, ale nie zobaczyłabym nic, dopóki Barty sam by na to nie pozwolił.

Może gdybym się postarała i poszukała wytrwalej, dostrzegłabym w nich zło. Ja go nie widziałam, ale ono przyglądało mi się bardzo uważnie. Czekało.

— To miłe, że tak mi się przyglądasz, choć nie dorównuję twojej urodzie, ale wciąż czekam, aby usłyszeć twoje imię.

Pomrugałam oczami. Zgarbiłam się ze wstydu, że tak się w niego wgapiałam.

— Willow — chrząknęłam. — Willow Rookwood.

— Willow... — Barty posmakował moje imię w ustach. Wyglądał, jakby się nim rozkoszował jak najlepszym winem. — Narzeczona Regulusa Blacka, mam rację?

Nagle uleciało ze mnie powietrze. Tak jakby jedno zdanie wypełniło moje płuca na tyle, że zabrakło w nich miejsca na tlen. Serce zaczęło bić z szaleńczym tempem na samą wzmiankę o nim, słabnąc z każdym uderzeniem. Przypominało sobie o tym, że go zraniliśmy, przez co samo przepełniło się bólem.

Chrząknęłam po dłuższej ciszy, którą wykorzystałam na ogarnięcie się.

— Tak. Chyba tak.

— Chyba? Czy to zwątpienie?

— Mamy... kryzys.

Z mojej winy.

— Hm... — zamyślił się. — Każdemu potrzebna jest przerwa. Być może jest wam potrzebna, żebyście się przekonali, że tak naprawdę nie była wam potrzebna i nigdy nie chcecie jej powtórzyć.

— Ja w ogóle jej nie chciałam — powiedziałam zanim pomyślałam.

Barty to podłapał.

— Czyli to on chciał przerwy? — zdziwił się. Barty westchnął z rozczarowaniem. — Nie wierzę, że każe czekać takiej kobiecie. Nie boi się, że mu uciekniesz? Mogłabyś przecież znudzić się czekaniem i zawładnąć sercem innego.

— Ja... to ja schrzaniłam. Zasłużyłam sobie na czekanie — mruknęłam cicho, garbiąc się jeszcze bardziej.

Od początku wiedziałam o swojej winie, ale kilka dni temu postanowiłam posłuchać się Nancy i upchnąć ją tak głęboko w sobie, bym nie czuła jej przy każdym oddechu. W takich jednak chwilach wina przypominała o sobie, że wcale nie zniknęła.

Przez kilka następnych minut Barty milczał z zamyśloną miną, podczas gdy ja użerałam się z gryzącym sumienie poczuciem winy. Dopiero gdy doszliśmy do schodów prowadzących na szczyt Wieży Ravenclawu, Śligon dotknął mojego ramienia, bym odwróciła się w jego stronę.

— Być może nie wiesz, bo nie jestem kimś, kim Regulus mógłby się chwalić, ale znam go trochę — zaskoczona uniosłam brwi. Kiwnął głową dla potwierdzenia. — Zawsze podziwiałem jego inteligencję i nigdy w nią nie wątpiłem. Tym razem też tego nie zrobię. Mimo, że mam na to wielką ochotę, gdy patrzę jak się z tym męczysz — skrzywiłam się. Cóż, aktorką bym nie została. — Zobaczysz, że przemyśli sobie kilka spraw i wszystko wróci do normy.

Uśmiechnęłam się blado w odpowiedzi na jego uśmiech. Chciałam uczepić się jego słów z głupią nadzieją, że miał rację.

— Nie wiedziałam, że się znacie, bo nigdy nie widziałam was razem...

— Jestem rok niżej od was — wyjaśnił. Zaśmiał się na moje zdziwienie. — Wiem, że nie wyglądam. Podobno jestem za męski.

— I bardzoooo wysoki — dodałam, czym znów wzbudziłam jego śmiech.

— Ale zapewniam cię, że chłopcem nie jestem.

Uśmiechnęłam się szerzej.

— Nie wątpiłam w to.

Przez dłuższy moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu, po prostu uśmiechając się do siebie.

— Tak sądziłem.

— Ale co?

— Odkąd tylko cię zobaczyłem, wyobrażałem sobie twój uśmiech. Widzę go i jest taki jak podejrzewałem. Piękny. Jak cała ty.

Nic nie mogłam poradzić, że ciepło rozlało się po moim brzuchu jak po gorącej czekoladzie. Sekundę później jednak czekolada okazała się gorzka. Wyrzuty sumienia przypomniały mi, że nie zasłużyłam na to, aby tak się czuć, podczas gdy Reggie...

— Dziękuję. Za odprowadzenie — dodałam. Mimo wszystko Barty zdawał się wiedzieć, że dziękowałam za coś więcej.

Chłopak zerknął przelotnie na ciągnące się w górę schody.

— Wdrapałbym się z tobą na górę, bo na pewno jesteś warta wysiłku, ale czas na mnie.

— No tak. Wciąż nie znalazłeś kota.

Tym razem Barty posłał mi tajemniczy uśmiech, jakby on wiedział więcej ode mnie. Powoli zaczął się wycofywać, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Słodka Willow, jestem w szoku, że się nie domyśliłaś — rzucił. Na zagubienie na mojej twarzy jego uśmiech się powiększył. Uśmiechał się całe nasze spotkanie. — Ja nie mam kota. Chciałem tylko spędzić z tobą trochę czasu.

Jednak na te słowa nie poczułam już przyjemnego ciepła. Zamiast niego pojawiły się niezrozumienie oraz podejrzliwość.

— Zaraz. To skąd wiedziałeś, że będę akurat w...

W tym samym momencie zza rogu wyszła Nancy. Wracała z treningu; jej fryzura była ulizana przez wiatr, a czoło wciąż błyszczało po szybkim prysznicu. Zaskoczonym oraz ciekawym spojrzeniem zmierzyła Barty'ego, który kiwnął jej na powitanie. Chwilę później zniknął za tym samym zakrętem, zza którego wyskoczyła Nancy.

Lochy były w przeciwną stronę. Ale może znał inną drogę?

Pstrykanie palcami odpędziło ode mnie podejrzliwe myśli. Pomrugałam oczami i spojrzałam na Nancy. Tylko po to, by oberwać gniewnym spojrzeniem.

— Serio? Kolejny Ślizgon? Bo to co? Jeden ci robi za mało problemów, nie? — pokręciła głową sfrustrowana i zaczęła wchodzić po schodach. — Stara, ty masz jakiś chory fetysz — rzuciła.

Tak... chyba tak...

Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w miejsce, w którym zniknął Ślizgon. Nancy musiała mnie pogonić, abym wreszcie się ruszyła.

Pyk. Ostatni raz rzuciłam okiem na korytarz, słysząc cichy dźwięk. I jak zwykle - niczego nie zauważyłam.

Barty Crouch Junior to był kolejny ładnie uśmiechnięty chłopiec, który pchał mnie w kierunku mroku. Różnica pomiędzy jednym a drugim była taka, że jeden zrobiłby wiele, bym zawróciła, a drugi patrzyłby z uśmiechem jak mrok mnie pochłania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top