23 | Wąsy z czekolady
a/n: WSPANIAŁYCH WAKACJI DZIECIAKI
powiem wam, że bardzo lubię ten rozdział
●●●
REGULUS
— Czemu tak szczerzysz tą mordę?
Evan na moje pytanie wyszczerzył się jeszcze szerzej. Skrzyżowałem ramiona na torsie i stanąłem obok jego łóżka, na którym rozwalił się ten kretyn, zaraz po przeszukaniu dormitorium, w którym nie znalazłem żadnych narkotyków. Cokolwiek ćpał, musiał wciągnąć nosem również opakowanie.
— Musi być powód, abym się cieszył?
— Przez dwa miesiące będziesz zeskrobywał obcą ślinę z talerzy. Na twoim miejscu poszedłbym i udławił się szczotką do kibla.
— Cóż... nie jesteś na moim miejscu, ale wciąż to możesz zrobić. Menda z wozu, światu lżej — wzruszył beztrosko ramionami, po czym opadł z powrotem na poduszki.
Zirytowany zacisnąłem palce na ramionach. Wkurzało mnie, że pozwoliłem sobie wybuchnąć przed Rookwood i pokazać, jak słaby w środku byłem, bo tak bardzo martwiłem się o tego idiotę, a on co? Głupio się cieszył! Jakby wszystkie klepki mu się poodklejały. Nie wiedziałem, czy to Dumbledore z McGonagall zabrali oryginał i dali mi słabą podróbkę, czy to ta blondyna tak mu sprała mózg, ale nie podobało mi się to.
Bo wychodziło na to, że Willow Rookwood o tym, jak złamanym badziewiem byłem pod skórą, dowiedziała się całkowicie niepotrzebnie.
— Na serio, powiedz mi co wziąłeś — powtórzyłem swoje pytanie sprzed minuty. — Zaraz stąd wyjdę i twoja szansa na odtrutkę przepadnie. Czeka cię zjazd.
Chłopak przewrócił oczami i pokręcił rozbawiony głową. Znowu podniósł się na łokciach, więc był nieco bliżej mnie. Jednak w tych jego czarnych oczach widziałem tyle, co Avery miał pod czachą. Czyli nic.
— Reg, ty chyba nie rozumiesz — uniosłem brew. Przecież wyraźnie mu to powiedziałem. — Ja nie mam zwyczajnego szlabanu. Ja mam szlaban z Nancy Bones.
Odczekałem chwilę, ale nie doczekałem się puenty.
— Czekamy na fajerwerki? — sarknąłem, gdy nie kontynuował.
— Cholera, zrozum to! — z westchnięciem opadł na materac. Rozmarzony uśmiech rozlał mu się po ryju. — Chyba trafiła mnie strzała kupidyna — znów westchnął.
— Mnie powoli trafia kurwica, więc przejdź do sedna.
— Nie ma sedna, kurwa. Pierwszy raz jakaś laska zawróciła mi w głowie. Ja sam jestem zagubiony! Chcesz mnie odnaleźć?
Nieco mnie tym zaskoczył. Zasadą świata było, że to Evan Rosier zawracał dziewczynom w głowach, a nie na odwrót. Były nazbyt łatwe, a chłopak zwyczajnie lubił się zabawić i dość często się nudził. Potrafił oczarować każdą. Wystarczyło, że zatrzepotał kilka razy rzęsami i uśmiechnął się w ten swój evanowy sposób, po czym otworzył na chwilę gębę, a już najtwardsze serce było jego. Był wyśmienitym manipulatorem z ładną buźką.
Nawet Rookwood patrzyła na niego błyszczącymi się oczami. Nie, żebym bardzo się przyglądał. Po prostu to kłuło w oczy.
Wracając, to Evan Rosier najpierw podbijał żeńskie serca, a potem je łamał jak wykałaczki między palcami. I jeśli miałem Syriusza za kobieciarza, to mój przyjaciel był jego ekskluzywną wersją.
To dlatego nie potrafiłem uwierzyć w to, że to właśnie Evan mógłby wpaść po uszy przez jakąś laskę. To się nawet kupy nie trzymało!
— Jaja sobie robisz — parsknąłem.
— Na myśl o pierwszym szlabanie czuję się jak ty przed każdą twoją schadzką z Willy — wyjaśnił z podekscytowaniem.
— Czyli jak?
— Jakby mój humor i reszta dnia zależały od tego, czy się z nią zobaczę.
Aż się cofnąłem. Twarz mi tak wykręciło, jakby opowiedział mi streszczenie życia seksualnego Malfoya, które nie było zbyt długie i bogate. I szczerze w dupie miałem Evana i jego blondynę, która miała odganiać jego smutki, ale ze mną i Rookwood tak nie było. Ta dziewczyna była właśnie największym z moich problemów. Dalej nie miałem pewności, czy mogłem jej zaufać, była irytująca oraz pyskata, cholernie uparta i robiła wszystko, aby tylko zepsuć mój humor. Do tego była jakimś jebanym magnesem na niebezpieczeństwo, a mnie jeszcze nikt nie zapłacił za niańczenie jej.
Choć... wtedy w Pokoju Życzeń było... miło. Uspokoiła potwora w moim wnętrzu, przez którego nie zmarnowałem kolejnej nocy na siedzeniu w kącie oraz na zamiennym wymiotowaniu i płakaniu. Ten mrok we mnie żywił się moją słabością. A Willow dała rada go przepędzić. Przynajmniej na tamtą chwilę. Bo potem znów wrócił, aby męczyć mnie koszmarami w nocy.
Następnego dnia nie było już tam martwych szczurów ani ptaków. Posprzątała je, choć zapewniłem, że sam to zrobię. Z tym też czułem się dziwnie... wdzięczny. Bo nie byłem pewien, czy faktycznie sam miałbym na to odwagę.
Więc na jedną krótką chwilę naprawdę czułem się dobrze. Z nią.
Ale Evan nie miał racji.
I jeszcze się tak głupio szczerzył. Jakby wiedział, że tą rację ma. Chuj jebany.
— Bones cię nawet nie lubi.
— O to chodzi! Ona mnie nie lubi! A wszystkie mnie lubią! To niesamowite!
— I to cię kręci? Ty jesteś pojebany.
— Wyobraź sobie! Będziemy chodzić na podwójne randki!
Przed dość niemiłą odpowiedzią uratowały Rosiera otwierające się drzwi. Z ulgą się do nich odwróciłem, ale znów mnie wcięło. Bo prędzej spodziewałbym się samego Dumbledora z małpką na ramieniu niż Avery'ego w towarzystwie Archiego Brooksa z kapturem na głowie jak u dementora.
Na nasz widok oboje stanęli jak wryci. Pod pachą nieśli jakiś długi kij, który na końcu miał dziwne blaszane coś z zębami. Brooks spojrzał na Avery'ego, Avery na niego, ja na Evana, a Evan na mnie. Czułem się jak w jakiejś pierdolonej telenoweli.
— Miało ich tu nie być — wymamrotał Puchon.
Avery wzruszył ramionami.
— Całe dnie ganiają za dupami. Skąd mogłem wiedzieć, że akurat w tej chwili się zmęczą!
— Chyba tak przynudzałeś, że zasnąłem i teraz śni mi się, że mamy Puchona w dormitorium — szepnął do mnie głośno Evan, na co przewróciłem oczami.
— Co to jest?
Na moje pytanie Avery wypiął dumnie pierś. Wysunął z rąk Brooksa drugą część kija, po czym oparł ją o podłogę, przez co ząbkowana część była na wysokości głowy blondyna. Przyglądałem się mu jak debilowi, którym był, równocześnie zastanawiając się, czy Merlinowi zostały już tylko te dwa pacany na magazynie, kiedy przydzielał mi przyjaciół.
— Wiesz, że nie otworzyli jeszcze karnetu na gajowego? — uniosłem brew.
— To nie dla mnie, cieciu. To dla Bellatrix — odparł i zaczął prezentować: — Panowie, to po mugolsku nazywa się grabie. Taka miotła, która zgarnia liście z trawnika w jedną kupkę. To na jej busz na głowie — cały czas zerkał na szatyna obok, jakby nie był pewny tego, co mówił. — Tak naprawdę zamówiłem dla niej diamentową szczotkę, ale nikomu nie zaszkodził jeszcze malutki żarcik. Archie pomógł mi to ogarnąć.
— Nie zaszkodził? Stary, ona cię wykastruje paznokciami!
— Evan, weź utkaj łeb i nie marudź. Chodź, Arch. Pomożesz mi owinąć grabie i szczotkę w papier, aby całość przypominała taczkę.
Każdy musiał wiedzieć, że Alvin Avery tak naprawdę był duszą towarzystwa. Nie dzielił świata na status krwi ani barwy szat. On kochał ludzi, a świat był dla niego tylko różowy. Lubił otaczać się towarzystwem, bo wtedy był najlepszą wersją siebie. W dzieciństwie jego ojciec często za drobne przewinienia zamykał go w piwnicy czy innych składzikach, co wyrobiło w nim wstręt do samotności. Od tego czasu za wszelką cenę starał się nie zostać sam. Tym samym próbował oszukać przeznaczenie.
Bo prawda była taka, że kiedyś wszyscy mieliśmy skończyć samotnie.
Przyglądałem im się chwilę jak bawili się z papierem. Właściwie to nawet do siebie pasowali. Brooks wyglądał i zachowywał się tak samo jak gryfońscy idioci, z którymi się szlajał. A Avery często wietrzył łeb, wyganiając mózg na spacer.
— Idę znaleźć Willow — oznajmiłem, zmierzając do drzwi.
Po co? Sam chciałabym to wiedzieć. Po prostu potrzebowałem uciec od tych głupich ludzi, przestać o nich myśleć, a przy niej jakoś każdy inny przestawał mieć znaczenie.
— Ucałuj ją ode mnie! — Evan tak szybko poderwał się z łóżka, że prawie z niego spadł.
— O-o-o! Ode mnie też! — ożywił się Avery.
— Cmoknijcie siebie nawzajem — burknąłem z ręką na klamce.
— Siedzi na siódmym piętrze. Gdzieś na parapecie.
Zaskoczony spojrzałem na Archiego, który jak gdyby nigdy nic ciął papier w renifery. Dopiero gdy zrozumiał, że w dormitorium zaległa cisza, chłopak uniósł na nas wzrok. Rozejrzał się, a jego oczy końcowo zatrzymały się na mnie. Był pewny siebie. Patrzył na mnie obojętnie, będąc wręcz mną znudzony, o co nie posądziłbym srającego optymizmem Puchona.
— No co? Mówisz o naszej Willow, no nie? — specjalnie zaakcentował te dwa słowa. Uśmiechnął się kpiąco. — To, że badacie sobie nawzajem migdałki nie znaczy, że przestała być moją siostrą. Ciebie jeszcze nie zaakceptowałem.
Zmrużyłem wąsko oczy. Jego uśmiech tylko się poszerzył, gdy wrócił uwagą do reniferów. Totalnie mnie zlał.
Wychodząc z dormitorium, nie mogłem stłamsić w sobie podziwu. Byłem pod wrażeniem. Chłopak wydawał się być w porządku.
Przepraszam. Przepraszam, przepraszam, przepraszam...
Pokój Wspólny jak zwykle pękał w szwach. Była niedziela wieczór i zamiast kłaść się do łóżek, aby przeżyć jakoś poniedziałek, wszystkim nagle zebrało się na gadanie. To dlatego nie lubiłem tam przesiadywać. A jeśli już to późną nocą. Kiedy wszystkie drzwi były już zamknięte, światła gasły, a ja miałem całą kanapę z książką dla siebie.
Zszedłszy po schodach, dostrzegłem Cyzię na uboczu. Siedziała na fotelu i przeglądała babskie czasopismo, z którym ostatnio się nie rozstawała. Właściwie była mi po drodze do drzwi, dlatego najpierw skierowałem się do niej, aby załatwić z nią to, co ciążyło mi na ramieniu.
— Cyziu...
— Oh, Regulusie! Jak dobrze, że jesteś! Popatrz tutaj — zdążyłem się tylko zatrzymać, gdy blondynka podstawiła mi pisemko pod nos. — O tutaj, na tą bransoletkę. Jest śliczna. Ale czy nie jest zbyt przesadzona? Mam wrażenie, że dali za dużo klejnotów. Jak myślisz? Moim zdaniem krzyczą jesteśmy piękne, ale też takie ciężkie, że nawet ręki nie podniesiesz! — sparodiowała wysokim tonem.
Z grymasem odsunąłem od siebie jej ręce, przez co opadła z powrotem na fotel. Jej sarnie oczy patrzyły na mnie wyczekująco. Powstrzymałem się od przewrócenia oczami, gdyż strasznie tego nie lubiła.
— Uważam dokładnie tak samo jak ty.
— Naprawdę? Hm... tak myślałam, że są zbyt krzykliwe...
Kącik ust drgnął mi do góry. Z kobietami jak z dziećmi.
Narcyza była jedną z niewielu ludzi na świecie, przy których potrafiłem się kontrolować. Była pięknym kwiatem, który po prostu wyrósł w toksycznym środowisku. Taka niewinna oraz uległa. Gdyby jej pozwolono, mogłaby się przyczynić do stworzenia lepszego świata, bo sama była lepsza od innych. Lepsza ode mnie. Nie pod względem majątkowym czy statusu krwi, tylko swojego wnętrza. Miała dobre serce.
Bo Narcyza Black była dobra. To inni dołożyli wszelkich starań, aby nikt w to nie wierzył. Nawet ona sama.
— Mam do ciebie dwie sprawy — zacząłem, skupiając na sobie jej ciekawe oczy. — Pierwsza, potrzebuję cię jako nauczycielki.
Cyzia zmarszczyła brwi.
— Regulusie, przecież nie ma przedmiotu, w którym byłbyś gorszy ode mnie.
— Nie dla mnie. Tylko dla Willow.
Blondynka wyglądała na jeszcze bardziej zaskoczoną. Włożyła między strony malutką karteczkę, aby się nie zgubić, zamknęła Czarownicę i przez moment w ciszy analizowała moje słowa. W tym czasie ja usiadłem na podłokietniku jej fotela i cierpliwie czekałem na jej reakcję.
— Wciąż nie rozumiem — westchnęła.
— Bo ci o tym jeszcze nie mówiłem — na mój cwany uśmiech odpowiedziała mi oburzonym spojrzeniem. — Willow spędzi z nami święta. Moja matka ją zaprosiła. Za dużo czasu nie zostało, ale Willow potrzebuje przyśpieszonego kursu jak przeżyć święta z Blackami i nie zwariować. I myślę, że nie ma do tego lepszej osoby od ciebie.
— Willow spędzi z nami święta?! — ucieszyła się. Zupełnie jakby tylko tą część usłyszała. Jej uśmiech jednak topniał z każdą sekundą. — O Merlinie... ona spędzi z nami święta... — przyłożyła dłoń do ust.
Odczekałem chwilę, żeby to do niej dotarło. Mnie samemu cholernie nie podobała się ta wizja. Wiedziałem, że matka dołoży wszelkich starań, aby należycie ją sprawdzić. A ja zamierzałem dopilnować, aby Willow nie wylądowała po tym w Świętym Mungu. To byłoby jak przejście z wariatkowa do wariatkowa.
— I myślisz... że ja?... — nie była przekonana. — Cóż... postaram się. Porozmawiam z nią.
— Bardzo dziękuję, Cyziu — uśmiechnąłem się i cmoknąłem ją delikatnie w czoło, wywołując jej szerszy uśmiech. W następnej chwili wstałem, po czym otrzepałem sweter z kurzu. — To idę jej to powiedzieć.
Wreszcie jakiś konkretny powód, aby ją znaleźć.
— Ale Regulusie, mówiłeś chyba o dwóch sprawach.
Zatrzymałem się zanim jeszcze w ogóle się ruszyłem. W ciągu rozmowy zdążyłem zmienić swoje plany co do drugiej sprawi i w głębi liczyłem, że Cyzia o niej zapomni. Nie była aż tak ważna jak ta pierwsza. Właściwie ta sprawa w ogóle była pozbawiona sensu. Po prostu mi się coś ubzdurało, jakieś durne widzimisię i...
— Nie wiesz może, kto wylosował Willow w losowaniu?
Już w chwili mówienia pożałowałem tym słów.
Kretyn.
Cyzia nie odpowiedziała od razu. Poczekała, aż się do niej z powrotem odwrócę, bym mógł zobaczyć ten jej przebiegły uśmieszek pod małym noskiem. Szlag.
— Możliwe, że wiem — mruknęła psotnie. — Czemu pytasz?
Przymknąłem oczy i zagarnąłem wielki wdech, aby nie wyjść przed nią na gbura. Tylko ona jeszcze widziała we mnie grzecznego chłopca i nie chciałem tego zmieniać. Ale trudno było nie obronić się przed jej prowokacyjnym wzrokiem. A moją tarczą od zawsze było właśnie zachowywanie się jak gbur i chuj w jednym
Najzabawniejsze, że nie miałem dobrego wytłumaczenia na jej pytanie.
Sam nie wiedziałem.
— Chciałbym... być może... ostatnimi czasy nie byłem zbyt dobrym kolegą — mamrotałem, szukając w głowie jakichkolwiek słów. — Lubię ją. Bardziej od tych dziewczyn, z którymi się spotykałem. I chciałbym być dla niej lepszy. Więc pomyślałem o jakimś małym upominku na start, aby pogrzebać stare... zwady. Gdybym dał jej prezent tak po prostu, mogłaby wziąć to za podejrzane. Willow jest bardzo mądra i błyskotliwa — ledwo powstrzymywałem się od przewrócenia oczami. — Myślę, że by wyczuła podstęp. Liczyłem, że uda mi się wylosować ją od razu, ale...
— Wymienię się z tobą.
Urwałem i mrugnąłem na nią szybko. Cyzia zachichotała, widząc moje zawieszenie. Następnie zaczęła kartkować czasopismo, aż nie dotarła do strony, na której skończyła przed moim przyjściem. Biała karteczka oddzielała jedną stronę od drugiej. Dokładnie taka sama jak te, które wyciągaliśmy na losowaniu z cyrkowej czapeczki.
Wciąż miała na sobie ten radosny uśmiech, gdy podała mi swoją karteczkę. Niepewnie ją przyjąłem i zmarszczyłem brwi.
— Trzymałam ją tutaj, bo szukałam jakiejś inspiracji prezentu — znów przekartkowała Czarownicę. — Mogę ci pożyczyć, jeśli będziesz miał problem.
— Dajesz mi to? Przecież nawet ci nie powiedziałem, kogo mam ja.
Cyzia beztrosko wzruszyła ramionami.
— Mnie to obojętne, komu dam prezent. Nie zależy mi na nikim konkretnym. Za to tobie tak, więc dlaczego miałabym ci w tym przeszkadzać? Tylko kup jej coś ładnego, bo każda kobieta na to zasługuje — pogroziła mi palcem.
Przez chwilę przyglądałem się koślawemu pismu Avery'ego i jej imieniu. Willy. Z jakiegoś powodu on i Evan upodobali sobie to przezwisko, choć mnie się ono wcale nie podobało. O wiele bardziej wolałem moje Willie.
W końcu spojrzałem znów na Cyzię i uśmiechnąłem się do niej.
— Masz rację. Ona na to zasługuje.
Za te szczury i ptaki. I za chwile spokoju, które nieświadomie mi dawała.
Oddałem Cyzi swoją karteczkę z Mulciberem, po czym bez słowa ruszyłem ku wyjściu, chowając karteczkę w kieszeni spodni. Choć już jej nie widziałem, wciąż krążyłem wokół niej myślami. Z tego powodu nie dostrzegłem Severusa, który właśnie wchodził przez drzwi.
— Regulus? — złapał mnie za ramię, co nieco mnie ocuciło. Gdyby nie to, najpewniej bym go wyminął. — Wszystko w porządku? Gdzieś odleciałeś.
Chrząknąłem zmieszany. Sam siebie nie rozumiałem. Bo rzeczywiście gdzieś odleciałem. W miejsce, w którym było jasno i czysto, gdzie śmiał się dziewczęcy głos oraz dokąd nie znałem z powrotem drogi. Ale pachniało tam cytrusami, lawendą i czekoladą.
— Ta... w porządku — jeszcze raz chrząknąłem. Sev przyjrzał mi się podejrzliwie. — Chciałeś czegoś?
— W następnym tygodniu jest spotkanie Klubu Ślimaka. Slughorn kazał ci przekazać — powiedział ze znudzeniem. — Zaznaczył, że powinieneś wziąć ze sobą osobę towarzyszącą — uśmiechnął się kpiąco.
Zacisnąłem mocniej szczękę i wypuściłem ze świstem powietrze. No tak, jeszcze mi Horacy'ego na karku brakowało.
No to miałem kolejny powód, aby odszukać Rookwood.
●●●
Nie spodziewałem się spotkać na szóstym piętrze nikogo. Robiło się coraz później. Niebo sczerniało całkowicie, a księżyc już rozsypał po nim gwiazdy. Nawet jeśli ktoś szlajał się po korytarzach, to raczej na tych niższych poziomach zamku.
To dlatego zdziwiłem się, gdy moją prywatną cisze przerwał odgłos kroków. Przez całą drogę wpatrywałem się w podłogę, dlatego gdy kroki ustały, jeszcze go nie widziałem. Dopiero gdy sam się zatrzymałem i uniosłem głowę, zderzyłem się ze stalowym spojrzeniem własnego brata.
Syriusz patrzył na mnie bez wyrazu, zupełnie jakbym był dla niego obcym człowiekiem. Zrewanżowałem mu się tym samym. Mój brat już dawno przestał wzbudzać we mnie jakiekolwiek uczucia, nie licząc irytacji czy złości, kiedy otwierał gębę. Ale na pewno nie czułem już wobec niego takich uczuć jak tęsknota, lojalność czy braterstwo. To było coś, co dawno z siebie wyparłem.
A może tylko tak sobie wmawiałem. Bo tak było łatwiej.
Ku mojemu zdziwieniu, Syriusz nie powiedział ani słowa. Po prostu ruszył w moją stronę. Natychmiast cały się spiąłem, bo widziałem, jak jego pięści i szczęka mocno się zaciskały. Uważnie obserwowałem jego ruchy, trzymając rękę jak najbliżej miejsca, gdzie za paskiem spodni miałem różdżkę.
Stanął na równej linii ze mną, tylko o krok dalej. Nie patrzył na mnie, choć ja nie spuszczałem go z oka.
— Wciąż tam jest. Nie zawracaj jej długo głowy, bo musi się wyspać. Inaczej jest marudna.
Zaskoczony uniosłem brwi, ale Syriusz nic więcej już nie powiedział. Po prostu ruszył w stronę schodów, a ja dalej nasłuchiwałem jego kroków, mając na uwadze atak z zaskoczenia.
Do żadnego ataku nie doszło.
Choć wciąż byłem zdezorientowany, nie zamierzałem dłużej z nimi rozmawiać. Nie dla niego tam przyszedłem. I już chciałem ruszyć ku tej, która od początku była moim celem, ale znów zatrzymał mnie jego głos.
— Wciąż ci nie ufam — zawołał ze stopnia. Zacisnąłem mocniej żuchwę. — A jeśli ja skrzywdzisz, to nasza matka będzie musiała zszywać twoje kawałki igłą, jeśli dalej będzie chciała mieć syna.
I poszedł. Tak po prostu.
Zagryzłem zębami wnętrze policzka, aby poczuć smak krwi.
— Dobrze, że nie ufasz — szepnąłem. — Dobrze dla ciebie. I może dla niej.
Ruszyłem do tej, która nie powinna mi ufać w równym stopniu, co mój rodzony brat.
Spotkałem Willow Rookwood w stanie, w którym najmniej spodziewałem się ją spotkać. Klęczącą na podłodze, ubraną w dres oraz bałagan na głowie, a mimo to szeroko uśmiechniętą. Zbierała kartki, które rozsypały się na tym jednym skrawku korytarza. Zatrzymałem się centralnie przy jednej z nich i cierpliwie czekałem, aż sama mnie zauważy.
Im dłużej jej się przyglądałem, tym trudniej było mi walczyć z uśmiechem.
Wreszcie została jej już tylko jedna kartka. Ta tuż obok mojego buta. Resztę kartek Krukonka przyciskała do piersi, a tej ostatniej szukała wzrokiem z zagryzioną wargą. Gdy ją odszukała, znów się uśmiechnęła, a potem przyczołgała pod moje nogi.
To brzmiało tragicznie, ale jak inaczej mogłem to nazwać?
W tej samej chwili, w której złapała za kartkę, jej wzrok skamieniał na moich butach. Potem wolno jechała nim w górę, co paliło moją skórę pomimo ubrań, aż dotarła do twarzy. Oczy miała szerokie jak galeony. Widziałem je mimo ciemności. Bo zwykle gwiazdy się na niej wybijały. A ona miała cały nieboskłon w oczach.
Posłałem jej z góry zadziorny uśmiech.
— Nie powiem, bardzo podoba mi się ta pozycja.
Na moje słowa Willow prychnęła. Zabrała kartkę i prędko wstała, nawet nie otrzepując kolan. Mój uśmiech musiał ją irytować, co widziałem po jej minie oraz zmarszczonym nosie, dlatego specjalnie dla niej postarałem się o powiększony zestaw.
— Pozbyłam się jednego, przylazł drugi — burknęła i odeszła w stronę parapetu. Postukała o niego plik kartek, aby się wyrównały. — Łażą po korytarzach i nie śpią. Więc chyba to prawda, że straszydła wychodzą tylko w nocy.
— To wyjaśnia, dlaczego akurat ciebie tu spotkałem. Czesałaś się dzisiaj?
— Odwal się od mojego koka! — fuknęła rozeźlona i tupnęła nogą. Parsknąłem rozbawiony na ten uroczy widok. Zaraz... uroczy? — Pieprzony ignorant. Dwa razy przeczesze grzebieniem włosy i już się uważa za jakiegoś guru. Dla twojej wiadomości, loczki było modne dwa sezony temu.
— No, a styl na babę jage był modny aż dwa wieki temu.
Za to oberwało mi się kolejnym wkurzonym spojrzeniem. Tylko co ja mogłem poradzić, że nie mogłem się powstrzymać? Tak bardzo mnie bawiła. Wtedy, gdy marszczyła swój nos oraz kiedy za wszelką cenę starała się ukryć wypieki złości za kosmykami włosów. Mógłbym taki widok oglądać cały czas i czerpać satysfakcję, że to była tylko moja zasługa.
Mijały chwile w ciszy. I to było przyjemne. Nie czułem w piersi żadnego ucisku ani nie słyszałem żadnych szeptów w głowie. Nie było żadnych cieni oprócz tych naszych ciał, zero mroku, wyłączając w to ten tamtej nocy. Nie było płaczu, bólu i...
— Chcesz ze mną zerknąć do Pokoju Życzeń?
...i po prostu chciałem, żeby tak było jak najdłużej.
Na początku zaskoczona zmarszczyła brwi. Psotny duszek całkiem z niej uleciał, a zastąpiło go zdenerwowanie. Widziałem to w jej oczach oraz po zaciśnięciu pięści. Była taka łatwa do odczytania.
Willow wyjrzała przez okno. Z czarnego nieba gwiazdy przyglądały nam się uważnie, choć nikt nie miał takiej władzy, aby zmusić je do szpiegowania.
— Późno już.
— I co z tego?
— Nie lepiej...
— Nie idę tam po to, o czym myślisz — przerwałem jej. Znów zaciekawiona przechyliła lekko głowę w bok, przez co kosmyki włosów przesunęły się po jej skórze. Chwilę się temu przyglądałem zaintrygowany. — Nie mam ochoty dzisiaj na czary. Ten pokój służy nie tylko do tego.
— Więc do czego jeszcze?
Tym razem to ja przechyliłem głowę w bok i uśmiechnąłem się zaczepnie.
— Pozwól, że ci pokażę.
Wyminąłem ją i ruszyłem wzdłuż korytarza, który tonął w mroku. I tylko księżyc dostający się przez okna rozpraszał go srebrną smugą. Towarzyszył nam, choć tyle innych dusz potrzebowało w tym samym czasie jego uwagi.
Szła za mną aż do pustej ściany, przed którą stanąłem twarzą w twarz. Zamknąłem oczy.
Pokój Życzeń był niezwykłym miejscem. Przybierał tylko taką postać, jakiej dana osoba najbardziej potrzebowała. Dotykał nawet tych najgłębszych pragnień. Mógł być wszystkim, zarazem mogąc być niczym.
A ja od początku wiedziałem, gdzie chciałem się znaleźć.
Otworzywszy z powrotem oczy, wielkie drewniane drzwi już przed nami stały. Przelotnie zerknąłem na dziewczynę. Lekko otworzyła w zachwycie usta, a jej oczy lśniły niczym ta magia, którą posługiwał się Pokój Życzeń.
Bez słowa pociągnąłem za klamkę, zachęcając ją, aby weszła pierwsza. Zamykając drzwi słyszałem, jak głośno nabiera powietrze. Jednak dopiero gdy się odwróciłem, mały uśmiech samowolnie wskoczył mi na twarz.
Pokój przybrał postać przytulnego salonu. W samym centrum stała brązowa kanapa oraz dwa fotele, granatowy i zielony, a na nich mnóstwo różnorakich poduszek. Podłogę zakrywał kiczowaty dywan, ściany ozdabiały badziewne ozdoby jak poroże jelenia czy obrazy pól i wsi, a z sufitu zwisał dziwaczny żyrandol, który dawał mniej światła niż powinien. Całość ocieplał płomień tańczący w kominku tuż przy kanapie. A pachniało tam starym drewnem i czekoladą oraz Willow. Lawendą i pomarańczą.
Był strasznie tandetny i idiotyczny, ale nie mogłem odebrać mu pewnego uroku.
Ten pokój odzwierciedlał to, jak czuł się Regulus Black przy Willow Rookwood.
— Czekolada! — Willow rzuciła się w stronę stolika kawowego, na którym stał parujący kubek. Jak kotka umościła się wygodnie na zielonym fotelu i pochwyciła kubek w łapy, biorąc duży łyk. Mruknęła zadowolona. — Są nawet pianki!
Pokręciłem z rozbawieniem głową, po czym podszedłem bliżej niej. Biodrem oparłem się o oparcie jej fotela i skrzyżowałem ramiona przy torsie, obserwując to dziecko bawiące się w zatapianie pianek w czekoladzie.
— Chwila moment — Willow nagle zesztywniała i wygięła kark do tyłu, przez co patrzyła podejrzliwie w moje oczy. Dziwnie to wyglądało, szczególnie że miała wąsa z czekolady nad wargą. — Jest zatruta, prawda? Dlatego ty nie pijesz.
Przewróciłem oczami na to niedorzeczne oskarżenie. Mimo wszystko sięgnąłem i zabrałem jej kubek z rąk, co skomentowała piskliwym ej! Patrząc jej bezpośrednio w oczy, które miały taki sam odcień co napój, wziąłem słodkiego łyka, a potem jeszcze chwyciłem piankę w zęby. Zadrżałem od tego nadmiaru słodkości. Nie lubiłem słodyczy. Moje życie było gorzkie, a wnętrze kwaśne, dlatego uważałem, że na słodkie nie zasługiwałem.
— Jest okropna — wymamrotałem z pianką między ustami i oddałem jej kubek. Potem ją wolno przełknąłem. — Ale nie zatruta.
Willow skrzyżowała ręce przy piersiach. Wciąż nie wyglądała na przekonaną.
— Skąd mam wiedzieć, że przed łykiem nie pstryknąłeś palcami, aby w fiku myku zmienić truciznę w czekoladę? I może ty wypiłeś czekoladę, ale to ja wzięłam pierwszego łyka — upierała się.
— Ty siebie słyszysz? — uniosłem kpiąco brew.
O ile to było możliwe, dziewczyna jeszcze wyżej uniosła podbródek, nie chcąc się poddać. Patrząc na czekoladowego wąsa nad jej wargą, pewien pomysł sam przyszedł mi do głowy. Cholernie głupi pomysł. I nie wiedzieć czemu, na samą myśl poczułem dziwne podekscytowanie w żołądku. Po tym jeszcze bardziej chciałem go zrealizować.
Willow niczego się nie spodziewała, kiedy gwałtownym ruchem pochyliłem się nad nią, złapałem między palce jej podbródek i wpiłem się we wtedy czekoladowe usta.
Ciemne kosmyki łaskotały mnie po twarzy, podczas gdy ja ruszałem wargami. Temperatura mojego ciała drastycznie wzrosła. Starałem się scałować każdą pozostałość czekolady nad jej wargą, którą od czasu do czasu drażniłem zębami. Dla własnej satysfakcji. Bo choć Willie w pierwszej chwili skamieniała, tak potem była łapczywa na mnie jak na tą czekoladę. Słodycz przeplatała się między naszymi ustami. I o dziwo, pierwszy raz aż tak mnie nie drażniła. Była pasującym elementem do tej chwili.
Pierwszy się odsunąłem. Willie oddychała szybciej, owiewając moją twarz swoim słodkim oddechem. Uśmiechnąłem się z dumą, dostrzegając jej mętne od emocji oczy.
— Jeszcze coś ci nie pasuje? — spytałem, na co nieprzytomnie pokręciła głową.
Wtedy się odsunąłem. W dwóch krokach znalazłem się przy drugim fotelu, na który opadłem z cichą ulgą. Nogi dziwnie mnie mrowiły. Jakby walczyły z tym, aby się nie ugiąć. Willie w tym czasie zdążyła trochę oprzytomnieć i zauważyć, że jeszcze trochę i wylałaby na siebie czekoladę. Zaśmiałem się na jej wyraz pełen paniki.
— Cyzia obiecała cię przygotować na nasze święta — powiedziałem, gdy ona oblizywała kubek z pojedynczych kropel. — Pewnie złapie cię w któryś dzień i to z tobą uzgodni.
— To nie jest aż tak zła informacja, która wymagałaby uśpić mnie czekoladą.
— Bo jeszcze nie skończyłem.
Dziewczyna jęknęła jak na mękach, co tylko poszerzyło mój uśmiech. W milczeniu podwinąłem rękawy swetra do łokci – przez kominek było mi tam strasznie ciepło – a nogi oparłem o kawowy stolik. Czułem jej rozdrażnienie, gdy kazałem jej czekać.
— Masz jakąś ładną sukienkę? — spytałem w końcu.
— Same ładne — prychnęła. — A co?
— W przyszłym tygodniu jest spotkanie Klubu Ślimaka w wydaniu specjalnym. Z okazji świąt Slughorn zawsze zaprasza swoich byłych pupilków, którzy w poprzednich pokoleniach również do klubu należeli. A ty pójdziesz tam jako moja osoba towarzysząca.
Willow zmarszczyła brwi, analizując moje słowa. Przy tym pojawiła się jej między nimi mała zmarszczka, której na jakiś czas poświęciłem uwagę. Dopiero gdy brunetka parsknęła śmiechem, ja uniosłem swoją brew.
— Zawsze tak zapraszasz dziewczyny? Bez kwiatów, podniosłych gestów ani zapewnień, że jeśli ja nie pójdę, to ty też nie masz po co? — znów prychnęła. Tym razem już się zirytowałem. — Jeśli tak, to Avery musiał mieć rację z tym, że chyba dawno nie ruchałeś. Bo kto by na to poszedł?
— To nie oświadczyny, tak przypomnę — sarknąłem. — A jeśli wierzysz Avery'emu, to jesteś idiotką. On co wieczór przykłada ryj do okna w naszym dormitorium i czeka, aż tryton przypłynie z nim zagrać w kółko i krzyżyk przesz szybę.
Zachowała oburzoną minę za tą idiotkę, ale widziałem, jak jej oczy się śmiały. Potem przez dłuższą chwilę zajmowaliśmy się sobą. Ja patrzyłem w wirujące między sobą płomienie, a Willow siorbała głośno czekoladę, żeby specjalnie mnie zirytować. Wiedziałem jednak, że to bardziej ja irytowałem ją swoim brakiem zainteresowania, więc nie komentowałem tego. Choć ręka mi drżała do tego, aby zabrać jej ten kubek i wylać na nią całą zawartość.
— Nie pasuje tam — westchnęła wreszcie. Spojrzałem na nią z zaciekawieniem. — To impreza dla narcystycznych snobów z przerośniętym ego, którzy lubią się przechwalać rzeczami, na które nie zapracowali sami lub których wcale nie mają.
— Wielkie dzięki.
— Nie ma za co.
— Wiesz, możesz się chwalić jakiego masz super chłopaka.
— O! Właśnie o tym mówiłam! Primo, jeszcze o nic mnie nie zapytałeś. Ludzie dalej myślą, że kręcimy ze sobą jak podczas miesiąca godowego.
— Mam jeszcze czas, aby zapytać.
Willow spojrzała na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. Jakby rzucały mi wyzwanie, choć jej usta uśmiechały się z niedowierzającą kpiną.
W taki sposób spędziliśmy jeszcze pół nocy. Choć następnego dnia czekała nas ciężka pobudka na zajęcia, żadne z nas nawet nie spojrzało na drzwi, gdy Willie zaprzyjaźniała się z Pokojem, testując jego możliwości i rzucając coraz bardziej absurdalne życzenia. A on jej to wszystko spełniał. Jakby już był w niej zakochany.
A ja po prostu na to patrzyłem. I znów czułem się dziwnie dobrze.
Evan, mogłeś mieć rację. Tyle że od niej zależały nie tylko mój humor i reszta dnia, ale całe życie.
Wtedy także miejsce, do którego odleciałem myślami jeszcze w Pokoju Wspólnym, zaczęło nabierać kształtów.
To był właśnie Pokój Życzeń w towarzystwie Willow Rookwood, pachnącej lawendą i pomarańczą, która śmiała się i popijała czekoladę.
●●●
link do playlisty: https://open.spotify.com/playlist/3pwAOjHe3H0L0pZZEBpThV?si=0zd0eJWXRwaFLOfJuO7jiw&utm_source=copy-link
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top