17 | Reggie i Willie
WILLOW
— Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?!
— Próbowałem! Ale szarżujesz jak wkurwiony nosorożec, więc wolałem trzymać się z tyłu.
— Cała szkoła o tym gada!
— Dziwisz się? Zgwałciłaś go ustami.
Zgromiłam Archiego spojrzeniem i trzepnęłam w ramię, na co ten zaczął gwizdać i patrzeć wszędzie, byle nie na mnie. Po kilku krokach jednak zbladłam.
— Naprawdę tak to wyglądało?
— Nie no, nie aż tak. Ty tylko... odebrałaś mu całuśną cnotę.
Jęknęłam i wplątałam palce we włosy, chcąc je sobie za karę wyrwać. Pod czachą i tak miałam spaghetti zamiast mózgu, więc równie dobrze mogłam chodzić z łysą pałą. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy obgadywanie mnie z tego powodu nie byłoby lepsze od plotek, które aktualnie obiegały cały Hogwart.
Mianowicie plotki o Willow i Regulusie jako parze numer jeden! Hip-hip hura, kurwa. Biedni Longbottomowie na pewno płakali, gdy spadali ze stołka.
To się stało wczoraj. Wczorajszego dnia pocałowałam Regulusa Blacka na ziemi niczyjej, dostępnej dla każdego, żeby udowodnić Clarze, ale także sobie, że wcale nie byłam bierna. Że nie byłam zależna od innych. Że potrafiłam sama za siebie decydować i podejmować słuszne wybory.
Po chuj pozwolono mi podejmować decyzje?! Wybierałam same złe!
Po otworzeniu oczu następnego dnia pomyślałam, że to był tylko sen. Musiałam siorbnąć na raz szklankę wody, taka się obudziłam rozpalona i zdyszana. Regulus Black nawiedzał mnie już nawet w snach! Ze strachu się pociłam, a nie dlatego, że on był głównym bohaterem tych snów. Wcale nie.
Jednak kiedy dostrzegłam nad sobą wiszący na cienkim sznurku fortepian, który chwilę później zaczął spadać, serce podskoczyło mi do gardła. Uniknęłam spłaszczenia w ostatniej chwili. Klawisze zafałszowały, co nie było śmiercionośną nutą mojego życia, a z łazienki Clara głośno przeklęła.
Nancy musiała schować moją różdżkę, abym nie przetransformowała ją w kurczaka i nie podesłała skrzatom do kuchni. I zamknęła mnie na cały dzień w dormitorium, abym opanowała emocje, choć nauczycielom mówiła o zatruciu pokarmowym. Bała się, że zabiję lub zostanę zabita.
Dobrze ten czas wykorzystałam. Pomedytowałam i prześledziłam teksty piosenek na próbę chóru, które znałam już na pamięć. Zagrałam w łapki z Timonem, odpaliłam cedrową świeczkę i przetrzepałam dywan. Dodatkowo podłożyłam Clarze petardy do łóżka i wsunęłam pułapkę na myszy do każdego buta. Lata praktyki z Huncwotami.
Po kilku godzinach dostrzegłam kolejny plus odosobnienia. Nie było tam Regulusa Blacka.
Kiedy jego usta dotykały moich, płomień pożądania przyjemnie łaskotał mnie w brzuchu i nakręcał moją odwagę. Następnego dnia jednak czułam, że spłonę rzecz jasna, ale ze wstydu, jeśli będę musiała stanąć z nim twarzą w twarz.
Nancy wypuściła mnie przed siedemnastą na próbę chóru. To była wolna przestrzeń od Regulusa oraz Clary. Spod drzwi odebrał mnie sam Archie Brooks. Już od wejścia zaczął na mnie najeżdżać, że przeze mnie musiał łazić po schodach w górę i w dół, ale pozwalałam mu na to. Towarzyszył mi niczym pies całą drogę do sali muzycznej, przez co czułam się ciut bezpieczniejsza. I tak go zbytnio nie słuchałam.
Kolejny raz zahamowałam przed zakrętem i kazałam chłopakowi zobaczyć, czy był pusty. Sama nie wiedziałam, kogo bardziej bałam się spotkać. I przed kim szybciej bym spierdalała.
Był taki James, który był świadkiem wczorajszych zdarzeń.
Były Lily, Marlena oraz Dorcas, które nie dawały mi żyć.
Był Syriusz... o chuj.
Właśnie wtedy doszło do mnie, że jego bałam się równie mocno co jego brata. A może by tak wystawić list gończy na braci Black?
Archie westchnął jak zwykle i po prostu skręcił, co wzięłam za znak, że teren był czysty. Podreptałam za nim, by go dogonić. Do sali został nam ostatni zakręt i prosta, co nie zmieniało faktu, że rozglądałam się dookoła jak psycholka. Stres zrobił sobie trampolinę z mojego żołądka.
— Boże, Wills, ogarnij swoją tchórzliwą dupę — fuknął Archie zirytowany moim zachowaniem. — Black nawet nie zwrócił uwagi, że cię dzisiaj nie było na lekcjach. I jeśli myślisz, że siedzi w tej zbroi i tylko czeka, aż wreszcie będzie mógł cię capnąć i zaciągnąć na tortury, to chyba się przeceniasz — aby to mi udowodnić, podszedł do najbliższej rycerskiej zbroi i odsłonił zasłonkę jej hełmu. — Jak widzisz... o chuj, Regulus, co ty tutaj robisz?
Na dźwięk tego imienia serce mi zamarło. Działałam jak wystraszone zwierzę. W panice zaczęłam się rozglądać za najszybszą drogą ucieczki, czując pot cieknący mi po plecach i dupie, gdy od ścian odbił się głośny rechot Brooksa. Zrozumiawszy, że ten podły drań zrobił mnie w bambuko, irytacja na chwilę stłumiła mój stres. Zazgrzytałam zębami.
— Cieszę się, że cię to bawi — syknęłam.
— Gdybyś tylko widziała swoją minę! — rzęził jak stary mugolski czterokołowiec, ledwo łapiąc oddech. W duchu życzyłam mu udławienia się. — Ja nie mogę, a się ubawiłem. Z tobą to zawsze jest śmiesznie. Pomyśl, czy nie iść do kabaretu.
— Do czego?
— Inaczej scena dla debili.
— Nienawidzę cię!
— Dobra tam, cicho, bo przed nami jeszcze jeden zakręt. Oh, oby Regulus nie spadł z sufitu!
Przemilczałam to. Dla bezpieczeństwa jednak, kiedy Archie ruszył przodem, zerknęłam w górę i obejrzałam sufit. Jakiś ciężar spadł mi z serca. Zero Regulusa Blacka.
●●●
— Nie, nie, nie, nie, nie! Jeszcze raz! Od początku!
— Dum, dum, duuum! — nucąc tak, Archie równocześnie przygrał sobie dramatyczną melodię na fortepianie.
Tak naprawdę fortepian był moją dziecinką. Matka zapisała mnie na lekcje, gdy miałam zaledwie pięć lat, za co jej nie znienawidziłam i nie obwiniłam o zmarnowane dzieciństwo, jak to bywało u dzianych dzieciaków. Nie, ja pokochałam to od razu. Dźwięku fortepianu były najwspanialszymi spośród wszystkich dźwięków świata; potrafiły dotknąć samej duszy, pokłonić się i zaprosić do tańca. Fortepianowi nikt nigdy nie odmawiał.
Mnie życie odmawiało godności. Na serio, wystarczyło popatrzeć na mnie wczoraj. Fortepian podnosił moje morale. Dopóki rano nie próbował mnie zabić.
Wybranką serca Archiego była gitara. Tyle że to on tego dnia na próbie grał świąteczne nuty, podczas gdy Flitwick machał batutą, chór trząsł podłogę głosem, pasek mnie cisnął po jednym kociołkowym piegusku za dużo, znudzone ropuchy bekały w rytm muzyki, życie dalej ssało, mucha latała nad uchem, a ja przeglądałam w kącie teksty piosenek, z których miałam wybrać tą jedyną na swoją solówkę. Profesor Flitwick zagroził mi, że nie ruszę się dupą z podłogi, dopóki czegoś nie wybiorę.
A oprócz tego, że żadna z nich do mnie nie przemawiała, to jednak wciąż liczyłam, że mi odpuszczą śpiewanie solo.
— W porządku, moi drodzy. Kończymy na dzisiaj — obwieścił profesor Flitwick, stojący na stołku. — Przećwiczcie w wolnej chwili pios... i tak mnie nie słuchacie.
Fakt faktem, wszyscy byli zajęci zbieraniem się do wyjścia.
Sama zamierzałam się do wstania, pierw przeciągając się do góry. Mój kręgosłup postrzelał jak woreczek eksplodujących cukierków. Nim jednak zdążyłam się podnieść, profesor zgred cisnął we mnie batutą.
— Wybrałaś piosenkę?
— Jeszcze nie...
— To zostajesz.
Pardon?
Pomrugałam wolno oczami, bo chyba się przesłyszałam. Jednak poważny wzrok profesora oraz głośny rechot Archiego zza fortepianu było jak otwarte wyśmianie mnie w twarz.
— Ale profesorze...
— Żadne ale! — kurdupel hycnął ze stołka i poupychał wszystkie papiery pod pachę, raźnym krokiem kierując się ku drzwiom. — Święta już błyszczą we witrynach sklepów, a my nie mamy piosenki finałowej! Jutro na lekcji cię o nią zapytam. A teraz zmykam. Muszę odpocząć. Być może w waszych rękach spoczywa moja przyszła emerytura, co nie zmienia mojego zdania, że żyć mi się przez was odechciewa — westchnął. Chwilę później zniknął za drzwiami na korytarz.
Patrzyłam osłupiała na drzwi, łudząc się, że lada chwilę profesor wróci z rozbawionym uśmieszkiem i każe nam zmykać do dormitoriów. Tyle że sekundy mijały, za oknem chmury sunęły po niebie, a Flitwick nie wracał.
— Myślisz, że wróci? — pytam Archiego z nadzieją.
— Myślę, że poszedł grać na fujarce. Jak wszystkie krasnoludki.
Ostatni płomyk mojej nadziei zgasł z cichym sapnięciem. Przełknąwszy głośno ślinę, wróciłam wzrokiem do tekstów piosenek. Litery rozpływały się w moich oczach, wersy się śmiały, a całe strofy strzelały do mnie głupie miny. Już wyjce nie były takie straszne. Lub zwyczajnie mózg mi parował.
W tym samym czasie Archie wstał od fortepianu, wygrywając ostatnią dramatyczną nutę. Ta przetoczyła się przez moje gardło jak kafel, który potem przygwoździł mój żołądek do podłogi.
— Ziomeczku, ja spadam — podszedł do mnie i poklepał po ramieniu. Uśmiechał się jednak tak złośliwie, jakby wcale mi nie współczuł. Debil. — Obiecałem Peterowi, że pokaże mu coś hiper-turbo-zajebistego w toalecie na czwartym piętrze.
Zmarszczyłam brwi, szperając w pamięci. Strasznie tam było zakurzone.
— Filch nie miał tam łatać dziury nad drzwiami, którą zrobił Irytek?
— Będzie hiper, kiedy walnie o jego drabinę. Turbo Filch szurnie o podłogę i turbo Amos będzie przed nim spieprzał. A zajebiście będę miał ja, bo założyłem się z Dorcas, że Peterowi po drodze się wyjebie i dostanie szlaban.
— Skąd wiesz, że to zrobi?
— Będę stał za rogiem pod peleryną Jamesa i podłożę mu nogę. Logiczne.
Pokręciłam głową, odrzuciwszy kolejną piosenkę, do której moje serce nie zabiło.
— Powinniście znaleźć sobie dziewczyny — rzuciłam, dobrze wiedząc, że każdego pierwszego września pani Brooks siłą wpycha syna do pociągu, aby mieć od niego spokój przez następne miesiące. Jego laska musiałaby być głucha, aby wytrzymać jego pierdolenie.
Nie mijają jednak trzy dni, kiedy Archie dostaje list za listem o tym, że kobieta bardzo tęskni. I że bez niego jego młodszy brat jest jeszcze gorszy, więc niech wraca.
Mały Charlie. Za młody na to wszystko, z czym świat kazał mu się zmierzyć.
Archie prychnął, jakbym wieszała na nim psy.
— Nikt nie jest godny Archiego Brooksa. Żadna nie ma na tyle wielkich cycków, co ja jaj.
— Merlinie, że ty w ogóle chodzisz...
A mimo wszystko to była prawda. Nikt nie lizał mu choćby pięt. Nikt nie zasługiwał na Archibalda Brooksa. Nawet ja. Szczególnie ja.
Puchon zmrużył na mnie oczy, zadzierając wysoko podbródek. Zanim odszedł, zdążył zaklęciem pomieszać mi kartki z tekstami, abym znów musiała przeglądać te same wersy. Nie zapobiegłam temu, bo nie był godny mojej uwagi. A gdy chciałam go opieprzyć, szatyna już nie było za moimi plecami. Był jedynie jego rechot gdzieś na korytarzu za drzwiami.
Pokazałam za nim środkowego palca i wytknęłam język.
Dobrze, że mnie matka nie widziała.
Z westchnięciem wróciłam do przeglądania piosenek. Ta nie, bo za długa, tej tekst był za głupi, następnej rytm był zbyt szybki, kolejna w ogóle nie była świąteczna, nie, nie, oh, warto się zatrzymać... jednak nie, to była piosenka Archiego. Nie zamierzałam śpiewać o Playboyu Mikołaju.
Sekundy wydłużały się w minuty. Zegar tykał, mucha wciąż gdzieś bzyczała i wnerwiała. Moje serce jednak nie zapukało do żadnej z piosenek. Stopą wystukiwałam właśnie rytm jednej z nich, będąc nią zaciekawioną, gdy nagle świat wokół mnie się zmienił. Przestałam czuć kurz dawno nieodkurzonych instrumentów na rzecz zapachu, który od razu wdarł się do mojego systemu i mnie rozbroił. Kocimiętka.
A potem usłyszałam, ku mojej zgubie, niski oraz zachrypnięty głos tuż przy moim uchu. Jego oddech poparzył mi skórę.
— Ta mi się podoba.
Włoski na karku stanęły mi dęba. I chyba nie tylko tam. Przycisnęłam ucho do ramienia, jakby wsadził mi do niego język, o którym tym bardziej nie chciałam myśleć. Zerwałam się z podłogi jak poparzona. Z sercem w gardle, które szamotało się jak złapany złoty znicz, odwróciłam się za siebie. Po czym zamarłam. I nie wiele brakowało, abym umarła. Ze wstydu. Jego żar już czułam w policzkach.
Przede mną stał Regulus Black we własnej osobie. Towarzyszył mu złośliwy uśmieszek, który chętnie wcisnęłabym mu z powrotem w twarz, gdybym nie chciała sikać ze stresu.
Ze stresu i podniecenia. Można popuścić z podniecenia, co nie? Ja czułam, że mogłam.
Regulus miał odpięte dwa górne guziki białej koszuli. Jej rękawy były podwinięte do łokci, tym samym odkrywając jego Mroczny Znak. Raczej nie paradował z nim na widoku po szkole, więc musiał to zrobić przed salą, zanim do niej wszedł. Nie miał szaty. Pierwszy raz jego zielono-srebrny krawat był poluzowany, nie trzymał wyprasowanej koszuli w ryzach.
Co za diabeł go tam wpuścił?
No tak, on sam był diabłem.
Jakby w odpowiedzi, mój wewnętrzny demon zaśmiał się śmiechem Archiego Brooksa. Lub to sam Puchon zaśmiał się zza drzwi. Obiecałam sobie, że powieszę go za te duże jaja na Bijącej Wierzbie, aby miała własny worek treningowy.
Pierwszy raz z trudem patrzyłam na szmaragdową łąkę w oczach Ślizgona. I szczypałam się za każdym razem, gdy zjeżdżałam wzrokiem niżej.
Byłam w dupie.
●●●
REGULUS
Nie mogłem myśleć.
A raczej mogłem, ale tylko o jednej rzeczy.
Wargi Willow Rookwood były ciepłe jak pocałunek ogniska w zimowe noce lub więcej – samego słońca w kwiecie lata.
Jędza nie chciała wyjść z mojej głowy. Nie dawała mi jeść, pić ani spać. Tylko podpuszczała, bym myślał o tym, jakim frajerem byłem na tym dziedzińcu, podczas gdy ona odeszła z koroną królowej. Kręcąc biodrami. Kurwa mać.
Świetnie, obudził się we mnie poeta. Zrobiła ze mnie miękką faję.
To nie tak, że nie potrafiłem odpowiedzieć na ten cholerny pocałunek. Potrafiłem. Chciałem. Bardzo chciałem. Tyle że nie mogłem. Jej bliskość podziałała na mnie w taki sposób, że nawet nie potrafiłem mrugnąć. Mogłem jedynie stać wmurowany w ziemię i czuć jej usta na swoich oraz zapach lawendy i pomarańczy, tak od siebie różnych, a tak kuszących i hipnotyzujących razem.
Dłonie paliły mnie, żeby jej dotknąć, ale podświadomie czułem, że gdybym to zrobił, spłonąłbym doszczętnie do popiołu. A to jeszcze nie był na to czas.
Willow Rookwood nie była wilą, choć na mnie właśnie tak działała.
Irytowało mnie to.
Tak samo irytowali mnie Evan i Avery, którzy posyłali między sobą uśmieszki, słali całuski, serduszka, słodkie oczka, teatralnie mdleli i nie zdychali, czego gorąco im życzyłem, gdy tymi gestami odgrywali mnie i Krukonkę. Przymknęli się w końcu dopiero wtedy, gdy zaklęciem wcisnąłem im na łby za małe wiadra, których nie mogli zdjąć.
Irytowali mnie Bella, Narcyza, Mulciber, wszyscy Ślizgoni, nauczyciele i cały Hogwart, w którym zaczynałem się czuć obserwowany nawet w kiblu.
Syriusz też mnie denerwował, bo miał czelność gapić się na mnie z tą swoją miną, jakby się wysrać nie mógł, kiedy to jasno dał mi do zrozumienia, że nie chciał mnie więcej oglądać.
A najbardziej z nich wszystkich irytowała mnie Willow Rookwood, przed którą stałem wtedy w zapomnianej przed świat sali chóru. Bo nadal wyglądała cholernie dobrze. Przyciągała mnie zapachem, falą czarnych włosów oraz drżeniem warg, co się stało, gdy mnie zobaczyła.
Chciałem je pocałować.
Nie, nie chciałem.
Cholera jasna.
Rozszerzone brązowe oczy oraz rozchylone usta dziewczyny świadczyły, że nie spodziewała się tam akurat mnie. Nie dziwiłem się jej. Sam nie wiedziałem, po chuja tam byłem. Ale po drodze z Pokoju Życzeń, gdzie od południa studiowałem czarną magię, minąłem Brooksa. Ten ni to kaszlnął, ni to się dławił, ale wyłapałem coś o sali chóru. A więc poszedłem. Z czystej ciekawości.
Być może pobiegłem. Nie miałem za dużo czasu, a chciałem to sprawdzić.
I znów myślałem o niej.
Wiedziałem, że aby pozbyć się jej ze swojej głowy, musiałem wyrównać rachunki. Wreszcie przestałbym widzieć ją przed zamkniętymi oczami oraz słyszeć chichoty Evana i Avery'ego.
Willow ścisnęła mocniej kartki w swoich dłoniach, które przez chwilę przeglądałem razem z nią zza jej ramienia. A raczej próbowałem. Litery rozpływały mi się w oczach, gdy byłem tak blisko niej i czułem jej zapach. Czułem się jak w ogrodzie pełnym pomarańczy i lawendy, choć otaczał nas tylko zimny kamień Hogwartu.
Chłód zawsze mnie otaczał i miał otaczać, co wiedziałem, gdy ją do siebie przyciągałem.
Uśmiechnąłem się zaczepnie.
— Wstydzisz się, Rookwood? — prychnąłem. — Myślałem, że to mamy już za sobą.
— Mamy? Przecież ty tylko stałeś sztywno jak wąsy na mrozie.
Próbowała grać hardą, ale głos ją zdradził. Zadrżał.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. To natomiast jak najbardziej mi się podobało.
Lubiłem mieć kontrolę. Nie ważne, czy to był wybór tematu do eseju, śniadania, koloru majtek czy dziewczyny na wieczór. Każda chwila podjęcia samodzielnej decyzji sprawiała mi wielką przyjemność. W swoim życiu nie miałem ich za wiele. Nigdy nie miałem za wiele do gadania, bo głos matki był ważniejszy, ojca głośniejszy, a Syriusza na tyle głupi, że mnie samemu odechciewało się gadać. Mówiono mi to, co miałem mówić. Pokazywano jak się zachowywać. Karano, gdy coś poszło nie tak. Gdy próbowałem robić po mojemu. Więc potulnie grałem marionetkę.
Ale w przypadku Rookwood to ja od początku trzymałem za sznurki.
Potem to ja byłem na każde jej skinienie.
— Ah, no tak...
— Dałeś mi ten cholerny znicz bez mojej wiedzy, a potem bohatersko wyciągnąłeś mnie z jeziora. Miałeś mnie ostrzegać, gdy zamierzasz odwalać — fuknęła zestresowana i wycelowała we mnie palcem. — Skoro ty masz w dupie uprzedzić mnie o bagnie, w które chcesz mnie wepchnąć, to ja też. Top się, cwelu.
Uniosłem brew. Czasem zapominałem, jaka była dziecinna. W końcu spędzała czas z moim bratem.
— Wybacz, że byłem zbyt zajęty ratowaniem ci życia, aby wyjaśnić ci zasady bezpiecznej kąpieli w jeziorze — warknąłem zza zaciśniętych zębów.
— I po co? Pewnie byś się ucieszył, gdybym się utopiła. Nikt nieodpowiedni nie znałby twojej wielkiej tajemnicy.
Na jej słowa zmarszczyłem brwi. Przyglądałem się jej dłuższą chwilę, żeby je cofnęła, ale brunetka tylko patrzyła w okno, gdzie błękitny kolor coraz bardziej ciemniał, by w końcu stać się czystą czernią. Czasem, gdy patrzyłem w lustro, zastanawiałem się, czy z moją duszą miało być tak samo. Czy również miała całkiem zajść ciemnością.
— Co ty pieprzysz, Rookwood?
— Dlaczego mnie unikałeś? Przez dwa jebane dni?
Bo wciąż widziałem obraz ciebie pod wodą i czułem ten strach, że już się nie wynurzymy.
— Uznałem, że dam ci odpocząć. Ja od ciebie na pewno potrzebowałem odpocząć.
Dziewczyna prychnęła. Gdybym tylko na mnie spojrzała, mógłbym poznać po jej oczach, jakie emocje wtedy czuła. To była jedna ze słabości Willow Rookwod, na którą ja nie mogłem sobie nigdy pozwolić.
— Cały czas mówisz do mnie po nazwisku — stwierdziła kwaśno.
Wzruszyłem ramionami.
— Do większości tak mówię.
— Sam widzisz. Skoro dalej uważasz mnie za większość, to tak mnie traktuj. Odwracaj się do mnie dupą, gdy mnie zobaczysz lub w ogóle udawaj, że mnie nie ma — mówiła to tak lekko. Jakby to, co faktycznie zrobię, wcale jej nie obchodziło.
Przymknąłem oczy, sam nie będąc gotowy na wieści, które zaraz miałem powiedzieć.
— Nie mogę.
— Czemu?
— Moja matka chce się z nami spotkać na początku grudnia.
Dziewczyna zamarła. Podobnie jak wtedy, gdy zobaczyła mnie za swoimi plecami. Ale coś się różniło. Tym razem jej twarz zbladła, zamiast się zarumienić, a brązowe oczy przełamał błysk strachu; nie takiego, który się pojawiał, gdy kogoś wystraszyłeś. To był strach w najczystszej postaci.
I dobrze. Walburgii Black nie wolno było lekceważyć.
Po kilku sekundach Rookwood kiwnęła głową. Cisza wokół nas wrzynała mi się w skórę jak zbyt ciasna marynarka. W pewnym momencie brunetka odwróciła się do mnie tyłem, aby rozłożyć kartki na zamkniętej klapie fortepianu, co wykorzystałem na zbliżenie się do niej.
— Jak mam się do ciebie zwracać, hm?
— Mam imię, jakbyś nie zauważył — mówiła dalej odwrócona. — Wcale nie takie długie jak twoje. Język ci się nie zmęczy, jeśli czasem go użyjesz.
— Możesz mówić na mnie Reg. Jak wszyscy.
— Nie lubię być jak wszyscy — prychnęła. — Poza tym... — Reg. Reeeg. Reg, Reg, Reg. Brzmi, jakby żaba rechotała! — zachichotała ze swoich słów.
Nie wiedzieć czemu, sam się lekko uśmiechnąłem. Gdy to zrozumiałem, od razu przestałem.
Byłem już na tyle blisko niej, że wystarczyło, bym wyciągnął rękę, a musnąłbym ją palcami. Jej opalona skóra oraz hebanowe włosy zdecydowanie nie pasowały do wili, które z natury były raczej blade i jasnowłose. Mimo wszystko ta dziewczyna miała w sobie coś, przez co nie mogłem o niej zapomnieć.
— Co powiesz na Reggie? — podsunęła ze śmiechem, chyba dobrze się bawiąc. Skrzywiłem się, czego jeszcze nie mogła dostrzec.
— Salazarze, nigdy w życiu.
— Czyli postanowione, Reggie. Myślę, że Avery chętnie...
Wtedy też odwróciła się w moją stronę. Sapnęła w pół zdania, nigdy go już nie kończąc. Ale kogo właściwie Avery? Szczególnie w tamtym momencie, kiedy to dzielił mnie od niej krok, a ona nie miała jak uciec, wciskając plecy w fortepian.
Uśmiechnąłem się leniwie, po czym zrobiłem kolejny krok. Nasze buty stykały się czubkami.
Rookwood przełknęła głośno ślinę, gdy uważnie odczytywałem emocje z jej oczu. Stres, ciekawość, wstyd, pożądanie, gniew... byłem pewien, że gdyby jej serce krwawiło, a dusza się łamała, również widziałbym to w jej oczach. Lub gdyby miała do ukrycia jakiś sekret. Mój sekret.
Przydałoby się częściej mieć ją na oku. Albo nareszcie wyciągnąć różdżkę i wypowiedzieć zaklęcie Obliviate.
Nie zrobiłem tego.
Zamiast tego zjechałem wzrokiem z jej skrzących się oczu i po delikatnie piegowatym nosie, aż zatrzymałem się na rozchylonych ustach. Którym wczoraj nie odpowiedziałem.
— Po co tak właściwie tu przyszedłeś? — spytały mnie te wargi. — Reggie?
Musiała. Ja też musiałem, aby móc spokojnie spać. Tu chodziło o mój honor, kurwa mać. I ciut zranione ego.
Spięła się, kiedy ociężałym ruchem pochyliłem się i oparłem ramionami o klapę fortepianu, zamykając dziewczynę w klatce. Ta rozejrzała się po swoich obu stronach, nigdzie nie było ucieczki, po czym wróciła wzrokiem do mojej twarzy.
— Wyrównuję rachunki, Willie.
Willie. Reggie i Willie.
— Przecież nikogo tu nie ma...
— Do tego, co zamierzam zrobić, wystarczysz mi tylko ty.
Jej usta nie zdążyły się sprzeciwić ani mnie zgnoić, bo szybko zająłem je swoimi.
Były takie, jakie je zapamiętałem. Słodkie oraz wilgotne, zarazem z nutką goryczy oraz suchsze w miejscach, gdzie znajdowały się strupki po zbyt częstym zagryzaniu wargi. Upijające. Sprawiały, że nie chciało się od nich oderwać, choć wszystko we mnie krzyczało, że przekraczamy granicę. A raczej robiła to ona, gdyż dla mnie już nie było powrotu.
Willow z początku była zaskoczona, ale nie tak długo jak ja poprzedniego dnia. Już po chwili oddała pocałunek. Nasze ruchy się ze sobą zgrały, by usta mogły rozpocząć wolny taniec. Nie potrzebowaliśmy niczego szybszego ani mocniejszego, kiedy to my decydowaliśmy o rytmie muzyki. Jedna z jej dłoni musnęła mój policzek. Delikatnie jak ciepły promień słońca, dopóki całkiem nie dotknęła mojej skóry. Druga złapała za moją rękę i ukryła Mroczny Znak. Jakby nie chciała, aby uczestniczył w tej chwili.
Przechodziły mnie niepokojące dreszcze, serce waliło ostrzegawczo, ale nie przestawałem. Parłem dalej. Było mi dobrze jak nigdy.
Czemu więc miałbym to przerywać?
Choć wcześniej się powstrzymywałem przed dotknięciem jej i ściskałem krawędzie fortepianu, ostatecznie pękłem. Chwyciłem ją pod uda i posadziłem na klapie, a sam stanąłem między jej nogami. Willow pisnęła, ale nie oderwała swoich ust od moich. Jedną dłonią wciąż ściskała moją rękę, ale drugą przeniosła na mój kark. Tam zaczęła okręcać palce wokół moich włosów, jakby hamowała się przed sięgnięciem wyżej. A ja chciałem, żeby ich dotknęła.
— Teraz na pewno nie będziesz dla mnie większością, Rookwood — wyszeptałam między pocałunkami.
— Zamknij się. Wolę, kiedy twoje usta robią coś innego niż gadanie.
Uśmiechnąłem się w jej usta. To zachęciło mnie na tyle, bym przejechał językiem po jej wardze.
Trzymając dłonie na jej biodrach, czułem się, jakbym trzymał gotujący się kocioł. Choć groziło to poparzeniem największego stopnia, ja tylko ściskałem je mocniej. Pod moimi palcami płonął płomień, płomień połykał mnie od środka, ja byłem płomieniem. Nasze przyspieszone oddechy skutecznie uciszały ten głos wewnątrz mnie, że popełniamy błąd.
I wtedy to się stało. Zanim Willow uchyliła usta i pozwoliła nam spłonąć doszczętnie, moje ramię przeszył żar innego rodzaju. Najczystszego bólu.
To było takie uczucie, jakby coś próbowało rozsadzić moje żyły, które nienaturalnie pulsowały na całym ramieniu. Jakby sama czarna magia drapała pazurami od wewnątrz moją skórę, próbując ją pochlastać. To było takie uczucie, od którego stawały w oczach łzy. Nogi drżały bez sił. Mięśnie cierpły. Najchętniej odrąbałbym sobie rękę, byleby nie czuć tego bólu.
Syknąłem i natychmiast się od niej odsunąłem. Nie musiałem nawet patrzeć na swoją rękę, aby wiedzieć, że Mroczny Znak znacznie odznaczył się na mojej skórze czarnym tuszem i zaczął pulsować. A to oznaczało tylko jedno.
On miał dla mnie wiadomość.
Wiedziałem, że Willow się domyśli. Musiała poczuć cokolwiek, kiedy trzymała na Znaku dłoń, co na pewno nie było milusie. Nie miałem jednak odwagi spojrzeć na jej twarz. Pierwszy raz nie chciałem czytać z jej oczu jak z księgi. Bo dobrze wiedziałem, co w nich zobaczę.
Strach i rozczarowanie. Oto czym był Regulus Arcturus Black. Pierdolonym tchórzem.
Dlatego bez słowa wyszedłem. Zrobiłem to, co potrafiłem najlepiej – uciekłem. Do końca nie odważyłem się spojrzeć w jej oczy i zobaczyć w nich samego siebie. Takiego bezbronnego i podłamanego. Wtedy mógłbym zwyczajnie nie wytrzymać, upaść i już nie wstać. Ale wtedy czekałaby już mnie tylko śmierć. I Willow Rookwood także.
A łatwiej było robić największe świństwa, gdy nie patrzyłeś sobie w oczy.
Bo moje oczy nie zawsze były puste i obojętne. Czasem pokazywały moje lęki.
Nie chciałem, aby Willow Rookwood je dostrzegła. Ani ktokolwiek inny.
●●●
a/n: to buzi poszło mi już lepiej chyba. ale no co, cieszcie się póki możecie
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top